- promocja
- W empik go
Zderzenie - ebook
Zderzenie - ebook
Dwoje ludzi z zupełnie innych światów. Ben Forsberg prowadzący spokojne życie biznesmen i konsultant do spraw bezpieczeństwa. Po dwóch latach nadal opłakujący śmierć żony zastrzelonej przez snajpera na Karaibach w trakcie ich wspólnego miesiąca miodowego. Były agent CIA, pseudonim Pielgrzym zdradzony szpieg, potrafiący zabijać na dziesiątki sposobów. Cudem wywinął się od snajperskiej kuli. Obu mężczyzn nie łączy nic poza martwym zabójcą, który pociągnął za cyngiel i wizytówką z nazwiskiem Bena tkwiącą w kieszeni trupa. ścigani przez agentów federalnych, nie mając wyboru. Forsberg i Pielgrzym muszą ze sobą współpracować, ale ich przymierze jest kruche jak szkło. Kim są dla siebie, przyjaciółmi czy śmiertelnymi wrogamia?
Jeff Abbott, pięciokrotnie nominowany do najważniejszych nagród w kategorii powieści kryminalnej, został przez Harlana Cobena nazwany nową gwiazdą thrillera.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7613-1 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nicky Lynch leżał płasko na dachu z karabinem wyborowym i obserwował dwa cele, które trwoniły na kłótnię ostatnie momenty życia. Przyglądał im się przez celownik teleskopowy, czekając na odpowiedni moment, żeby zdjąć zarówno świra, jak i olbrzyma, błyskawicznie, jednego po drugim. Od szybkiej roboty robił się nerwowy. Nie miał dosyć czasu na przygotowania. Jego organizm funkcjonował jeszcze zgodnie ze strefą czasową w Belfaście, wyprzedzającą Austin w Teksasie o sześć godzin. Zamrugał. Skup się, powiedział sobie.
– Zamierzasz dzisiaj strzelić? – W słuchawce rozległ się szept jego brata, Jackiego. Czekał w holu biurowca naprzeciw, osiem pięter poniżej celów, niecierpliwiąc się. Kiedy Nicky odda fantastyczny podwójny strzał, on wejdzie do biura Adama Reynoldsa i dokończy robotę.
– Cisza radiowa – powiedział Nicky do mikrofonu.
– Już, już. – Zniecierpliwione westchnienie brata Nick odebrał jako elektroniczne trzaski.
– Cisza – powtórzył Nicky do mikrofonu, kontrolując zdenerwowanie. Na zabójstwo potrzeba było jedynie sekund, ale środki bezpieczeństwa, które należało przedsięwziąć, żeby zadanie wykonać czysto, wymagały czasu. Jackie był niespokojny. Zżerała go niecierpliwość.
Nicky wrócił myślami do ofiar. Kąt, pod jakim widział biuro, gdzie kłócili się dwaj mężczyźni, nie był idealny, ale klient bardzo konkretnie określił sposób wykonania zadania. Ten duży, przy oknie, nie stał wystarczająco blisko... a Nicky musiał załatwić to pierwszym strzałem. Jackie znajdzie się w biurze niecałe dwie minuty po zgonie obu mężczyzn, więc Nicky nie chciał, żeby którykolwiek z nich oddychał, kiedy jego brat wejdzie do środka podrzucić dowody. Szczególnie ten duży. Nicky nie życzył sobie, żeby Jackie zbliżył się do niego choćby na dziesięć metrów.
Żeby tylko ci dwaj przestali się ruszać. Trąbiące samochody poruszały się powolnym, rwanym tempem ulicą w centrum Austin, dziewięć pięter pod nim. W oddali przetoczył się po niebie grzmot; wiosenna burza postanowiła podarować miastu chłodny deszcz. Nicky odizolował się od hałasu, bo pierwszorzędna szansa na zabójczy strzał może pojawić się w każdej sekundzie. Znajdował się na tej samej wysokości co oba cele, ale musiał trzymać się blisko zadaszonego klimatyzatora, więc kąt był nie najlepszy.
Zmarszczył brwi. Najlepiej byłoby, gdyby obaj stanęli w tej samej wąskiej części okna, wystarczająco blisko siebie, ale oni trzymali się daleko jak para czujnych lwów. Na twarzy świra malowało się przerażenie, jakby usuwał z przerośniętego mózgu wszelkie liczby i fakty, szukając nieużywanej odwagi. Według Nicky’ego świr powinien się bać. Nicky z mieszaniną podziwu i niedowierzania czytał notatki na temat wielkoluda. Nie co dzień nadarzała się okazja, żeby wyeliminować takiego interesującego człowieka. Nicky zabił trzydziestu sześciu ludzi, ale nikogo tak... spełnionego. Niemal żałował, że nie może temu dużemu postawić piwa, pogadać z nim, nauczyć się czegoś od niego, pławić się w jego chwale. Lecz ci najlepsi, jak dobrze wiedział, zawsze strzegli swoich tajemnic.
Teraz duży się zaśmiał – Nicky zastanowił się, co, do diabła tak go rozbawiło – i częściowo pojawił się w obrysie okna, ale nadal nie można było oddać celnego strzału.
A wtedy świr wyciągnął pistolet z biurka i wycelował w dużego. Nicky wstrzymał oddech. Może wykonają robotę za niego i pozabijają się, a on tylko będzie patrzył.
* * *
– Nie zbliżaj się – rozkazał Adam Reynolds. Pistolet ciążył mu w ręku – kupił go zaledwie przed trzema dniami, na wszelki wypadek. Spędził w Internecie pięć godzin, poszukując właściwej broni, lecz zupełnie nie ćwiczył strzelania. Ze strachu czuł ucisk w klatce piersiowej, po plecach przebiegały mu dreszcze, a w ustach zupełnie zaschło.
Oto do czego dochodziło, kiedy polowało się na niebezpiecznych ludzi. Czasami to oni ciebie znajdowali. Tylko trzymaj go na dystans, myślał Adam. Pomoc jest w drodze.
Pistolet nie zrobił większego wrażenia na wielkoludzie stojącym przy oknie.
– Adamie, daj mi to, zanim sobie odstrzelisz palec albo jeszcze coś cenniejszego.
– Nie – odparł Adam i zrzucił z biurka wizytówkę wielkoluda razem z ofertą na piśmie. Zabieraj swoje rekwizyty, sukinsynu. Jesteś zwykłym oszustem.
Olbrzym wzruszył ramionami.
– No dobra, okłamałem cię. Ty też kłamiesz. Dajmy temu spokój.
– Ty pierwszy. Jak się naprawdę nazywasz?
Wielki się zaśmiał.
– Jestem nikim.
– Nie, kłopot w tym, że masz zbyt wiele nazwisk. – Adam pewniej ujął pistolet. Masz więcej nazwisk niż kot pcheł. Znalazłem wszystkie. Każdy twój pseudonim z ostatnich kilku miesięcy.
Wielki zmrużył oczy. Zrobił krok w stronę Adama. Trzymał ręce przy sobie.
– Zgoda. Powiem ci, kim jestem i dla kogo pracuję, jeśli mi powiesz, kto cię wynajął, żeby mnie wyśledzić.
– To ja mam broń, więc ja będę zadawał pytania, ty masz tylko odpowiadać.
– Tak, Adamie, rzeczywiście masz broń – powtórzył wielkolud, jakby ten fakt nie robił na nim wrażenia.
Adam przełknął ślinę.
– Jak się naprawdę nazywasz.
– Moje nazwisko jest nieważne. Ważne jest, dlaczego mnie szukasz, kto ci za to zapłacił. Tylko dlatego zjawiłem się przed twoimi drzwiami, Adamie. – Założył ręce na piersi. – Nie przyszło ci do głowy, że to ja jestem ten dobry?
– Wiem... Wiem, kim jesteś – Adamowi głos się załamał. – Jesteś terrorystą. Pewnie powiązanym z jakąś grupą terrorystyczną.
– O Boże, bardziej nie możesz się mylić – odparł olbrzym i się zaśmiał. – Jesteś bystry, ale tylko w teorii, na ulicy nie masz szans, co?
Adam potrząsnął głową. Ujął pistolet w obie dłonie, żeby opanować drżenie ręki.
– Dlatego właśnie masz kłopoty, Adamie. Żeby znaleźć mnie i wszystkie moje wcielenia, musiałeś wiele razy złamać prawo: prawo bankowe, prawo do prywatności, statusy federalne dotyczące ochrony tajnych materiałów. Grzebałeś w różnych bazach danych, do których nie masz prawa dostępu. Ktoś ci w tym pomógł. Powiedz kto, a ja zapewnię ci bezpieczeństwo i ochronę.
– Siadaj na podłodze i połóż ręce na głowie – rozkazał Adam. – Zadzwoniłem do znajomego z firmy ochroniarskiej. Są już w drodze, więc jeśli coś mi zrobisz...
– Zrobisz? – Olbrzym zmarszczył czoło. – Wątpię. Ty masz broń. – Zrobił krok do przodu. – Błyskotliwi programiści ni z tego, ni z owego nie szukają ludzi, którzy sobie tego nie życzą. Dla kogo pracujesz?
– Będę strzelał. Proszę, stój. – Adam doskonale zdawał sobie sprawę, że nie wypada przekonująco. – Proszę.
Duży zaryzykował i zrobił kolejny krok w stronę Adama.
– Zbyt miły z ciebie facet, żebyś do mnie strzelił, a ja ci nic nie chcę zrobić. Więc oddaj mi broń, geniuszu, i pogadajmy.
* * *
Nicky obserwował wszystko przez celownik teleskopowy. Duży powoli przesuwał się do przodu, a świr przechodził męczarnie, bo bał się strzelić do człowieka. Do diabła. Wtedy Nicky’emu przyszła do głowy pewna myśl: Co by było, gdyby świr rzeczywiście zabił wielkoluda? Zapłacą mi, jeżeli ich nie zastrzelę, a jeden zabije drugiego?
Na tę myśl wpadł w panikę. Przyłożył oko do lunety. Strzelaj, nie daj klientowi powodu, żeby się wykręcił i negocjował cenę albo kwestionował wykonanie usługi. Potrzebował tych pieniędzy.
Wielki przesuwał się do przodu, zbliżał się do świra, całkowicie spokojny. Świr minimalnie opuścił broń.
Teraz obaj mężczyźni znaleźli się w tym samym oknie. Nie czekaj.
W dwie sekundy Nicky Lynch wziął poprawkę na porywisty wiatr, uderzający znad zakola rzeki otaczającej centrum Austin, przeliczył odchylenie wywołane szybą, przycisnął język do podniebienia i strzelił.
Wielkolud runął. Nicky odrobinę przesunął lufę, strzelił, zobaczył, że świr podskakuje i pada. Cisza w pokoju, dwie identyczne dziury w oknie. Przyglądał się przez dziesięć sekund, potem wycofał się z krawędzi dachu biurowca. W dole ludzie spieszyli na umówione spotkania, nieświadomi, że ktoś w pobliżu zginął: mężczyźni w garniturach i kobiety w garsonkach zmierzali do budynku zgromadzenia stanowego, większość ze słuchawką telefonu komórkowego założoną na ucho; uliczny grajek nieudolnie śpiewał jakiś utwór Dylana, szarpiąc struny gitary, przed nim leżał futerał z porozrzucanymi drobniakami; gromadka robotników czekała na autobus. Nikt nie podniósł głowy na dźwięk stłumionych strzałów.
Poszło dobrze, jak na takie dwa trudne strzały. Nicky schował się za urządzenie klimatyzacyjne i wytarł dłonie w kombinezon roboczy. Z wprawą rozebrał karabin, wepchnął części do worka i skierował się do schodów.
– Teren czysty – powiedział przez mikrofon do Jackiego.
– Idę – odparł Jackie. – Bez odbioru.
– Bez odbioru. – Nicky się rozłączył. Jackie miał skłonności do pogaduszek, a Nicky nie chciał go rozpraszać.
Rozległ się trzask grzmotu. Burza czekała aż do tej pory; wiatr przyniósł zapach ozonu.
Dziwaczne wymagania, pomyślał Nicky, ale klient zażyczył sobie, aby zadanie wykonano dokładnie w ten sposób: należało wyeliminować cele z bezpiecznej odległości, a następnie pozostawić szarą kopertę na biurku świra. Pieniądze za tę robotę były na luksusy, takie jak kawior i szampan, starczy ich na alkohol i książki podczas kilkumiesięcznego pobytu w St. Bart. Potrzebował wakacji. Jackie wyda swoją część na winylowe płyty Johnny’ego Casha i spędzi czas na pisaniu kolejnych kiepskich piosenek. Może Nicky namówi brata, żeby nie trwonił forsy, tylko przyjechał pić na Karaiby. Po morderstwie trzeba się wygrzać na słońcu, myślał Nicky, wychodząc na ulicę.
* * *
Jackie usłyszał w słuchawce, jak Nicky mówi, że teren jest czysty, i wezwał windę. Nadeszła grupa rozgadanych prawników w prążkowanych garniturach. Zewsząd go otaczali. Czekali, aż rozsuną się drzwi windy.
Cholera jasna, pomyślał. Nie chciał, aby go zapamiętano, więc pozwolił prawnikom zająć pierwszą kabinę, która się zjawiła. Znowu nacisnął przycisk i poczekał półtorej minuty na pustą windę. Wjechał samotnie na ostatnie piętro. Korytarz był pusty. Nikt nie słyszał wygłuszonych strzałów – nikt w panice nie wybiegł z sąsiednich biur na korytarz. Dobrze – nie zapamiętają jego twarzy, kiedy dokończy zlecenie. To zamówienie, chociaż dość ekspresowe, było duże; cele były ważne. Nie schrzań, pomyślał, a Nicky nie będzie się miał na co uskarżać.
Jackie zbliżył się do apartamentu opatrzonego tabliczką „Reynolds Data Consulting”. Drzwi były zamknięte na klucz. W dziesięć sekund otworzył je wytrychem. Wyciągnął z kurtki nóż, na wypadek gdyby któryś z mężczyzn jeszcze nie skonał. Jednak nie zamierzał go użyć bez potrzeby. Nawet dla zabawy. Rana od noża wzbudziłaby podejrzenia policji.
Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. W biurze panowała cisza. Jackie włożył dużą kopertę pod pachę. Świr leżał obok biurka, z dziurą w głowie, usta miał rozchylone, a oczy pozbawione wyrazu.
Polecenie brzmiało: „zostawić zapieczętowaną kopertę na biurku”, lecz najpierw Jackie wszedł za biurko, aby zerknąć na wielkoluda.
* * *
Po drugiej stronie ulicy Nicky Lynch przepychał się przez tłum młodych ludzi wylewających się z rampy parkingu i zmierzających na wczesnego drinka. Wszedł po rampie i skręcił w lewo. Nacisnął pilota swojego mercedesa i automatycznie otworzył bagażnik. Schował do środka walizkę z karabinem i zatrzasnął klapę. Kiedy wsunął się za kierownicę i włączył silnik, w słuchawce zatrzeszczało, a potem Jackie krzyknął zupełnie bez sensu:
– Nie ma go!
Nicky zerknął w lusterko wsteczne i zobaczył wielkoluda, który biegł w jego stronę, wyciągając broń spod kurtki. Na pół sekundy Nicky zamarł. Potem schylił się po załadowanego glocka, którego trzymał pod siedzeniem. Okno od strony kierowcy eksplodowało; ostry ból przeszył mu ramię.
To nie mogło się dziać. Niemożliwe. Strzał był celny...
– Kto cię przysłał? – zapytał wielkolud.
Nicky miał sprawne usta; ramię nie. Zdrową ręką szukał po omacku broni.
– Masz ostatnią szansę. Gadaj – rozkazał wielkolud.
Z gniewnym jękiem Nicky uniósł broń, ale grad pocisków, rozbryzgał jego krew na desce rozdzielczej i przedniej szybie.
Jackie, uciekaj, pomyślał Nicky, wpatrując się w czerwoną mgłę, a potem skonał.
* * *
Wielkolud cztery razy strzelił dla pewności w pierś i głowę Nicky’ego Lyncha. Pistolet Reynoldsa rozgrzał mu się w dłoni.
– Zawsze trzeba się upewnić – powiedział. Przełknął gulę, która stała mu w gardle. Dzisiaj wszystko poszło źle. Trzeba uciekać z tego całego bałaganu. Przygotować paczkę dla policji.
Niech gliniarze kręcą się w kółko. Wyciągnął z kieszeni wizytówkę i wepchnął ją do kieszeni zakrwawionej kurtki Lyncha. Nie będzie mu już potrzebna. Pospiesznie oddalił się od samochodu, schował broń pod lekką marynarkę i skierował się do klatki schodowej. Za kilka minut ktoś zauważy podziurawiony kulami samochód.
Wyszedł na chodnik, gdy lekki, łagodny deszcz zaczął padać z szarego jak marmur nieba.
* * *
Przecznicę dalej Jackie wybiegł jak oszalały z budynku, rzucił się w stronę garażu, wymijając samochody, starsze panie na zakupach i pochłaniających kawę lobbystów. Auta hamowały z piskiem; gonił go dźwięk klaksonów, gdy pędził ulicą. Wsunął nóż do kieszeni, zacisnął dłoń na glocku ukrytym pod kurtką i przerażony przyglądał się twarzom mijanych ludzi. Pod pachą ściskał kopertę ze zdjęciami. Gdy wbiegał po rampie, usłyszał krzyk kobiety. Zatrzymał się gwałtownie i wyjrzał ostrożnie zza betonowego słupa. Kobieta i dwóch mężczyzn zatrzymali się przy mercedesie z przednią szybą umazaną na czerwono. Jeden z mężczyzn dzwonił na policję. Kobieta przyciskała dłoń do ust, jakby chciała powstrzymać krzyk.
Jackie podszedł bliżej, aby przekonać się, że nic więcej nie może zrobić. Nicky nie żył. Jackiemu ścisnęło się gardło.
Oddychaj, uspokój się, upomniał się w duchu. Odwrócił się i niepewnie zszedł po rampie. Za chwilę zjawi się policja. Walczył z impulsem, by podejść do brata i wziąć go w ramiona; stłumił chęć, by paść na kolana i rozpłakać się.
Wielkolud przeżył.
Ale to się wkrótce zmieni, pomyślał Jackie, gdy zalała go fala wściekłości, a oczy zaszły łzami.2
– Mamy poważne kłopoty – oświadczył Sam Hector. – Dzisiaj rano diabli wzięli kontrakt wart dziesięć milionów dolarów.
– Przykro mi, Sam – powiedział do telefonu komórkowego Ben Forsberg.
– Jest do zrobienia interes z rządem Wielkiej Brytanii. Chcą, aby zapewnić dodatkowe zabezpieczenie ich ambasadom w czterech krajach wschodniej Afryki – mówił Hector. – Ben, nie mogę stracić kolejnego dużego kontraktu. Przesłałem ci szczegóły i chcę, żebyś dzisiaj wieczorem się z nimi zapoznał. Koniec wakacji.
– Pewnie. – Ben był już blisko domu, podniósł dach w bmw, bo kiedy dojeżdżał do Austin, wiosenne niebo zasnuło się chmurami. Sam nazwał to wakacjami, ale Ben już nie jeździł na wakacje; brał wolne, był sam. Teraz nie było go sześć dni. – Jestem gotowy do pracy.
– Dzięki Bogu, bo interesy kiepsko idą – powiedział Hector. – Chciałbym, żebyś wrócił do pracy w pełnym wymiarze. Potrzebny mi jesteś.
– Jak przebiegają negocjacje z Departamentem Stanu? – Ben nie był zainteresowany ponownym wałkowaniem tego tematu; lubił pracować na własną rękę i mieszkać w Austin. Biuro w Dallas zbytnio przypominało mu o Emily.
– Kolejna niepewna sytuacja. Nie zgadzamy się w pięciu lub sześciu punktach. Podsekretarz Smith nie chce zmienić zdania w kwestii szkolenia personelu ochrony, który ma jechać do Konga z następnym kontyngentem, jednocześnie nie chce zapłacić wymaganej sumy. A w Kongu jest teraz strasznie niebezpiecznie. Potrzebują nas, ale ona się upiera, myśli, że wystarczy standardowy personel rządowy.
– Porozmawiam z nią. – Ben nie spodziewał się, że negocjacje zostaną przedłużone; sprawa bezpieczeństwa w Kongu wyglądała coraz gorzej, budził się terroryzm; stacjonujący tam personel Departamentu Stanu potrzebował lepszej ochrony, a kontrakt z zawodowymi żołnierzami z Hector Global to tanie i szybkie rozwiązanie. Co roku Hector Global zarabiało kilkanaście milionów dolarów na kontraktach z Departamentem Stanu, zapewniając uzbrojoną ochronę pracownikom rządowym. Groźba nowego konfliktu w Kongu była tragedią, ale jednocześnie stanowiła doskonałą okazję do zrobienia interesu. Ktoś musiał chronić dyplomatów i nikt nie mógł lepiej sprostać temu zadaniu niż Hector Global. – Jeżeli sytuacja pogorszy się, może szybko dopniemy kontrakt... bo wtedy ona się przestraszy.
– Lubię przestraszonych, bo nasza praca polega na oddalaniu strachu – powiedział Hector.
– Ciągle chcesz, żeby to było motto. – Ben się zaśmiał. – Słowo „strach” źle wygląda w sloganie reklamowym.
– Nieważne. Podejrzewam, że Smith gra na zwłokę, żeby ściągnąć cię na powrót do Waszyngtonu.
Ben znajdował się na MoPac, głównej arterii północ–południe; zjechał na drugi pas i skierował się na północ do Austin. Wjechał na przedmieście West Lake Hills, żeby bocznymi drogami dotrzeć do domu w Austin, które cieszyło się złą reputacją z powodu korków.
– Ben? Słyszałeś?
– Sam. Nie wygłupiaj się, wiesz, że nie jestem gotowy na...
– Nie możesz żyć pod kloszem. – Teraz Sam Hector mówił nie jak klient, tylko jak surowy ojciec. – Spędzasz pięć dni w kurorcie, który odwiedzają ludzie dwa razy starsi od ciebie. Emily nie chciałaby, abyś tak się izolował.
Ben nie odpowiedział. Nauczył się, że na rady tego rodzaju najlepiej reagować milczeniem.
– Smith pytała mnie, jak twoje interesy, jak często jeździsz do Waszyngtonu, co lubisz jeść. Gdy tylko zakończymy negocjacje, na pewno zaprosi cię gdzieś, jak będziesz w DC.
– Wie, że jestem wdowcem?
– Mówiłem jej. Ale nie wchodziłem w szczegóły. To twoja sprawa.
– Prześlij mi e-mailem jej wątpliwości co do kontraktu, a ja sklecę jakąś odpowiedź.
Sam Hector milczał przez chwilę.
– Wybacz – odezwał się w końcu. – Chcę tylko być pomocny. Martwimy się o ciebie...
– Sam, naprawdę nic mi nie jest. Porozmawiamy jutro rano.
– Uważaj na siebie, Ben. – Sam się rozłączył.
Żadna kobieta nigdzie go nie zapraszała w ciągu minionych dwóch lat, które upłynęły od śmierci Emily, a on nie zamierzał umawiać się na randki. Próbował sobie wyobrazić, jak zareagowałby na takie zaproszenie. Nie miał nic do zaoferowania, nic, czym mógł się podzielić. Opuścił szybę w samochodzie, żeby świeże powietrze owiało mu twarz, gdy zjechał z szosy w stronę domu. Włączył radio: „Dzisiaj w centrum Austin po zagadkowej strzelaninie znaleziono dwóch martwych...”, czytał spiker, a Ben wyłączył radio. Nie lubił słuchać o strzelaninach i zbrodniach. Dwa lata po śmierci żony już na samą wzmiankę o czymś takim czuł, jakby ktoś mu wbijał nóż w kręgosłup, a przed oczyma pojawiał się przerażający obraz martwej Emily leżącej bezwładnie na podłodze z dziurą po kuli w czole.
Jakiś nieznany idiota bez powodu strzelał wówczas do pustych domów. Ben zwolnił uścisk na kierownicy, starał się odegnać wspomnienia. Mieszkał w Tarrytown, starszej, ekskluzywnej części Austin. Dom był mały jak na tamtejsze standardy. Tarrytown przeszło inwazję megarezydencji górujących nad pierwotną zabudową, ale bungalow o ścianach z wapienia odpowiadał Benowi. Wjechał do garażu w momencie, gdy w końcu zaczęło padać. Grządkom przed domem przydałby się ogrodnik na wiosnę, a trawnikowi kosiarka, pomyślał.
Wszedł do domu i postawił worek na podłodze w kuchni. Sięgnął do lodówki po wodę sodową i skierował się do gabinetu. Otworzył komputer i przejrzał pocztę z pięciu dni. Większość klientów wiedziała, że nie było go w tym tygodniu, więc miał mniej e-maili do czytania. Zobaczył zakodowany list od Sama ze szczegółami pilnego kontraktu z Wielką Brytanią. Żachnął się na kilka wiadomości: żądanie od reportera z magazynu biznesowego, by odpowiedział na pomówienie o nadużycia dokonane przez firmę, z którą nigdy nie pracował; trzy e-maile od nieznajomych protestujących przeciw używaniu prywatnej firmy ochroniarskiej w Iraku i Afganistanie; oraz e-maile od sześciu osób z kręgów wojskowych i ochroniarskich, chcących pracować u Hectora, z prośbą o jego pomoc i radę.
Kiedy w grę wchodziły miliony, a do tego broń, zawsze pojawiały się kontrowersje. Rozumiał, że ludzie się niepokoją, jeśli prywatne firmy biorą udział w wojnie, ale rzeczywistość była taka, że rząd oferował wielkie kontrakty, a na ten lep łapali się różni ludzie. Hector Global należała do trzystu prywatnych firm oferujących ochronę i szkolenie w samym Iraku. Ben uważał, by współpracować jedynie z ludźmi o wyrobionej renomie i doskonale wyszkolonymi. Wiele firm, poza jego największym klientem, było nowych, zatrudniało eksżołnierzy i nie przywykło do układania się z rządem. Dzięki jego wsparciu łatwiej uzyskiwały dogodne warunki.
Na terenie Iraku pracowało ponad sto prywatnych firm ochroniarskich. Szkoliły siły bezpieczeństwa i policję, a także chroniły obiekty i dygnitarzy. Wynagrodzenie było doskonałe. Ben pomógł Samowi Hectorowi rozwinąć firmę do monstrualnych rozmiarów jak na rynek firm ochroniarskich: personel liczył trzysta osób, oprócz tego współpracowano z tysiącami niezależnych ludzi, którzy zajmowali się wszystkim, począwszy od ochrony, przez systemy komputerowe, po zaprowiantowanie.
Na automatycznej sekretarce paliła się czerwona „6”, resztą realnego świata postanowił się zająć, gdy weźmie prysznic. Formalnie nadal miał wolne.
Wziął prysznic i mocno wytarł się ręcznikiem. W lustrze dojrzał odrobinę wczesnowiosennej opalenizny na nosie i policzkach, efekt spacerów nad jeziorem. W jego żyłach płynęła szwedzka krew, więc słońce nie zawsze obchodziło się łagodnie z jego bladą, lekko piegowatą cerą. Przeczesał palcami gęstą blond czuprynę, umył zęby i postanowił się nie golić ze względu na opaleniznę. Włożył dżinsy, tenisówki i koszulkę polo z długimi rękawami. Sięgnął po wodę sodową, którą zostawił na blacie w kuchni, i wtedy rozległ się dzwonek u drzwi – niski, przeciągły, nieomal żałobny gong.
Na wyłożonym cegłami ganku stały dwie osoby. Ben miał wystarczająco dużo kontaktów z agentami rządowymi, aby takich zidentyfikować – cechowała ich charakterystyczna postawa i starannie dobrane obojętne spojrzenie. Jedną z osób była mała brunetka po trzydziestce, ubrana w drogą, szytą na zamówienie szarą garsonkę. Miała piwne oczy i mocno zaciskała usta, a kiedy Ben otworzył drzwi, spojrzała z taką zajadłością, że aż cofnął się o krok. Towarzyszący jej mężczyzna był szczupły i siwy.
Za nimi Ben dostrzegł samochód i dwóch mężczyzn o szerokich karkach, w garniturach i okularach przeciwsłonecznych. Stali na baczność przy drzwiczkach pasażera.
– Pan Forsberg? – zapytał mężczyzna.
– Tak.
Oboje pokazali identyfikatory z fotografią. Departament Bezpieczeństwa Krajowego, Biuro Inicjatyw Strategicznych. Tego wydziału Ben nie poznał, gdy współpracował z Departamentem jako konsultant. Miał wówczas do czynienia z FEMA lub Secret Service.
– Agent Norman Kidwell, a to agentka Joanna Vochek. Chcielibyśmy z panem porozmawiać.
Ben przyjrzał się odznakom. Kidwell był po czterdziestce, miał twarz pozostającą całkowicie wrogim terytorium dla uśmiechu i ciemne oczy o spojrzeniu raczej wyrachowanym niż miłym.
– Dobrze. O czym? – chciał wiedzieć Ben.
– Może pogadamy w środku – powiedział Kidwell.
– Och, oczywiście. – Zastanawiał się, czy któryś z jego klientów nabałaganił, nie spisał się jak należy przy kontrakcie dla Departamentu. Ale czy nie mogli po prostu zadzwonić w tej sprawie? Szerzej otworzył drzwi. Dwoje agentów weszło do środka.
– W czym mogę pomóc? – Ben zamknął drzwi.
– Usiądźmy – rzekł Kidwell.
– Tak, tak. – Poszedł do kuchni i oni też. Vochek trzymała się tuż za nim. Zauważył, jak lustruje pomieszczenie, jakby szukała wszelkich możliwych wyjść. – Napijecie się czegoś?
– Nie – odparł Kidwell.
– Wybiera się pan na wycieczkę? – Vochek wskazała jego worek.
– Nie, właśnie wróciłem. – Usiadł przy stole, Kidwell naprzeciw niego. Vocheck dalej stała, odgradzając go od tylnych drzwi.
– Gdzie pan był? – zapytała.
– W Marble Falls. – Było to miasteczko oddalone godzinę drogi od Austin. – W mieszkaniu moich rodziców.
– Rodzice też tam byli? – spytał Kidwell.
– Nie. Oboje nie żyją.
– Był pan sam? – Vocheck zaplotła ręce na piersi.
– Tak. Powiecie, o co chodzi?
Kidwell otworzył notes i wyrecytował mechanicznie imię i nazwisko Bena, datę urodzin, numer ubezpieczenia, adres i telefon domowy.
– Wszystko się zgadza?
Ben skinął głową.
– Ma pan telefon w biurze?
– Pracuję poza domem; telefony do biura są przekierowywane na komórkę.
Kidwell nawet nie mrugnął.
– Ma pan inne telefony komórkowe?
– Nie. – Podejrzewał, że wciągną go w jakieś biurokratyczne bagno. Najwyraźniej jakiś klient spieprzył kontrakt z Departamentem, a teraz on zgodnie z protokołem będzie musiał odpowiedzieć na mnóstwo pytań, zanim tych dwoje sztywniaków dotrze do sedna sprawy.
– Pan poleca pracowników kontraktowych administracji – powiedział Kidwell.
Ben skinął głową i ostrożnie się uśmiechnął.
– Czy któryś z moich klientów ma kłopoty?
– Nie. To pan je ma. – Kidwell pogładził się po brodzie.
– Dlaczego?
Vochek oparła się o ścianę.
– Czy Adam Reynolds jest pańskim klientem?
– Nie.
– Zna go pan? – zapytała Vochek.
Nacisk na słowo „zna” kazał mu zachować ostrożność.
– Jeżeli kiedykolwiek spotkałem pana Reynoldsa, to nie przypominam sobie.
– Pisze oprogramowanie dla rządu. Jednoosobowa firma, ale bardzo wydajna – dodała Vochek. – Bystry facet.
– No to szkoda, że go nie znam. – Ben poczuł, że zaczyna się pocić. Po raz kolejny niezdarnie się uśmiechnął. – Słuchajcie, naprawdę chcę wam pomóc, ale jeżeli nie powiecie mi, dlaczego mam kłopoty, dzwonię do adwokata.
Kidwell wyciągnął z kieszeni marynarki zdjęcie i przesunął je po stole do Bena.
– Rozpoznaje go pan?
Ben domyślił się, że zdjęcie zostało zrobione z dużej odległości, a potem poprawione komputerowo – nasycono kolory, wyostrzono szczegóły. Przedstawiało mężczyznę, niskiego, przysadzistego, który spogląda przez ramię, idąc ruchliwą ulicą. Poprawia kołnierz, żeby schronić się przed deszczem i wiatrem, a palce ma zaskakująco delikatne i smukłe.
Ben przysunął do siebie zdjęcie, przyjrzał się twarzy mężczyzny, poszukał w pamięci.
– Nie poznaję go, przykro mi.
– To Nicky Lynch – wyjaśnił Kidwell.
– Nie znam.
Kidwell poskubał wargę.
– Wygląda skromnie. Ale taki nie jest. Jego ojciec był katem i cynglem IRA, zanim zmarł, a wtedy Nicky przejął interes. Kiedy po rozbrojeniu w Irlandii Północnej zrobiło się nudno, Nicky najmował się do różnych robót. Należy do najbardziej przerażających płatnych zabójców. Zdaje się, że za pieniądze dokonywał naprawdę paskudnych rzeczy: szkolił snajperów Al-Kaidy w Syrii, eliminował liderów opozycji politycznej w Tadżykistanie i Pakistanie, mordował sędziów i świadków w Meksyku i Kolumbii na zamówienie karteli narkotykowych.
– Teraz to zdecydowanie go nie znam – oznajmił Ben.
– Na pewno? – zapytała pełna wątpliwości Vochek.
Ben oderwał wzrok od niewinnej twarzy mordercy na fotografii i potrząsnął głową.
– Co ten gnojek ma wspólnego ze mną...?
– Niech pan nam to powie – przerwała mu Vochek. Położyła ręce na stole i pochyliła się nad nim. – Ponieważ Nicky Lynch został zastrzelony, a pańska wizytówka znajdowała się w jego kieszeni.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------