- W empik go
Zdobywcy oddechu - ebook
Zdobywcy oddechu - ebook
Wiktor, chociaż od zawsze chciał być pisarzem, pracuje na wyższej uczelni, opiekuje się dorosłym dzieckiem z zespołem Downa i zmaga się z depresją.
Dwudziestosiedmioletniego Piotra do opuszczenia rodzinnej wsi i zamieszkania w metropolii skłoniła jego odmienność. „Gdybym zdecydował się na coming out, zafundowałbym matce out, ale z tego świata” – stwierdza pewnej niedzieli w autobusie, jadąc z przyjaciółką do kościoła.
Zbigniew ma dwadzieścia pięć lat i poczucie, że jego życie jest jak wyrób czekoladopodobny: „Łamie się jak czekolada, rozpuszcza się jak czekolada, tylko smakuje jak nieosolony popcorn. […] Wyrób życiopodobny”. Od zawsze czuł się gorszy. Dokucza mu poczucie upływającego czasu i mijających wraz z nim widoków na miłość.
„Zdobywcy oddechu” to zapis fragmentów życia i refleksji trzech mieszkańców Krakowa, których łączy coś więcej niż wspólna podróż.
Przemysław Piotr Kłosowicz (ur. 1987) – pochodzi z gminy Jedlicze. Ukończył pedagogikę społeczno–opiekuńczą na Uniwersytecie Jagiellońskim. Mieszka i pracuje w Krakowie. Ma porażenie mózgowe i adoptowanego ze schroniska kota, choć uważa, że ten drugi fakt ma na jego życie większy wpływ. „Zdobywcy oddechu” to jego debiut literacki.
www.instagram.com/przemyslawpiotrklosowicz
www.facebook.com/przemyslawpiotrklosowicz
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-373-9 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Warto cokolwiek! W życiu warto cokolwiek, choćby chodzić i oddychać, sięgać po coś z półki albo siedzieć na krześle w kuchni i wpatrywać się w okno. Byle być, bo za chwilę może się okazać, że jestem po coś. Gdybym wczoraj nie spróbował dotrzeć tu, gdzie jestem dziś, nie byłoby jutra. Możesz niewiele. Ale jeśli pozbędziesz się zaledwie trzech liter z tego krótkiego zdania, wszystko się odmieni. Muszę w to wierzyć, bo inaczej wyskoczyłbym przez okno. Wyskakiwanie przez drzwi jest totalnie bez sensu. No, chyba że nagle, z zaskoczenia, jeśli się chce za nimi zaczaić na życie. Wyskakiwanie przez okno to swoisty rytuał przejścia. Na tamtą stronę, na zachód nieba, gdzie słońce już nie wschodzi. Z okna, z balkonu na chodnik, na śmierć. A ja? Sam już nie wiem, co ze mną. Nie martwy, lecz zmartwiony. Nie smutny – zniechęcony. Jutro kolejny poniedziałek, ósmy w tym tygodniu. Nie sympatyzuję z tym dniem. Dzieje się nic, z krótkimi przerwami na coś. Niekoniecznie dobrego, niepowiedziane, że złego. Niekoniecznie jakiegoś. Nic się nie stało. Wszystko gra. Wszystko to gra, udawanie zadowolenia z życia. Ludzie widzą jedną z wielu masek, uśmiech numer sześć. A w mojej głowie cisza, spokój. I nie ma tam miejsca nawet dla mnie. Wszędzie wszyscy, wszystko wokół, a w mojej głowie bezruch, pustka, spokój.
Dzień należy zacząć od oddechu, bez tego nawet kawa może okazać się zbędna. Nie bardzo pamiętam, czego w ogóle od życia chciałem, może po prostu czekolady? Tyle że już nie jestem dzieckiem. Chyba że mentalnym nastolatkiem w mieszkaniu na czwartym piętrze w centrum Krakowa. To w nim, gdy jak co rano otwieram oczy, mam ochotę dla równowagi w przyrodzie zamknąć coś innego. Choćby się – w sobie. Tak czy owak, z naciskiem na owak, cokolwiek to znaczy, moje dotychczasowe życie wyglądało jak odczyt wykresu EKG: wzloty i upadki, wzloty i upadki, wzloty i upadki… Ze zwycięstw się cieszyłem, dzięki porażkom doceniałem sukcesy. Prosta droga, podobnie jak prosta linia, oznaczałaby śmierć. Zmęczyłem się jednak. Po prostu zmęczyłem. Życie to eksperyment testujący wytrzymałość organizmu. Tak niewiele zależy ode mnie. Wandalizm na mojej duszy wyrządzony, ławki powyrywane, że nawet nie ma na czym usiąść, nie ma jak odpocząć. Przyjeb mi, czym tylko zechcesz.
Chwile takie jak ta sprzyjają myśleniu. Inne tylko do niego zmuszają. W sekundę można co najwyżej mrugnąć, w minutę zdziała się niewiele więcej, ale gdy minuty scalają się w godziny, a godziny w dni, nagle okazuje się, że sekunda przeistoczyła się w tydzień. A przecież ledwie zdążyliśmy mrugnąć! Potrzebuję około godziny, by dotrzeć do domu, potrzeba mi kilkuset mrugnięć, by być z bliskimi. Nieczęsto mam okazję nie myśleć. Ciągle pracuję, nie jestem zwolennikiem przemocy, ale ostatnio pobiłem swój rekord. Prowadziłem wykłady przez cały dzień i choć wieczorem nie wymówiłem przy kolacji już ani jednego słowa, bo odkryłem, że moje gardło wyścielone było nie tkanką, a szkłem, które chyba się potłukło, byłem z siebie dumny, że podołałem. Coś im przekazałem. Nie zawsze tak jest, więc trzeba się cieszyć, że coś do nich dotarło. Patrzę na nich i doskonale wiem, co sobie myślą.
Pan M. coś tam mówi, chce być słuchany, chce być czytany, chce być szanowany, w ogóle chce być „-any”, może nawet kochany, ale wszyscy go olewają. „Pan M.”, bo przecież nikt nie pamięta, jak ten facet ma na nazwisko. Mazurek, Menzurka, Mazur, co za różnica, byleby zaliczył. Stary pierdziel, w łóżku już pewnie dawno przestał zaliczać regularnie. Ale Pan M. już wie, że Pani X na stopień magistra nie zasługuje. Bo Pani X przyszła na egzamin albo na jedną ze stu poprawek i mówi kserem. Mówi cudzymi literami, cudzą czcionką, nie myśli, nie rozumie, powtarza bezmyślnie. Panu M. może i się w życiu i pożyciu nie układa, może i nie zalicza, ale za to dobrze wie, że ona ściąga. Ściąga przed kim popadnie, przed kolegami, kolegami kolegów, za piwo, za chwilę uwagi. Pan M. nie skorzysta, bo jest wierny. Puści ją w końcu, bo mu jej żal, ona sama puściła się już przecież tyle razy. Miał nauczyć, wychować, woli dać sobie spokój. Daje go sobie i jej. Może, gdy zostanie kimś, przestanie być sobą. Żałosną.
Dziś znów muszę się zmagać z ich życiowymi oczekiwaniami. Wykładowca, dobre sobie. Jedyne, co mogę wyłożyć, to kawa na ławę. A i to nawet nie, pozostanę przy herbacie, bo co im niby powiem? Dopadł mnie kryzys, wypalenie. Skończyła mi się paczka, a łatwiej rzucić papierosy niż robotę. Nie kupię nowej. Ich paczki też się skończą, a takie niby wielkie przyjaźnie od wódy, fajek, jointów i ksera. Wkrótce zaczną tworzyć papierowe fortyfikacje z książek, bronić przyjdzie im się niebawem. Ostatnia studencka sesja w ich życiu, kolejna będzie pewnie terapeutyczną. Pełni wiary w zwycięstwo. Victoria! Wszystko im się należy. Dziewczynom nogi same rozkładają się w V, bo przecież studia to czas szaleństw. Co to za czasy? Co to za ludzie? To jeszcze ludzie czy już symbole seksu i sukcesu? W zależności od płci. Choć i to przestaje mieć znaczenie, podobno. Idźcie do domu, panowie niech się nauczą naprawiać samochody, a panie szyć, bo studia wam przeżyć nie pomogą. Niechby się im udało. Niechby mi dali spokój. I tak pewnie wylądują w marketach albo nawet będą pracować oralnie. Jeśli nie na ulicy, to w najlepszym wypadku w telemarketingu. A niech wierzą w sukces, w wielką moc wykształcenia, choć ich matki po zawodówkach, pilnując od lat szaletów miejskich, zarabiają pewnie więcej, niż one kiedykolwiek dadzą radę wyciągnąć na tych swoich śmiesznych umowach o dzieło. Artystki! Ciekawe, jakie dzieło można napisać na klawiaturze kasy fiskalnej? Epopeję narodową o rachunku sumienia Polaków? I tak mi minie kolejny weekend w pracy. W niedziele pracują tylko księża, niewierni i wierni. Księża, bo taki mają zawód, niewierni, bo to jeden z tych dni, kiedy kochanka jest odprężona, w przeciwieństwie do żony, i trzeba poszukać pretekstu, by zniknąć z domu. I wierni, bo ich nie stać na przeżycie, a jednym chuderlawym ciałem Chrystusa nie da się w czasie eucharystii wykarmić całego kraju. Ludzie nie biją się o kraj, biją się o pracę. Tylko po co? Skoro nie chce się żyć, to można przestać. Za sto lat nie będzie już nikogo, kogo znam. Ja umrę, Kraków przetrwa. Jeszcze się taki nie urodził, który by w końcu nie umarł. Gdyby tylko śmierć była mniej nieodwracalna. Gdyby ktoś policzył oddechy, które pozostały mi do końca, panicznie bałbym się oddychać.
Słowa niezborne, myśli rosochate, rozgałęziające się, wybujałe, naturalne, dzikie. Myśli nieprzemyślane. W pracy stale muszę skupiać na czymś uwagę, w domu absorbują mnie różne sprawy. Nawet między jednym a drugim miejscem docelowym nie mam czasu na niemyślenie. Gdy wracam samochodem z pracy do domu, muszę się skupić na drodze, by nie zespolić facjaty jakiegoś dzieciaka przebiegającego przez jezdnię z karoserią naszego kilkuletniego auta. Naszego, bo przecież tak miło nam było, to miłość zmieniła nas w „Nas”. Wpierw powstaliśmy „My”, ale na tym nie poprzestaliśmy, bo teraz „My” to liczba mnoga. Rodzina wielodzietna, bo w dzisiejszych czasach dwoje dzieci to już wiele. Wielu twierdzi, że za wiele. Prognozy są coraz gorsze, burze z gradobiciem, a bić przecież nie wolno. Specjaliści ostrzegają, że jeśli tak dalej pójdzie, to tych wielu nie będzie za wielu. Nie będzie już tłoku pod drzwiami łazienki i porannych śniadań przy wspólnym stole. Wszystko w biegu. Niebawem zaczniemy żyć ubrani w aerodynamiczne kombinezony z dziurą na tyłku, kroczu i nosie, aby móc się wypróżniać i oddychać, ale już bez otworu na usta, bo po co rozmawiać? Nie będzie emerytur, bo znikną kolejne pokolenia, które miały na nie dla nas zapracować. Moi rodzice już nie żyją, ale ja wciąż pracuję. Na moich barkach spoczywa emerytura innych, może nawet teściów, choć nie znoszę rodziców Gośki. Jak dla mnie mogą się żywić tynkiem ze ścian i popijać z kałuży. Podobno na dom zarobili własną krwawicą, szkoda, że się przy okazji nie wykrwawili. Na nic nie wydają, ale pomóc nam nie chcą. Pewnie w ramach ostatniej woli zażyczą sobie trumien przypominających fikuśne origami, wykonanych z banknotów. A niech zabiorą do grobu całe swoje skąpstwo. Do auta nam się dołożyć nie chcieli, choć wiedzą, że Grzegorz nie może sam jeździć autobusami, a kto ma czas z nim kursować? Nie jego wina. „Trisomia 21” to nie tytuł krwawej gry czy jednego z tych horrorów, w których zmutowane potwory krążą po opuszczonym mieście, wyskakując nagle zza porzuconych na środku jezdni płonących aut. Chwała Bogu, że w naszym coś się schrzaniło, sam już niejednokrotnie chciałem je podpalić. Po cichu cieszyłem się z awarii, bo nareszcie znalazł się pretekst, by je zmienić. A ja chcę zmian! Dosyć mam tej życiowej stagnacji. Jestem typowym facetem, najchętniej kupiłbym sobie jakieś żółte albo czerwone, sportowe. Lubię szybką jazdę. Czy ja wiem, czy przejechałem na czerwonym? Nie wydaje mi się. Było żółte! Zresztą nie jestem rasistą, uważam, że kolor nie ma znaczenia, liczy się człowiek. Liczy się brak człowieka na pasach. Nocą, pustymi ulicami… Gdzie ja się mam wyszaleć? Poważny ojciec, pan nauczyciel, wypada, nie wypada, wypadnie. Przez przednią szybę!
Moje życie ma coś na kształt sensu. Tak sobie powtarzam, by uwierzyć. Nigdy nie mieć siebie dość – to chyba jedyna recepta na szczęście. Nie siebie nawzajem z drugą osobą, bo szczęście to przecież nie tylko związki. Nie mieć dość samego siebie. Kochać się w sobie. Ja czasami wystarczam sobie do szczęścia. Mam, a raczej miałem swoje pasje, zainteresowania, poumieszczane w świecie różne haczyki, na które odwieszałem codzienne obowiązki, okrywające mnie szare płaszcze dni. Wtedy i ty to dostrzegałaś i pragnęłaś stać się „My”, bo faktycznie szczęście podzielić jest najłatwiej, widać składa się z kostek, jak czekolada. Pewnie dlatego jest tak pomocna przy produkcji endorfin. Kochając siebie, dotrę do ciebie! Wierzyłem w to przez lata, tylko gdzie skrył się tamten ja? Włożył przeciwdeszczowe palto i wybiegł w zawieruchę, gdzie deszcz symuluje łzy i nawet nie trzeba już płakać nad swym losem? Przecież ja już nawet nie jadam czekolady, bo i tak dorobiłem się już brzucha. W młodości się go po prostu ma, jak nogę, rękę, szyję, kręgosłup. Na starość wszystko stanowi problem. Tu mnie boli, tam mi strzyka. I jeszcze ten cholerny cholesterol! Mam złogi smutku w żyłach. Sekundy jak cegły zbudowały mur czasu, który oddzielił mnie od chwil, gdy byłem szczęśliwy. Nadal w nas wierzę, wwierciłaś, wwierzyłaś się we mnie, ale sam nie wiem, czy aby nie trwamy tak już tylko dlatego, że nie da się tego odkręcić? Odwierzyć?
Nawet nie wiedziałem, jak przyjemnie jest siedzieć i nic nie robić. Mieć czas, by myśleć o braku czasu na niemyślenie. Powinienem zostać myśliwym, polować na te krótkie ulotności, gonić za nimi, a nie za pieniądzem. Gdyby tak przemyśleć dzień, nie to, co się po kolei w nim działo, lecz po prostu przemyśleć go całego, tak jak się przesiaduje, przepija, przetrawia… Odruchowo i właśnie BEZ zastanowienia. Tak jak teraz. Nie kieruję swoim życiem, ba, nie kieruję nawet tym pojazdem. O dziwo, w tej zatęchłej puszce jest wygodnie. Po prostu, gdy przyjdzie twój czas, wysiadasz na przystanku i już. Bez wysiłku. No, może z niewielkim, włożonym w przedarcie się do drzwi przez ten tłum żyjących „na stand by-u”, jakby ktoś najechał myszką i wybrał właśnie tę opcję, zamiast zamknąć ich po prostu. Nieobecnych, zawieszonych, wpatrzonych wzrokiem, który nie widzi, w coś, czego nie ma.
Czy mnie też to wszystko już tak mało obchodzi? Czy moje życie to też jeden wielki omam? O! Mam samochód! O! Mam żonę i dzieci! O! Mam to gdzieś?! Bynajmniej nie gdzieś nieopodal, w ogrodzonej posesji na terenach podmiejskich. Wręcz w dupie to mam! To przechodzi ludzkie pojęcie! Ale grzecznie, na zielonym świetle. Rozejrzawszy się uprzednio trzykrotnie: w lewo, w prawo i jeszcze raz w lewo. Asekurant! Albo samo kurant nawet. To jeszcze gorzej. Czas mija, a ja jak ten pozytywkowy mechanizm wygrywam wciąż te same melodie. Niezmiennie od lat. Zim, wiosen i jesieni także. Na ludową nutę, staropolskie, by było tak, jak ojciec z matką uczyli. Z dziada pradziada. A raczej z pradziada do dziada, bo coraz większa bieda, dziadostwo i już nawet nie ma się co łudzić, że nastąpi odmiana losu. Pozytywne nastawienie może i kiedyś tu było, ale poszło na spacer, by ochłonąć po kłótni, i się ulotniło. Znikło jak słodycze z torby z cukierkami, w której zaledwie chwilę temu było ich mnóstwo, a teraz brakuje już pewnie z dwanaście. Z tym że ja zjadłem to dwa, a ty wziąłeś naście. Nic się nie układa i człowiekowi na pociechę pozostaje tylko poranny smród z ust i wielki problem z zaaklimatyzowaniem się w tym dniu. W kolejnych środach czy innych poniedziałkach, piątkach albo pieprzonych czwartkach. Po co patrzeć, skoro nie widać już żadnej przyszłości? Otwierasz oczy i już żałujesz, że ośmieliłeś się podciągnąć do góry błonę powiek, na ułamek sekundy zapominając, że natura wymyśliła je po to, by schować cię przed światem. Jak dzieci skrywające się za dłońmi, w które chowają twarz i myślą, że ich nie widać. Ten dzień jest kolorowy, barwny i jaskrawy, tylko akurat dziś też mu się nie chciało wstawać, więc nakrył się kołdrą z cumulonimbusów i śpi.
Oczywiście nim odkryłem, że komunikacja miejska nie boli, szlag mnie trafił i krew zalała. Gośka śmiała się, widząc moją złość ewoluującą w stronę wściekłości.
– Mnie krew zalewa co miesiąc. W ramach empatii raz na ruski rok może i ciebie. Nie obrażając Rosjan – żartowała.
No tak, stałem się typowym wygodnickim. Ale jak krew miała mnie nie zalać? To i tak cud, że nie wyniknęło z tego drugie Morze Czerwone. Zakończyło się na małej strużce. JA MAM JECHAĆ AUTOBUSEM?! Ale jak się z tego korzysta, ja się pytam? Codzienne czynności to wiadomo, jak wyglądają: wsiąść, odpalić silnik, ruszyć, zatrzymać, wysiąść, wybrać, zapłacić. Wszystko mechanicznie. Wszystko niczym badziewie na paluszki R6, produkowane na tony przez tych małych ze skośnym spojrzeniem. To rozumiem, ale żeby autobusem? W moim wieku? Z moimi nawykami? Z moją pozycją? Tak ostentacyjnie mieszać się z motłochem? No dobrze, już dobrze. Dorobiłem się kilkuletniego auta i mieszkania. Wynajmowanego, więc tak nie do końca w poczet dorobku. Okej, okej, może i jestem zwykłym pracownikiem zwykłego uniwersytetu, zarabiającym zwykłe pieniądze w zwykłych nominałach i przeciętnych ilościach. Nie żeby bułkę przez bibułkę, parówkę przez chusteczkę, gdyż, iż, albowiem… ale autobus to jednak upokarzające. Tak to ja się przemieszczałem wiele lat wstecz. Od spodu to już tylko złomiarze pukają, bo chyba tylko ich nie stać na bilet. Ja to co innego. My to co innego.
Oglądamy czasem z Małgorzatą amerykańskie filmy o takich jak my. Przeważnie gdy leżymy wieczorem w łóżku, nie mając jakoś dziś ochoty na seks. Coraz częściej, ale oczywiście jeszcze się do tego nie przyznajemy. Jesteśmy dopiero co po czterdziestce, nie czas na problemy z pożyciem. A więc Amerykanie tacy jak my… Nie chodzi o ten cały American dream. Po prostu tamci bohaterowie też są czasem sfrustrowani.
Rozbierzmy się z naszych ciuchów, naszych skór. Pozbądźmy się rozbieżności ciał. Stoję przed tobą ubrany w całą swoją nagość, lecz nasza namiętność już dawno polega tylko na ocieraniu ciał o wykrochmaloną pościel, przykrywaniu się sztywnością. Trochę w tym też twojej winy – jak kochanka leży pośrodku i kusi na naszą zgubę. Odchodzę od zmysłów, szaleję na myśl, że nieistotny staje się dotyk dłoni, smak mojego języka w twoich ustach. Odchodzisz od zmysłów. Moich. Już prawie nie rozmawiamy, cisza jest „dźwiękiem”, który słyszę najczęściej. Może dlatego zwracam na nią większą uwagę, bo wbrew pozorom jest najgłośniejsza? Przyzwyczailiśmy się do swojej obecności tak bardzo, że już się nie dostrzegamy. Nie widzimy się nie tylko beznamiętną nocą, z powodu ciemności. Teraz tylko czujemy swoją obecność. Nie w ramach bliskości, a dosłownie, choć przyznaję, że uwielbiam twój zapach, mógłbym się inhalować twoimi perfumami. Stoję przed tobą jak przed plutonem egzekucyjnym. Wyegzekwuj teraz, co zechcesz! Zmuś lub muśnij… Czuj, czuj, czuwaj. Jako i ja czuwam nad twym snem, by nie zbudziło cię nic, bo nigdy za dnia nie wyglądasz tak beztrosko, jak wówczas, gdy jesteś, lecz cię przy mnie nie ma. Żyjesz wówczas w świecie po drugiej stronie powiek. Czuj, czuj, odczuwaj… Kocham twoje sfery. Nie tylko erogenne. Wszystkie miejsca, w których mogę cię dotykać. Uwielbiam twoją sypialnię, choć zawieruszyła się gdzieś jej naszość, lubię patrzeć, gdy krzątasz się po kuchni i gdy czytasz odprężona w fotelu. Bo twoje miejsce jest przy mnie. Chociaż nie, nie ma się co oszukiwać. To moje miejsce jest przy tobie. Często śmiejesz się, że robię się coraz okrąglejszy – „przy sobie”. Staję się puszysty, miękki. Mięknę, bo zajadam zawodowe stresy. Przede wszystkim jednak nie chcę być w pracy, nie chcę być przy sobie. Chcę być przy tobie. Jesteś moją Gosią, skarbem, Małgorzatą. Moją Małgorzałą, bo wciąż upijam się tobą i kręci mi się od ciebie w głowie. Tylko kiedy ja ci ostatnio o tym wspominałem? Przemalujmy świat na kolory pastelowe i zagnieźdźmy się w nim, rozkokośmy. Ja się zwolnię z pracy, albo chociaż zwolnię nieco, choćby tempo, i niech się wszystko układa. W domki i wieże, w statki i kosmosy. Jak klocki, gdy świat był dziecinnie prosty. Huśtawkę, zjeżdżalnię, rower, garnczek i patelnię łączy rdza i człowiek. Tylko co łączy rdzę i człowieka? Korodują nasze ciała. Zestarzała się ta miłość. Ty farbujesz się na rudo, mnie na rudo rdza pokrywa. Starość już ci się zaczęła w oczach, wysycha oczu twoich morski lazur. Mnie także młodość się powoli kończy. Mimo wszystko zróbmy sobie z tego romantyczną historię na własny użytek.
Myśl za myślą, a pomiędzy myślnik. Nie przecinek, bo to wątki odmienne, zdania niespójne, historie przeróżne. Kropki też nie, bo to jednak jest ciągłość, jeden słowotok. To nie koniec. Więc myślnik. Więc myśli.
Jak by na to nie patrzeć, nie spoglądać czy wręcz gapić się – mam czterdzieści lat. Nieco ponad, ale tylko nieco. I nie mam żadnego kryzysu, nie wstydzę się swojego wieku, nie uważam się za aseksualnego i żeby to było jasne. Starzeję się jak wszyscy, może przydałoby się już rozstawić rusztowania i zrobić generalny remont elewacji, ale to dobre dla celebrytów. Czterdzieści lat to nie żaden średni wiek, tylko wiek startowy. Może już nie początkowy, ale wciąż taki, od którego wszystko można zacząć. A po czterdziestce jestem lekko, i to nieznacznie, więc nie ma się co wdawać w matematyczne obliczenia. Czterdziestkę można uznać za symbol umowny i nie dodawać jej tej koleżanki szóstki, choć się tak bardzo zaprzyjaźniły. Ale za rok już będzie siódemka, szczęśliwa siódemka, więc niech ta czterdziestka tak się do tej szatańskiej szóstki nie przywiązuje. W średnim wieku, dobre sobie! Nigdy nie przejmowałem się tym, co średnie, zawsze stawiałem na bycie najlepszym. Średnie to brąz albo i nawet tuż za pudłem. Nikt nie chce być czwarty, lepiej w ogóle nie być. Wiadomo, człowiek przystojny, zdrowy, opalony. Papierosów, ale to zawsze coś. Też ma wpływ na karnację lub chociaż na cerę. Poza tym co to za problem? W kraju opieka zdrowotna na wysokim poziomie, białe kitle i jeszcze bielsze koperty. Generalnie czterdzieści sześć to jest całkiem nieźle. Całkiem „grejt”, jak to mówi Konrad. I tego się trzymam. Tego i portfela, bo ludzie kradną, a nigdy nie wiadomo, kto koło człowieka siedzi. Może powinien w celi, a siedzi w autobusie? Tak czy siak – „grejt”!
Boże, jakie to żałosne! Mój ojciec też nie rozumiał, co do niego mówiłem, teraz ja powtarzam zasłyszane słówka, jak jakieś novum. A to nie tak miało być. Z Gośką to oczywiście była wpadka, ale nie, wtedy uznaliśmy, że nie, tak miało być. Zresztą wpadka czy nie, kochaliśmy się nad życie. A przynajmniej nad ciążę. Byliśmy ponad to. Ja to się nawet cieszyłem. Przestałem być tylko tym gnojkiem, który zbałamucił komuś córkę, zacząłem być ojcem. Gosia przyznała się potem, że też liczyła na dziecko. Nie chciała mnie na nie złapać, pępowina to nie lasso, po prostu chciała być matką. Więc można uznać, że Grzesiek był wyczekiwany, planowany, tyle że przez każde z osobna i raczej na przyszłość. Wtedy po prostu przyjęliśmy do wiadomości, że jest, jak jest. Ślub, dziecko, mieszkanie z moimi rodzicami. Tak standardowo, jak tylko standardowo być mogło.
Podobno podczas jednego wytrysku w spermie znajduje się czterdzieści milionów plemników. Gdyby z każdego z nich powstał mężczyzna, obrazowałoby to liczbę facetów, którzy mogliby opowiedzieć identyczną historię. Czterdzieści milionów mężczyzn miało dziewczyny, z którymi wpadli, które powiły im syna, którego oni teraz nie rozumieją. Właśnie dlatego nie zostałem pisarzem, choć marzyłem o tym jako mały chłopiec. Wielu autorów opowiada własne historie, przepuszczone przez filtry wyobraźni. Odsiewają nudne dziesiąt lat, by opisać ten jeden rok, miesiąc, tydzień lub dzień, w którym się WYDARZYŁO. U mnie niestety niewiele się działo, a jeśli już, to źle. Od opowiadania o cieniu, jaki rzuca na Ziemię górujące nad nią Słońce, są cierpiące na depresję piosenkarki rockowe. A także niekochane przez własne przytulanki późniejsze poetki, publikujące swoje dołujące tomiki w wydawnictwie Szuflada, które swoją siedzibę ma w biurku przy ulicy Lewy Kąt Pokoju. Nie chciałem być Wiktorem Mazurem, pisarzem opisującym historię, którą mogłoby światu przedstawić czterdzieści milionów innych mężczyzn. Zresztą nie oszukujmy się, to samo przeżyło nie czterdzieści milionów, a setna wielokrotność tej liczby. Co mógłbym napisać? Mrok! I radosna puenta: Na dywanie krwią broczył, bredził i brodził w smutku, aż przyszło ukojenie, które włączyło w pokoju żyrandol, a energooszczędna sześćdziesiątka rozbłysła światłem na końcu tunelu? Jak widać, ani ze mnie pisarz, ani poeta. Nawet nie chce mi się o tym myśleć, a co dopiero to spisywać. Moje życie pokryło się smutkiem jak kurzem. Poszarzało i niczym niezdrowy alergen wywołuje choroby. Oczy mi od tego łzawią, a może po prostu płaczę nocami, choć to podobno mniej męskie od chodzenia na wysokich obcasach. I tak zawsze chciałem być wyższy! Poza tym jestem tolerancyjny. Transseksualista, gej, nieszczęśliwy ojciec dzieciom, mąż żonie… Nie odmieńcy – po prostu odmienni.