ZDRADA I WŁADZA - ebook
Dorastał pod mostem, wśród głodu, zimna i kłamstw. Z Anthonym trzymali się razem — aż zdrada zmieniła ich w wrogów. Merlin nauczył go, że w tym świecie nie ma przyjaźni, są tylko transakcje. Po latach — Z własną ekipą i kobietą, którą kochał od zawsze. Ale przeszłość nie zna litości. Gdy jedni chcą uciec, inni dopiero zaczynają polowanie. To historia o chłopaku, który chciał być kimś więcej. O lojalności, która zabija, i miłości, która daje ostatni oddech przed ciemnością.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Kryminał |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8431-796-9 |
| Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_ULICE ROTORU_
Deszcz padał na ciemne włosy Artura. Woda spływała po jego skórzanym płaszczu, a on wpatrywał się w odbicie swojej zmęczonej twarzy w kałuży. Właśnie zdał sobie sprawę, że został z niczym. Stracił wszystko: samochód, dom, pracę,. A to wszystko przez Merlina — szefa największej szajki narkotykowej w Rotorze.
Ale jak do tego doszło?
Dziesięć lat temu, podczas chłodnej zimy, siedziałem z paroma bezdomnymi i moim przyjacielem Anthonym pod mostem. Moje życie nigdy nie było łatwe, zwłaszcza po śmierci rodziców. Miałem wtedy szesnaście lat. Byłem zawinięty w dziurawe ubrania, siedząc wśród starszych ode mnie o kilkadziesiąt lat bezdomnych, którzy również nie mieli lekkiego życia.
Wtedy właśnie podjechał ON — Merlin — razem ze swoimi ludźmi, którzy wcale nie wyglądali przyjaźnie. Dopiero zaczynał swoją działalność i szukał kogoś, kto nie zażąda wiele, ale pomoże mu rozprowadzać nowy produkt. Padło na nas.
Wtedy nie wiedzieliśmy, jak bardzo będziemy tego żałować.
Razem rozprowadzaliśmy _„_Tundrę_”_ — tak właśnie nazywał się jego nowy narkotyk, który bardzo szybko zdobył popularność wśród mieszkańców Rotoru. Od nas się zaczęło. Byliśmy świadkami, jak błyskawicznie się bogacił i rozwijał swoją szajkę.
Trzy lata później wezwał mnie i Anthony’ego do biura. Weszliśmy do jednego z bogatszych wieżowców w mieście — to zrobiło na nas ogromne wrażenie. Od razu jego ludzie nas przeszukali, a gdy skończyli, zaprowadzili nas do niego.
Wtedy zobaczyliśmy, jak bardzo się zmienił przez te trzy lata. Nie miał już na sobie dresu — teraz nosił drogi, elegancki garnitur. Nie był łysy — jego długie włosy były splecione w staranne warkoczyki.
Wnętrze jego biura wyglądało równie luksusowo jak jego strój: marmurowe podłogi, drogie meble, a obok niego sześciu uzbrojonych ludzi. Gdy to zobaczyliśmy, ogarnął nas szok i strach. A to był dopiero początek.
Wtedy usłyszeliśmy jego głos — głęboki i niski. Zaczęliśmy słuchać jego monologu o tym, że jest z nas dumny, że od tylu lat dla niego pracujemy. Zdziwiliśmy się i uświadomiliśmy sobie, że tak naprawdę nigdy nie mieliśmy wyboru.
On jednak kontynuował. Mówił, że ma dla nas specjalne zadanie — i że jeśli się sprawdzimy, to przestaniemy rozprowadzać Tundrę. Dostaniemy za to miejsce w jego szeregach. Ale jeśli zawiedziemy… zostaniemy zatrzymani i udowodnimy mu, że się pomylił. Że nie nadajemy się do niczego innego.
Byłem tak przerażony, że jedyne, na co mnie było stać, to przytaknięcie. Nawet się nie zastanawiałem — miałem tylko dziewiętnaście lat. Nadal mieszkaliśmy tam, gdzie popadnie, a za handel Tundrą nie dostawaliśmy prawie nic. Oddawaliśmy wszystko, co zarobiliśmy, i ledwo starczało na jedzenie czy picie. Dla nas to była szansa. Może nawet nadzieja na lepsze życie.
Po chwili Anthony odważył się odezwać. To mnie zaskoczyło. Zapytał:
— A co, jeśli odmówimy?
Odpowiedź była natychmiastowa. Spokojny do tej pory Merlin wstał, podszedł do niego i zamaszyście uderzył go w brzuch.
Anthony padł na podłogę i zwijał się z bólu u jego stóp. Stałem jak sparaliżowany. Bałem się mu pomóc. Ruszyłem dopiero wtedy, gdy Merlin powiedział:
— Pozbieraj swojego przyjaciela.
Kiedy Anthony doszedł do siebie nie wyglądał już tak samo jakby coś właśnie zrozumiał, a Merlin w końcu przedstawił nam zadanie.
Merlin spojrzał na nas uważnie. Oparł się o biurko, splótł palce i przez chwilę milczał, jakby smakował ciszę. W końcu odezwał się spokojnym, głębokim głosem:
— Mam dla was zadanie. Powiedzmy… test lojalności.
Rzucił na blat zdjęcie. Spojrzałem na fotografie gdzie widniał mężczyzna, może koło trzydziestki, z rudymi włosami i cienką blizną na brodzie. Zdjęcie było zrobione z ukrycia widocznie musiał być obserwowany od dawna.
— Marcus Hans — powiedział Merlin. — Zaczyna grzebać przy moim interesie. Próbował sprzedać coś na naszym terenie. Macie go znaleźć i przypomnieć mu, kto tu rządzi. Możecie użyć dowolnych metod. Byle skutecznie.
Zerknąłem na Anthony’ego. Spokojny. Nawet lekko uśmiechnięty. Jego obojętność mnie uderzyła.
— Znasz go? — spytałem szeptem.
Wzruszył ramionami.
— Kiedyś spał w tym samym tunelu co my. Ale czasy się zmieniły. Albo się wspinasz, albo gnijesz z resztą.
Zamilkłem. Coś mnie ścisnęło w środku od tych słów. A Merlin już kontynuował:
— Dostaniecie wsparcie. Rico was przypilnuje, żebyście… nie zbłądzili po drodze. Zaczynacie teraz.- Powiedział z uśmiechem na twarzy i zasiadł z powrotem na krześle.
Za naszymi plecami poruszył się milczący dotąd mężczyzna w czarnej skórze. Rico. Wysoki, łysy, z tatuażem czaszki na szyi. Tylko spojrzał na nas bez słowa i ruszył w stronę windy. W G-klasie jechaliśmy w milczeniu. Ciemność za oknem przemykała jak cień sumienia. Siedziałem z tyłu, obok Anthony’ego, który z każdą chwilą wydawał się inny ale pewny siebie.
— Nie masz z tym żadnego problemu? — spytałem cicho starając się by Rico nie usłyszał bojąc się jego reakcji. — Kiedyś pod mostem mówiłeś, że jesteśmy inni. Że nie będziemy jak oni.
Odwrócił głowę, spojrzał mi w oczy z chłodem.
— A ty kiedy ostatnio jadłeś coś więcej niż suchy chleb? Merlin daje nam szansę. Przestań Artur emocje czasem trzeba odłożyć na bok.
Zamilkłem. Serce biło mi mocniej. Rico zerknął na nas w lusterku, ale nie odezwał się. Może przywykł do takich rozmów. Znaleźliśmy Marcusa w starej hali na obrzeżach Rotoru. Mieszkał tam, sam, z paroma kartonami i zużytym materacem. Spojrzał na z lękiem ale również obojętnością. Jakby wiedział, po co tu przyszliśmy.
— Wiedziałem, że Merlin kiedyś mnie znajdzie — powiedział tylko. — Ale nie spodziewałem się was.
Spojrzałem na siebie i Anthon`ego i muszę przyznać że nie wyglądaliśmy jak profesjonaliści w tych obskurnych ubraniach. Potem spojrzałem na Marcusa. Był zmęczony. Nie wyglądał jak ktoś, kto handluje. Raczej jak ktoś, kto przeżył za dużo, w tedy zacząłem się zastanawiać czy na pewno Merlin mówił prawdę, Ponieważ Markus nie wyglądał na kogoś kto mógł zagrozić jego interesom. Bardziej przypominał nas sprzed paru dni, tylko po prostu musiał się zbuntować i już nie mieć siły na rozprowadzanie Tundry.
— Odszedłem z tego syfu. Nie chciałem wracać. Przysiągłem sobie, że już nigdy…
Nie dokończył. Anthony zrobił krok do przodu i uderzył go z pięści. Marcus upadł.
— To k*rwa nie przysięgaj, jeśli nie masz siły by tego dotrzymać — warknął Anthony.
Zamarłem. Chciałem coś powiedzieć. Zatrzymać to, ale nic nie mogłem zrobić. Antchony zrobił swoje. Kiedy wróciliśmy, Merlin siedział w fotelu jak król w swojej sali tronowej.
— I jak? — zapytał tylko z uśmiechem.
Anthony uśmiechnął się. — Zrobione.
— A ty, Artur? — Merlin spojrzał prosto na mnie.
Nie odpowiedziałem. Tylko skinąłem głową.
Merlin tylko parsknął.
— Ciekawe… — powiedział powoli. — Czasem ludzie pokazują, kim są… dopiero gdy staną twarzą w twarz z wyborem. Zobaczymy, który z was ma w sobie więcej lojalności. I więcej siły.
Nie mówił wprost. Ale obaj zrozumieliśmy. To nie było już tylko zadanie, to była gra. Rywalizacja, I ktoś z nas miał ją wygrać. Wymieniliśmy między sobą tylko spojrzenia ale w nim już nie było starego Anthon`ego tylko kogoś kto się nie zatrzyma przed niczym.
Kilka dni po „zadaniu” z Marcusem, Merlin znów wezwał nas do biura. Tym razem nie mówił za dużo. Siedział tylko w swoim fotelu, z dłońmi splecionymi pod brodą i spojrzeniem, jakby czytał w naszych głowach.
— Macie potencjał — powiedział. — Ale jesteście jeszcze za słabi. Za bardzo… chłopcy z ulicy.
Anthony spojrzał na mnie kątem oka, ale nic nie powiedział. Ja też milczałem. Czułem, że coś się szykuje.
Wtedy drzwi za nami otworzyły się i weszła ona, Ines.
Kobieta może kilka lat starsza od nas, ubrana w czarną, dopasowaną kurtkę i spodnie bojówki. Włosy ciemne, związane w ciasny kucyk, twarz twarda, spojrzenie — jak ostrze noża. Ale nie zimne. W tych oczach było coś… żywego.
Merlin tylko się uśmiechnął.
— To Ines. Od teraz jest waszym opiekunem. Słuchacie jej jak mnie. Może was nauczyć więcej, niż myślicie oraz zabić to zależy od niej.
Ines podeszła, przyglądając się nam bez słowa. W końcu odezwała twardo:
— Jesteście jeszcze dzieciakami. Ale ja z dzieciakami umiem pracować. Będzie bolało. Ale się nauczycie. O ile nie zginiecie po drodze.
Anthony uśmiechnął się zadziornie. — Zobaczymy, kto kogo nauczy.
Spojrzała na niego z pogardą jak na niewychowane dziecko, potem na mnie. Kiedy nasze oczy się spotkały, coś przeskoczyło jej oczy złagodniały ale dalej było widać że jest mocna. Od tamtej pory trenowaliśmy z Ines codziennie. Walka wręcz, broń, czyszczenie terenu, przejmowanie towaru,. Ale przy niej czułem, że… jestem trochę bezpieczny. Jakby patrzyła na mnie inaczej niż na innych. Nie pobłażliwie. Ale… z jakimś cieplejszym cieniem w spojrzeniu. Minęło tak parę tygodni zaczęliśmy zarabiać nie na tyle by kupić dom ale wynająć małe mieszkanie i żyć skromnie. Kupiliśmy sobie ubrania, ale takie w których przypominaliśmy jego ludzi co mnie lekko przeraziło lecz Anthony zdawał się być z tego dumny.
— Podlizujesz się jej — rzucił pewnego wieczoru, kiedy wracaliśmy z akcji.
— Co? — spojrzałem na niego.
— Udajesz grzecznego przy niej, żeby cię lubiła. Ale to nie działa. Ona nie jest dla takich jak ty.
— Skąd wiesz, kto jest dla mnie?
Nie odpowiedział. Ale tego dnia już ze mną nie rozmawiał. Zaczął częściej znikać. Rozmawiać z ludźmi Merlina na boku. Patrzył na mnie coraz bardziej jak na rywala, a nie jak na przyjaciela. Jego zachowanie zaczęło mnie niepokoić.
Kilka tygodni później Ines weszła do magazynu, w którym czekaliśmy na transport. Była zmęczona. Po raz pierwszy wyglądała na kogoś, kto ma… ludzkie emocje.
— Coś się stało? — zapytałem.
Spojrzała na mnie. Długo. A potem usiadła obok.
— Nie wszystko, co robimy, jest takie łatwe nawet jak na to wygląda, Artur. Pamiętaj o tym w co się pakujesz.
Zamarłem. To był pierwszy raz, kiedy powiedziała coś… swojego. Nie komendę. Nie rozkaz. Słowa, które miały ciężar. Z taka myślą też zasnąłem. Co parę dni przychodził ten okropny moment kiedy dostawaliśmy zadanie od Merlina tym razem też się tak stało. Deszcz dzwonił o dach auta jak tysiące ostrzeżeń. Siedzieliśmy w trójkę — ja, Anthony i Ines — w milczeniu, zaparkowani przed starą rampą przeładunkową na obrzeżach miasta.
— To tu? — zapytałem.
Ines tylko skinęła głową. Spojrzała na zegarek, potem na nas.
— Transport przyjedzie za pięć minut. Dwa auta, jeden kierowca, jeden ochroniarz. Cel: przejąć towar, przesłać sygnał, nie zostawiać śladów.
— Proste — rzucił Anthony, zacierając ręce. — Dawajcie mi gościa do odstrzału, a towar zaraz będzie nasz.
— Nie ty wydajesz rozkazy — ucięła Ines chłodno. — Ja dowodzę.
Spojrzała na mnie. Jej wzrok był twardszy niż zwykle. Jakby coś ukrywała.
— Ale dzisiaj… Anthony przejmuje główną pozycję. Ty, Artur, ubezpieczasz od tyłu.
Zamarłem.
— Co k*rwa? Dlaczego on? — nie mogłem powstrzymać głosu.
— Rozkaz — powiedziała cicho. Ale w oczach miała cień wahania.
— Czyli robisz, co Merlin każe — warknąłem. — Nawet jeśli to idiotyczne?
Anthony się zaśmiał.
— Widzisz, Ines? Mówiłem, że ten miękki zrobi scenę.
— Zamknij się — powiedzieliśmy z Ines to w tym samym czasie, ale już nie patrzyła mi w oczy.
Wysiadłem. Deszcz walił mi prosto w twarz. Wiedziałem, co było w tym transporcie. Wiedziałem, że to nie „tylko” towar — że w jednym z pojazdów siedziała dwójka dzieciaków z biednych dzielnic tacy jak my kiedyś, którzy rozwozili pakunki pod groźbą śmierci. Merlin o tym wiedział. Ale miał to gdzieś. Spojrzałem na Anthony’ego, który już ustawiał się z bronią przy kontenerze. I na Ines — która, choć trzymała się twardo, wyglądała jak ktoś, kto właśnie wchodzi w bagno bez powrotu.
— Pi*rdole to — szepnąłem. — Nie biorę w tym udziału.
Spojrzenia Ines i Anthony’ego przecięły się w sekundę. Zamarli. Potem Anthony parsknął śmiechem.
— Serio? Taki twardy jesteś, a teraz się łamiesz? Bo co? Bo towar ma nóżki i dziecięce buzie?
— Zamknij się — warknąłem. — Nawet nie wiesz, co tam jest.
— Wiem jedno — odpowiedział z obojętnością. — Merlin kazał przejąć wszystko. To my jesteśmy tu szefami, nie jacyś gówniarze z dzielnicy. To biznes, Artur.
Zrobiłem krok w jego stronę, ale Ines stanęła między nami.
— Dość — powiedziała ostro, a jej głos uciął wszystko jak nóż. — Artur, to nie czas na rozkminy. Wiem, co czujesz. Ale mamy rozkaz. I mamy zadanie.
— A co, jeśli ten rozkaz jest gówno wart? — rzuciłem. — Wiesz dobrze, co tam przewożą. Nie tylko tundrę. To dzieciaki. Przesyłają je jak kurierkę. Jak śmieci.
— Merlin nie lubi komplikacji — powiedziała cicho, ale twardo. — A ty właśnie wszystko komplikujesz.
Patrzyłem na nią. Szukałem w jej twarzy choćby iskry wątpliwości. Była tam. Ale przygłuszona… obowiązkiem. Strachem. Może lojalnością.
— Więc co? — powiedziałem z bólem w gardle. — Teraz jesteś taka sama jak oni? Masz ich twarz? Zmienili cię tak bardzo?
Zacisnęła zęby.
— Nie. Ale nie mam wyboru. I ty też nie.
— Mam — rzuciłem i ruszyłem w stronę alejki za magazynem. — Mój wybór to wypisać się z tej chorej gry.
— Artur! — krzyknęła. — Jeśli teraz pójdziesz, Merlin ci tego nie wybaczy. Anthony będzie miał twoje miejsce. I nikt nie będzie cię bronił.
Zatrzymałem się. Nie obejrzałem.
— I tak nikt mnie nie broni — odpowiedziałem chłodno i uciekłem.
Zaszyłbym się w kanałach na dobre, gdyby nie jedno: wiedziałem, co było w jednej ze skrzyń. Najważniejszy ładunek. Tundra najnowszej generacji — bardziej uzależniająca, bardziej czysta, bardziej zabójcza. Warta tyle, że sama jedna skrzynia znaczyła więcej niż cały transport.
Pod osłoną deszczu wróciłem. Zakradłem się od tyłu, przez stare ogrodzenie. Wiedziałem, gdzie stanie drugi samochód. Obserwowałem jak Ines i Anthony zajmują się kierowcami.
I wtedy, niezauważony, prześlizgnąłem się do jednej z furgonetek i wyjąłem najcięższą skrzynię. Bolały mnie ręce, plecy, ale adrenalina nie pozwalała się zatrzymać.
Zniknąłem, zanim ktokolwiek się zorientował.
Następnego dnia, przy jednym z bocznych punktów kontaktowych, oddałem skrzynkę bez słowa. Kilka godzin później dostałem na swój rozklekotany telefon wiadomość:
„Towar dotarł. Jesteś mniej głupi, niż myślałem. Ale nie testuj mojego cierpliwości. — M”
Nie wiedziałem, czy to groźba, czy ostrzeżenie.
Nie wiedziałem, co powiedziała Ines. Czy kryła mnie. Czy może się mnie wyparła. Dzień poózniej miałem w końcu troche wolnego. Tak rzadko się zdarzało, że poczułem się trochę zagubiony. Anthony wpadł na pomysł, żebyśmy wyszli razem — wszyscy trzej. Mówił coś o odpoczynku, oderwaniu się od codziennych spraw.
Spotkaliśmy się w starym barze na obrzeżach Rotoru — miejscu, które bardziej przypominało zapomniany przez czas magazyn niż przyjemny lokal. Pękające neony migotały nad naszymi głowami, a zapach dymu papierosowego mieszał się z wonią taniego alkoholu. Tło stanowiła przestarzała muzyka, jakby ktoś odkurzył stary magnetofon i przypadkiem puścił kasetę.
Ines już tam była, czekała przy stoliku. Gdy mnie zobaczyła, uśmiechnęła się lekko, ale jej oczy miały w sobie coś nieuchwytnego — jakby trzymała na dystans to całe otoczenie. Zamówiła whisky z lodem i spojrzała na mnie tak, jakby mówiła: „No, nareszcie ktoś z kim da się rozmawiać.”
Anthony zajął miejsce po mojej lewej, próbując rozluźnić atmosferę, ale jego spojrzenia w stronę Ines nie umknęły mojej uwadze. Co chwilę rzucał w jej stronę nieśmiałe, wymuszone uśmiechy i żarty, które odbijały się od jej kamiennej twarzy.
— Wiesz, Ines — zaczął z nadzieją w głosie — może pójdziemy kiedyś gdzieś sami? Tak na spokojnie?
Ona uniosła brew i odpowiedziała z ledwie widzialnym uśmiechem:
— Anthony, to miłe, ale chyba nie tędy droga.
Ja poczułem ukłucie satysfakcji. Nie było wątpliwości, że to ja mam u niej większe znaczenie, a on jeszcze o tym nie wie… albo nie chce przyjąć do wiadomości.
Zwróciłem się do Ines:
— Też nie lubisz tych miejsc, co?
— Nie przepadam — odparła. — Za dużo udawania, za dużo osób, które udają, że są kimś innym. A ty?
— Też wolę coś prostszego. Gdzie można być sobą, nawet jeśli sobą jest się… no, wiesz — powiedziałem, robiąc gest w stronę swojego zniszczonego płaszcza.
Ines uśmiechnęła się szerzej.
— To dobrze, że są jeszcze tacy jak ty — szepnęła.
Anthony próbował wtrącić się do rozmowy, ale każdy jego komentarz brzmiał teraz bardziej jak nieudolna próba zwrócenia na siebie uwagi niż szczery dialog. Z każdym kolejnym zdaniem stawał się coraz bardziej nieporadny, a ja czułem, jak rośnie we mnie złość.
Po chwili wstałem, rozglądając się po barze.
— Może pójdziemy na spacer? — zaproponowałem. — Tu jest za duszno.
Ines spojrzała na mnie z lekkim zaskoczeniem, ale skinęła głową.
— Chodźmy — zgodziła się.
Anthony został, a ja i Ines wyszliśmy na zimne ulice Rotoru. Miasto było ciche, tylko gdzieś w oddali słychać było kroki przechodniów. Noc miała swój własny rytm, a my mogliśmy na chwilę zapomnieć o wszystkim.
— Czemu zawsze tak jest z Anthonym? — zapytała cicho, kiedy szliśmy obok siebie.
— Bo chce być kimś więcej, niż jest — odparłem. — Ale nie wie, jak.
— A ty? — spojrzała na mnie.
— Ja? Wolę być sobą. Nawet jeśli to oznacza, że nie zawsze wygram. Po prostu wole mieć swój kodeks i działać wobec niego niż działać jak Anthony…
Zatrzymaliśmy się na moment, patrząc na rozświetlone okna starych kamienic.
— Wiesz, Artur rozumiem cie i też bym tak chciała tylko ten Merlin.. — powiedziała cicho.
Jej głos był miękki, niemal przepraszający. Zatrzymaliśmy się przy jakimś zardzewiałym ogrodzeniu, które kiedyś chyba otaczało plac zabaw. Teraz był tylko pustą przestrzenią pełną śmieci i wspomnień, których nikt nie chciał.
Spojrzałem na nią. Miała wzrok wbity gdzieś przed siebie, jakby bała się spojrzeć mi w oczy.
— Też byś tak chciała… czyli jak? — zapytałem spokojnie, choć w środku wszystko mi pulsowało. Chciałem usłyszeć, że nie jest jak oni. Że jeszcze coś w niej zostało z tej Ines, która czasem potrafiła się uśmiechnąć bez powodu.
— Bez tej gry. Bez ciągłego udawania. Bez konieczności lojalności wobec człowieka, który zniszczył życie połowie tego miasta — odpowiedziała.
Zamilkliśmy na chwilę. Chłodne powietrze przynosiło zapach spalonego oleju i dalekich wydechów motocykli. Rotor nigdy nie spało do końca.
— Wiesz… — zaczęła znowu, powoli — kiedy Anthony zaprosił mnie tutaj, myślałam, że znowu chce się popisać. Ale jak zobaczyłam, że też będziesz, zrobiło mi się trochę lżej.
Spojrzałem na nią uważniej.
— Naprawdę? — zapytałem.
Kiwnęła głową i uśmiechnęła się ledwo zauważalnie.
— Z tobą czuję się spokojniej. Nie muszę być twarda. Nie muszę nikomu niczego udowadniać. Przy Anthonym czuję się jak nagroda, którą trzeba zdobyć. Przy tobie… jak człowiek.
Te słowa siadły we mnie ciężko, ale ciepło. Patrzyłem na nią przez dłuższą chwilę i chciałem coś powiedzieć — coś szczerego, coś więcej niż tylko „dziękuję”. Ale wtedy usłyszeliśmy kroki.
Odwróciłem się. Anthony.
— No proszę, romantyczny spacer? — zapytał z udawanym rozbawieniem, ale oczy miał chłodne.
Ines westchnęła, nie kryjąc znudzenia.
— Nie szukaliśmy romantyzmu, tylko oddechu.
— Aha — odparł krótko. — Tylko nie zapomnijcie, że jesteśmy ekipą. I że ludzie patrzą. Merlin patrzy.
Spojrzałem mu prosto w oczy.
— Znam zasady. Ale nie każda zasada zasługuje na to, by ją ślepo przestrzegać.
Przez chwilę staliśmy we trójkę w ciszy. Ines skrzyżowała ręce na piersi, Anthony próbował opanować swoje emocje, a ja… czułem, że coś się zmienia. Niewiele. Jeszcze nie burza. Ale już cienie.
— Chodźmy — rzuciłem cicho do Ines.
Zrobiła krok w moją stronę, nawet się nie oglądając.
A Anthony został tam sam. W miejscu. Z zacisniętymi pięściami i tą swoją maską, która zaczynała pękać. Szliśmy wzdłuż pustej ulicy, powoli, bez pośpiechu. Ines szła tuż obok mnie, cicho, z rękami w kieszeniach. Coś w tej ciszy między nami było… inne. Spokojne.
Za nami wciąż słychać było kroki Anthony’ego. Był wyraźnie niezadowolony, ale starał się tego nie pokazywać. Niestety, z Anthonym zawsze było tak, że prędzej czy później i tak coś powiedział.
— Hej — odezwał się z tyłu — wy dwaj jakoś tak ostatnio ciągle razem. Co, teraz to już tylko we dwoje, a ja mam iść sobie gdzieś indziej?
Zatrzymałem się i spojrzałem na niego przez ramię. Ines zrobiła to samo, choć bez żadnego komentarza.
— Przecież nikt cię nie odsuwa — odpowiedziałem spokojnie. — To był wspólny pomysł, żeby wyjść.
Anthony wzruszył ramionami, ale nie odpuszczał.
— Jasne, wspólny. Ale jakoś mam wrażenie, że nikt nie czekał, aż dołączę.
Ines westchnęła, uśmiechając się lekko, ale bez cienia złośliwości.
— Może dlatego, że zawsze się spóźniasz — powiedziała. — I nigdy nie mówisz, dokąd chcesz iść. A potem i tak kończy się na tym, że robimy to, co ty zaproponujesz.
Anthony spojrzał na nią, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć. Udawał, że go to nie ruszyło, ale jego mina mówiła coś innego.
— Po prostu chciałem, żeby było normalnie — wymamrotał. — Ostatnio wszystko się zmienia.
— Wiem — odparła łagodnie Ines. — Ale czasem warto po prostu być razem i nie komplikować.
Milczeliśmy przez chwilę. Potem ruszyliśmy dalej, już wszyscy trzej, choć atmosfera była odrobinę cięższa niż przedtem.
Zatrzymaliśmy się na placu, gdzie kiedyś były automaty z napojami i stara ławka. Usiadłem na oparciu, a Ines na siedzeniu obok. Anthony stanął z boku, oparty o mur.
— Wiesz, Artur… — zaczęła Ines — ja też czasem mam dosyć tego wszystkiego. Całego udawania, że to, co robimy, to jedyna droga.
Spojrzałem na nią uważnie.
— Dlatego chcę być sobą. Nawet jeśli to oznacza, że nie wszystko będzie idealnie.
Uśmiechnęła się.
— Właśnie to w tobie lubię. Nie kombinujesz, nie grasz. Po prostu jesteś.
Obok Anthony przewrócił oczami i mruknął:
— No pięknie. Jeszcze tylko brakuje, żebyście zaczęli się tu przytulać.
Ines spojrzała na niego z lekkim rozbawieniem.
— Anthony… naprawdę nie musisz być zazdrosny. Chcemy tylko spędzić trochę czasu. W spokoju.
— Nie jestem zazdrosny — odpowiedział szybko, choć zabrzmiało to dokładnie odwrotnie. — Po prostu… trudno się nie poczuć jak piąte koło u wozu.
— Może czasem po prostu warto poobserwować, zamiast się wpychać — powiedziałem cicho.
Nie było w tym złości, tylko stwierdzenie. Anthony już nic nie odpowiedział.
A ja spojrzałem na Ines i poczułem, że choć świat wokół nas był pełen chaosu, ta jedna chwila mogła być prawdziwa. Szliśmy już spokojniej, jakby wcześniejsze napięcie całkowicie się rozmyło. Ciepło między mną a Ines było inne niż to, które znałem z poprzednich dni. Czułem, że jesteśmy bliżej — nie przez słowa, ale przez te drobne momenty ciszy, spojrzeń, krótkich uśmiechów.
Anthony szedł kilka kroków za nami. Nie mówił już nic, i choć próbował udawać, że jest zamyślony, czułem, że w środku aż się gotuje. Ale nie miał już jak wtrącić się między mnie a Ines — nie dzisiaj.
Dotarliśmy do dzielnicy, gdzie mieszkaliśmy tymczasowo — w niskim budynku, który wyglądał jakby miał się zawalić przy silniejszym wietrze. Tylko Ines miała osobny pokój, nas z Anthonym Merlin trzymał razem — „żebyśmy się pilnowali nawzajem”, jak powiedział kiedyś żartem. A może i nie żartem.
Zatrzymaliśmy się pod drzwiami wejściowymi. Ines wyciągnęła klucze i spojrzała na mnie.
— Dzięki za ten wieczór, Artur. Dobrze było… po prostu być.
— Wiem — odpowiedziałem cicho. — I też dziękuję.
Anthony już wchodził po schodach, nie czekając.
— Dobranoc — rzuciła i zanim weszła do siebie, odwróciła się jeszcze raz. — I uważaj na siebie, okej?
Skinąłem głową.
Wszedłem z tyłu za Anthonym. Nasze drzwi znajdowały się dwa piętra wyżej, ale kiedy skręciłem w znajomy korytarz… coś mi się nie zgadzało.
Zgasło światło.
Ktoś zakrył mi twarz od tyłu, szybko, mocno. Złapałem za rękę napastnika, ale nie miałem szans. Coś ostrego przy szyi. Chciałem krzyknąć, ale głos ugrzązł mi w gardle. W sekundzie poczułem, jak moje stopy tracą kontakt z podłogą. Ktoś inny złapał mnie za ramiona.
— Spokojnie, nie chcemy ci zrobić krzywdy, przynajmniej nie od razu — powiedział niski, chropowaty głos, który aż drżał od napięcia.
— Powiedzcie, czego chcecie — wymamrotałem, choć środek gardła ściskał strach.
— Nie znamy twojego imienia i nie zamierzamy się go dowiadywać — odezwał się drugi głos, bardziej stanowczy — Ale wiemy, że jesteś związany z Merlinem, co próbował nam przeszkodzić.
— Kimita — dodał pierwszy — Nasz gang nie zapomina takich rzeczy. A ty, jesteś teraz dla nas przeszkodą.
Poczułem, jak unoszą mnie do góry, ciągnąc w stronę drzwi. Wiedziałem, że to nie przypadek, że pojawili się akurat teraz. Przeciwnicy z Kimity dali jasno do zrozumienia — terytorium, które kiedyś działało pod ich kontrolą, nie jest miejscem dla nas. Uderzyli mnie straciłem przytomność.
Godzinę później opierałem się o miękkie oparcie kanapy nic nie pamiętam sprzed godziny w ciasnym mieszkaniu Ines. Słońce powoli chowało się za wysokimi blokami, a przez okno wpadało blade, wieczorne światło. Ines poruszała się po kuchni z cichą gracją, przynosząc mi szklankę zimnej wody i delikatny opatrunek na zarysowania na mojej twarzy. Każdy jej ruch był spokojny, ale pełen troski.
— Weź to, stary, musisz się trochę ogarnąć — powiedziała miękko, zerkając na niego spod długich rzęs.
Anthony stał z boku, lekko oparty o futrynę drzwi. Jego uśmiech miał w sobie coś złośliwego, jakby oglądał przedstawienie, w którym Artur był głównym bohaterem, a on — bezlitosnym widzem.
— No, Artur, dzisiaj chyba los się do ciebie uśmiechnął… ale nie za bardzo — rzucił, wykrzywiając usta w półuśmiechu.
Zacisnąłem szczękę, próbując ignorować ból w żuchwie i duszność w klatce piersiowej. Cisza w pokoju została przerwana nagłym dźwiękiem telefonu. Wszyscy spojrzeli na migający ekran. Na wyświetlaczu pojawiło się jedno imię — Merlin.
Ines natychmiast usztywniła się, a w jej oczach pojawił się chłód.
— To on — wyszeptała, jakby bała się wypowiedzieć to imię głośno.
Anthony nie tracił czasu. Odebrał połączenie.
— Co jest? — jego głos był krótki i ostry.
— Atak. Magazyn tundry — usłyszeli wszyscy przez telefon. — Gang Kimity wziął na celownik nasze zapasy. Musicie natychmiast ruszać. Nie możecie tego przegrać.
Rozkaz brzmiał jak wyrok. Bez słowa wszyscy szybko się zebrali i wybiegli z mieszkania, adrenalina zaczęła pulsować w ich żyłach.
Na miejscu panował chaos. Dźwięki wystrzałów odbijały się echem od ścian magazynu, a w powietrzu unosił się ostry zapach prochu i spalenizny. Ciała rywali i przyjaciół mieszały się w plątaninie walki.
W tym zamieszaniu Anthony nagle odsunął się od przeciwników i rzucił się na mnie.
— To koniec Artur to za to wszystko tyle lat z tobą zmarnowanych — wykrzyczał mi prosto do ucha, chwytając mnie za ramiona i próbując przewrócić na ziemię.
Artur zaskoczony, ledwo mogąc się bronić, spojrzał na niego z niedowierzaniem. Wokół nich walka toczyła się dalej, ale w tym momencie świat skupił się tylko na Anthony’m.
Wtem pojawiła się Ines — szybko, zdecydowanie i bez żadnej wahania rozdzieliła nas, pchając Anthony’ego na bok.
— Co ty wyprawiasz? — syknęła, a jej oczy błyszczały gniewem.
Anthony wymamrotał coś pod nosem, a potem skłamał z zimnym uśmiechem:
— Ktoś pobił Artura, znalazłem go w tym stanie.
Ines natychmiast przeszła do opieki nad mną nie zastanawiając się czy Anthony mówi prawdę, zakładając mu prowizoryczny opatrunek i próbując go uspokoić.
— Musisz się pozbierać, nie możesz teraz odpaść — mówiła cicho, z troską, której nie ukrywała.
Tymczasem atakujący z gangu Kimity zaczęli zdobywać przewagę, korzystając z tego, że Ines zajęła się mną zamiast walczyć.
Kiedy walka dobiegła końca, a adrenalina zaczęła opadać, zostałem opatrzony, i wróciliśmy do biura Merlina który był wściekły. W jego oczach nie było nawet cienia litości — tylko chłód i zawód, który ciął bardziej niż najostrzejsze słowa.
— Co ty, do k*rwy, zrobiłeś…? — wysyczał przez zaciśnięte zęby. — Straciliśmy najważniejszy magazyn. Przez ciebie. Tyle miesięcy treningów, przygotowań, strategii… i wszystko poszło. Niczego się nie nauczyłeś. W*pierdalaj. I ciesz się, że tylko tyle bo mogło być gorzej ale nawet nie mam siły na ciebie.
Jego głos rozdarł ciszę jak ostrze — brutalny, bezduszny, ostateczny.
Ines nie wytrzymała. Zrobiła krok do przodu, trzęsąc się nie tyle z lęku, co z bezsilnej rozpaczy.
— Błagam… on nie zasłużył na to — powiedziała cicho, jakby każde słowo ważyło tonę. — Artur się przyda. Jeszcze nie wszystko stracone. Proszę…
Merlin odwrócił się do niej powoli. W jego spojrzeniu nie było ani grama współczucia.
— Masz zakaz kontaktu z nim — powiedział lodowato. — Zobaczę, co dalej z tobą zrobię, Ines. A jeśli znowu spróbujesz podważyć moją decyzję, pożałujesz. Z całej waszej śmiesznej trójki tylko Anthony coś sobą reprezentuje.
Anthony stał w cieniu, z rękami w kieszeniach. I kiedy padły te słowa, uniósł głowę i uśmiechnął się z dumą — jak pies, którego właśnie pochwalono za wierną służbę.
— Dziękuję, szefie.
A ja?
A ja znowu wylądowałem pod tym samym, przeklętym mostem. Tylko teraz nie miałem już szesnastu lat, tylko dwadzieścia sześć. I nie miałem już złudzeń. Deszcz padał mi na głowę, spływał po włosach i płaszczu. Znowu straciłem wszystko, co miałem. Dziesięć lat później wróciłem dokładnie tam, gdzie byłem jako dzieciak. Pod most. Sam. Historia zatoczyła koło. Nie wiem, co dalej. Nie wiem, dokąd pójść, skąd wziąć jedzenie, wodę… Nie wiem nawet, co z Ines. Czy jeszcze kiedykolwiek ją zobaczę? Nie mam nic. Nawet planu. Nawet marzeń.ROZDZIAŁ III
_SPOTKANIE Z PRZESZŁOŚCIĄ?_
Sara prowadzi mnie przez jeden z tych zaułków, które wyglądają, jakby nawet światło bało się tu zaglądać. Miasto jeszcze śpi. Ludzie nie. W Rotorze to nie zawsze to samo.
Zatrzymujemy się przed dużym, zielonym kontenerem przy starym serwisie tramwajowym. Na boku wymalowany sprayem symbol: przekreślony ptak.
— To tutaj? — pytam cicho.
Sara kiwa głową. — Mówią na niego James. Trochę świr, ale robi niesamowite rzeczy. Mówiłam mu, że przyjdziemy. Dwa razy się nie powtarza.
Pukam. Przez chwilę cisza. Potem szczęk blokady. Kontener zaskrzypi i lekko się uchyla.
W środku… chaos. Przewody zwisają z sufitu jak stalowe pnącza. Stare monitory, blaszaki, porozkręcane drony, lampy warsztatowe o ciepłym świetle i dźwięk serca — wentylatory i kody spływający po ekranach jak deszcz.
Chłopak, może 24 lata, z rozwichrzonymi włosami i jednym cybernetycznym okiem, patrzy na mnie spod kaptura.
— Artur? — pyta, jakby nie miał pewności.
— Mhm. — Wchodzę. — Ty James?
— Jeśli nie, to mam bardzo dziwnych gości.
Sara wsuwa się za mną i zamyka drzwi. Metaliczny stuk. Jesteśmy w środku.
James kręci się na rozklekotanym krześle.
— Przyszliśmy z pomysłem — mówię. — Dużym.
— A ja mam rzeczy, które lubię trzymać w całości, więc zamieniam się w słuch.
Siadam. Nie prostuję się. On lubi kontrolować przestrzeń — daję mu ją. Przez chwilę tylko patrzymy na siebie w milczeniu. On pierwszy pęka. Mruga i wskazuje monitor.
— ZEUS. Centrum elektroniki na S8. Tarcza sygnałowa, trzy poziomy kamer, dostęp biometryczny dla nocnej ochrony. Co dokładnie was interesuje?
— Całe piętro z pamięciami. Dyski, chippy, głębokie archiwa. Sprzęt, który mógłby posadzić pół miasta na kolana — mówię cicho. — Potrzebujemy twoich oczu i twojego umysłu.
James przestaje się kiwać. Patrzy dłużej. Jego dłoń zaciska się na kubku.
— Merlin?
Kiwnięcie. Nie muszę mówić więcej.
Sara siedzi obok mnie na zniszczonym pufie. Nie odzywa się, ale jej spojrzenie robi robotę za nią. Uświadomiliśmy sobie że James też miał z nim wspólną przeszłość a więc mamy wspólny front. James również to wyczuwa.
— Dobra. Wchodzę. Ale mam jedno pytanie.
— Słucham.
— Jesteście gotowi, by być niewidzialni?
Uśmiecham się krzywo.
— Od paru miesięcy próbuję być niewidzialny. Chyba już czas, żeby ktoś mnie w końcu zobaczył — i to po swojemu.
James odpala kolejne ekrany. Rozkłada plan piętra. Schematy zabezpieczeń, punkty wejścia, serwerownię, gniazda zasilania, linie sygnałowe, wszystko.
— Okej. Zaczniemy od prostego: wyciągnę dla was plan czujników i ścieżkę kamer. Dam pętlę czasową, przez którą będziecie mieli 38 sekund martwego pola z tyłu budynku. Od wejścia do schodów. Potem trzeba będzie już improwizować.
— Tego akurat nigdy mi nie brakowało — mówię.
Sara przysuwa się bliżej monitora.
— A alarmy?
— Te muszę obejść ręcznie. Dajcie mi dzień. Jutro pokażę wam ich serce — i wtedy zdecydujemy, jak je zatrzymać.
Kiwam głową.
— Dobrze mieć cię po naszej stronie.
James ziewa i zdejmuje kubek z ust.
— Na razie. Po mojej stronie jest tylko kod. Ale… może i was wpuszczę do mojego systemu.
Zaczynam się śmiać. Pierwszy raz od dawna.
Bo wiem jedno: pierwszy ruch zrobiony.
Parę dni później stoję z tyłu sklepu Zeus. Ciemno. Powietrze zimne i suche, w gardle drapie kurz ze starego asfaltu. Rękawiczki mam mokre od potu, mimo że palce drżą jakby zamarzały. Palec wskazujący spoczywa przy spuście.
Sara stoi po lewej. Jej maska — tania, czarna, z białym uśmiechem jak z kreskówki — wygląda absurdalnie, a jednocześnie… pasuje. Do niej. Do tej nocy. Do nas.
W uchu mam słuchawkę. W niej — James.
— Sygnał z kamery zewnętrznej martwy. — Jego głos spokojny, rzeczowy. — Dajcie mi jeszcze dziesięć sekund. Ochroniarz właśnie wyciąga termos. Trzy… dwa… teraz.
Sara pierwszy raz się odzywa od kilku minut.
— Działa?
— Tak. Tylny zamek nie ma alarmu. Wchodzicie przez drzwi awaryjne, korytarz techniczny, potem prosto do strefy serwisu. Artur, kabel masz w kieszeni. Wepnij, kiedy będziesz przy głównym hubie. Potem dasz mi dostęp.
— Jasne. — Odpowiadam. Głos mam niski, matowy. Nie wiem, czy to adrenalina, czy cisza przed burzą.
Sara kiwa głową. Uśmiecha się lekko pod maską. Czuję to, nie muszę widzieć.
— Gotowy, partnerze? — szepcze.
— Nigdy bardziej.
Podchodzimy do drzwi. Metal zimny jak lód. Wkładam cienki kawałek stali w zamek, pcham, słyszę klik. James w słuchawce:
— Idziecie idealnie. Trzy minuty do restartu kamer wewnętrznych. Potem znowu będziecie widoczni.
Wchodzimy. Drzwi się zamykają cicho jak oddech. W środku pachnie kurzem, starymi kablami i wypaloną elektroniką.
Znam to uczucie. Cisza przed burzą.
Biegniemy wzdłuż korytarza technicznego. Sara zrywa zasłonę z drzwi magazynu. Setki pudeł — drony, laptopy, komponenty.
— James, kamera? — rzucam.
— Jesteście niewidoczni. Macie dwie minuty.
Zaczynamy pakować. Każde pudło do wielkich, czarnych worków. Sara sprawnie, jakby robiła to sto razy. Ja skupiony — żadnych pomyłek.
Wózek. Dwa kursy przez tylne drzwi do ciężarówki, zaparkowanej w martwej strefie. Sara otwiera drzwi, rzuca:
— Jeszcze jeden rzut.
Wchodzę ostatni raz. Wtykam kabel do centrali. James odbiera:
— Mam to. Wycofujcie się.
I wtedy…
WYCIE ALARMU.
Sara zamarza.
— Bierz to! — krzyczę.
Rzucamy ostatni worek. Zatrzaskujemy drzwi ciężarówki. James przez słuchawkę:
— Zjeżdżajcie. Teraz!
Silnik ryczy. Sara siada za kółkiem.
Syreny policyjne dobiegają z oddali niczym narastający grzmot. Słyszę je, nim dostrzegam kogokolwiek na horyzoncie.
— Kur*a! — wyrwało się z ust Sary. — Mamy towarzystwo!
Zerkam nerwowo w lusterka ciężarówki. Kilka świateł miga, odbijając się od mokrego asfaltu, a cienie policyjnych radiowozów coraz bardziej się zbliżają.
— Trzeba się ukryć, teraz! — rzucam, łapiąc ciężki worek z elektroniką i rzucając go na plecy.
Sara skręca gwałtownie w boczną uliczkę, wąską i oświetloną jedynie sporadycznie słabym światłem latarni.
— Tu powinna być dobra kryjówka — mówi, a ja widzę, że jej oczy błyszczą adrenalina.
Gdy dojeżdżamy do opuszczonego magazynu, wyskakuję z ciężarówki, niosąc sprzęt. Sara już otwiera drzwi, za nami policyjne syreny stają się głośniejsze.
Wbiegamy między sterty skrzyń i odpadów. Ciężarówka staje ukryta w cieniu wielkiego kontenera.
— James mówił, że tu będzie bezpiecznie — rzuca Sara, zerkając nerwowo za siebie.
Cisza wokół nas jest napięta. Wiem, że to dopiero początek. Policja nie odpuści
Stoję obok ciężarówki, serce wali mi jak oszalałe. W oddali już słychać policyjne syreny, narastają z każdą sekundą, jak przypomnienie, że czas się kończy. W powietrzu czuć wilgoć i dym spalin. Obok mnie stoi Sara — napięta, jak sprężyna, którą zaraz ktoś pociągnie. Jej ręce drżą lekko, a oczy błyszczą pod światłem księżyca.
— Musimy się rozdzielić — mówię, starając się brzmieć pewnie, choć sam czuję, jak ucisk ściska mi gardło. — Jeśli zostaniemy razem, zginę wszyscy. Nie mogę pozwolić, żebyś ty też wpadła.
Sara odwraca się do mnie gwałtownie, łamiąc ciszę.
— Znowu? — mówi, a w jej głosie słychać łamiącą się nutę. — Znowu mnie zostawisz. Jak wtedy… — robi pauzę, jakby walczyła z łzami. — Tyle lat mnie nie było. Uciekłeś, a ja czekałam.
Widzę, jak powieki drżą, łzy zbierają się na krawędzi oczu.
— Nie chcę znów zostać sama, Artur. Boję się, że odejdziesz i znowu mnie nie będzie.
Przez chwilę milczymy, a powietrze gęstnieje od niewypowiedzianych słów. Przesuwam dłoń po jej ramieniu, powoli, jakby chciał przegonić jej lęk.
— Słuchaj — mówię cicho — nie zostawię cię. Jak tylko zgubię ogon, wrócę prosto do starego motelu. Tam gdzie się znasz, gdzie się czujesz bezpieczna. Nie zamierzam zniknąć na lata. To nie ta historia.
Sara patrzy na mnie, jej oczy błyszczą bardziej niż wcześniej, ale widzę też w nich cień nadziei.
— A jeśli coś pójdzie nie tak? — pyta, choć stara się brzmieć twardo.