- W empik go
Zdradliwa przyszłość - ebook
Zdradliwa przyszłość - ebook
Łukasz nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo się mylił. Sądził, że wszystkie problemy ma już za sobą. Porwanie Justyny, odkrycie jej tajemnic, niebezpieczny wyjazd do Afganistanu, by odnaleźć żonę. Mało kto potrafiłby znieść tyle co on. Na pewien czas jego życie wróciło na normalne tory. Przyszłość okazuje się jednak zdradliwa.
Przez swoją wojskową działalność Justyna wciąż nie może zaznać spokoju. Dlatego postanawia zerwać z niebezpiecznymi misjami na objętych wojną terenach. Tym razem bohaterka podejmuje się innych, choć równie groźnych zleceń. Justyna wsiąka bowiem w świat agentur obcych wywiadów, polityków oraz mafii. Czy Meyerowie po raz kolejny będą w stanie sprostać ekstremalnym wyzwaniom?
„Zdradliwa przyszłość” to trzecia część serii zatytułowanej „Życie w mundurze”. Róża Lewanowicz nie zwalnia tempa i po raz trzeci tworzy powieść z wartką akcją, wyrazistymi bohaterami i nagłymi zwrotami akcji.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8054-009-4 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Odsuwał się od niej coraz bardziej.
Z dnia na dzień mąż stawał się dla niej kimś obcym, kogo wcześniej nie znała. Cierpiała bardziej niż wówczas w szkole w Poznaniu, bardziej niż podczas najgorszych chwil swojej służby z Stargardzie, a nawet… bardziej niż wtedy, gdy ją porwali.
Kiedy opowiadała mu o swoim pobycie w Afganistanie, gdy odkrywała kolejne ukrywane przez cały okres małżeństwa fakty z czasu, gdy pracowała jako najemnik, była w pełni świadoma, że może to zmienić ich relacje na zawsze. Nie przypuszczała jednak, że będzie to aż tak fatalne w skutkach.
Wówczas, w ten niedzielny poranek, Łukasz wysłuchał jej opowieści, zdawałoby się, spokojnie. Ale ten spokój już był czymś niedobrym. Znała go tak dobrze, że każde poruszenie, każda zmiana w jego mimice albo w mowie ciała były czytelne jak wielki transparent ustawiony przy drodze.
Nie zapytał, dlaczego mu nie powiedziała, nie robił wymówek, chociaż wolałaby je w tym momencie usłyszeć. Zapytał o Gogola i Bambiego… i o Krokodyla. Była zdumiona i choć bardzo starała się ukryć zmieszanie, zauważył je, tak jak szkarłatny rumieniec na jej policzkach. Odwrócił wówczas na chwilę głowę w drugą stronę… Wtedy wiedziała – jej małżeństwo zawisło na włosku.
Siedziała w kuchni przed komputerem, na którego ekranie wciąż widniała pusta tabelka w Excelu. W mieszkaniu było bardzo cicho, nie miała nastroju do słuchania muzyki ani oglądania telewizji. Za oknem padał śnieg, który natychmiast się topił i oklejał mokrą warstwą wszystkie ulice i budynki. Chciało jej się płakać, ale nie miała siły. W środku coś na kształt wielkiego kamienia uciskało jej wnętrzności. Łukasz wyszedł do pracy przed ósmą bez śniadania… Ostatnio stało się to jego zwyczajem. Tego dnia nawet jej nie pocałował na pożegnanie, a to było bardzo wymowne.
Schowała twarz w dłoniach i starała się uspokoić emocje. Na próżno. Wciąż w głowie brzmiało pytanie Łukasza:
– A kim jest Krokodyl?
Zapamiętał. Wyrwał z fragmentu rozmowy przy winie w Wedlu i z tego, co mówiła na urlopie. Okazało się również, że podsłuchał jakąś wymianę zdań pomiędzy Mrozowskim a Kostkiem. Nie pytał o niego wcześniej, zapytał dopiero wtedy, gdy mu powiedziała.
„Dlaczego się do niego przyczepił? Akurat do niego? Krokodyl nic nie znaczy… a zawładnął jego myślami”.
Czuła się winna, mimo że nie znajdowała po temu racjonalnych przesłanek. Rozważała, czy nie byłoby słuszne przeprowadzenie rozmowy z Łukaszem na temat jego coraz bardziej czytelnej oschłości, ale nie czuła się na siłach. Tak dobrze znała ten brak sił…
Wyszła z domu, gdzie przewagę miał ten, kto władał emocjami innych. Najpierw babcia, która tyranizowała ich swoim milczeniem trwającym nawet dwa tygodnie. Wszyscy ustępowali jej wówczas z drogi, każdy się bał. Wpojone od pokoleń przekonanie o świętości matki i starszych w rodzinie wygrywało ze zdrowym rozsądkiem. Nikt zresztą nie znał innego sposobu na budowanie więzi. Babka domagała się bezwzględnego posłuszeństwa, za którego brak karała także szantażem emocjonalnym, grożąc, że się zabije albo wyrzeknie się dzieci i wnuków. Justyna często słyszała z jej ust słowa: „Nie jesteś moją wnuczką, ty wyrodna…” – wysyczane w przypływie bezsilności, gdy nie była w stanie czegoś na niej wymóc, po których można się było spodziewać ostrej reprymendy ze strony matki. Babcia w końcu naprawdę się ukatrupiła, ale stanowiło to największą rodzinną tajemnicę. Justyny nie było wtedy w domu, kończyła studia w Białej Podlaskiej, ale powiązała kilka faktów i od razu wiedziała, że nestorka przedawkowała goździkową, od której była uzależniona dobre pół wieku i którą leczyła wszelkie swoje dolegliwości. Matka, jej brat, czyli wuj Zenek, przy cichym i nie do końca jasnym współudziale Basi, dwukrotnie wcześniej odratowali samobójczynię, ale za trzecim nie wezwali pogotowia.
– Zrobiła wam to na złość – powiedziała kiedyś ze spokojem Gośka Łukasik, kiedy spotkały się w kawiarni tylko we dwie. – Gdyby przyczepił się do was jakiś prokurator, dostalibyście zawiasy za brak właściwej opieki. Po pierwszej próbie powinniście zawiadomić szpital psychiatryczny i ją ubezwłasnowolnić, żeby poszła na przymusowe leczenie. Tak stanowi prawo, o ile się nie mylę…
Justyna dobrze to rozumiała, ale czuła co innego. Lekarz? Sąd? To jakieś bujdy! Babka stanowiła prawo, ona decydowała o zdrowiu i życiu. Chciała umrzeć, żeby im dokopać, to umarła.
Pałeczkę po niej przejęła matka. Irena Dąbek świetnie odnalazła się w roli cichej gnębicielki całej rodziny z jej „męczeństwem” porzuconej przez złego męża kobiety, styranej życiem i obowiązkami. Po pogrzebie to ona zaczęła wszystkich szantażować, każdemu dogryzać, uciekać się do karania milczeniem, a nawet biciem… Pomysł z wojskiem był dla Justyny jak dar od Losu. Kiedy przeczytała w gazecie artykuł o naborze do szkoły podoficerskiej, poczuła, że oto nadchodzi kres jej kłopotów. Po przyjęciu zaś była pewna, że jest w niebie. Dostała jeść, dostała żołd, mundur i parę innych rzeczy, które były jej i tylko jej. Nawet pierwsze oznaki nadchodzących problemów z przełożonymi jej nie zniechęciły. Łudziła się, że po mianowaniu będzie lepiej, kiedy trafi do jednostki i będzie normalnie pracować. Ale zaczęły się szopki z facetami. Nigdy nie sądziła, że może budzić takie emocje, nie rozumiała tego, więc… czuła się winna. Podobnie jak w domu szybko weszła w rolę ofiary, biorąc na siebie ciężar odpowiedzialności za zło, które się dzieje. Oprawcy szybko się w tym połapali, choć na pewno intuicyjnie, bo rozumu też za wiele nie mieli. Wykorzystano każde jej potknięcie, każdą wadę, a jeśli jej nie znaleźli, to jej ją domalowali. Tak długo docierało do niej, co tak naprawdę się dzieje… za długo.
A teraz była znowu tą samą Justyną Dąbek, tyle że z mężem tyranem. I znowu czuła się winna, choć rozum mówił coś innego. Bała się, w każdej sekundzie bała się go, jego milczenia i ściągniętych ust. Widok jego twarzy, tak zawsze dobrej i łagodnej, odbierał jej resztki sił. Dosłownie widziała, jak na głowę wali jej się sufit, a z nim cały świat wokoło. Wszystko było w czarnych barwach, życie – z takim mozołem budowane – znowu straciło smak.
Zwiesiła smętnie głowę na piersi, a po policzkach popłynęły łzy. Przecież tego się można było spodziewać. Całe małżeństwo żyła z tym podświadomym lękiem, że to jednak się nie uda. Czuła się winna temu, że pozwoliła sobie myśleć inaczej, choćby przez chwilę.
Nie była zła na Rafała, że poradził jej tę szczerość. I tak by się wydało prędzej czy później.
Wytarła policzki i wyczyściła nos z zalegającej w nim wydzieliny. Myśl o Brennerze niespodziewanie dodała jej nieco sił. Wyłączyła komputer i poszła do garderoby znaleźć coś do ubrania. Przyszło jej do głowy, żeby do niego pojechać i pogadać. Sama nie wiedziała, jak mógłby w tej sytuacji pomóc, ale postanowiła zastanowić się nad tym po drodze.
Kiedy wróciła do kuchni po klucze, jej wzrok zatrzymał się na leżących na lodówce jej pamiętnikach z czasów służby – tych, które ostatecznie pogrążyły karierę Jaskóły. Leżały wciąż zawinięte w cienki papier, nieruszane ani przez nią, ani przez Łukasza. Jej mąż tłumaczył, że nie będzie się zniżał do poziomu tych, którym chciało się grzebać w umyśle Justyny. Ona zaś niemal zapomniała o ich istnieniu.
Zawahała się. Przyszło jej do głowy, żeby je stąd zabrać i zniszczyć. Już nawet po nie sięgała, ale jakaś myśl powstrzymała ten zamiar.
„Mogą być jeszcze potrzebne” – przemknęło jej przez głowę. Wydało się to bezsensowne, a jednak nie potrafiła się zdobyć na zniszczenie zeszytów.
Poczuła, że zrobiło jej się gorąco od stania w kurtce i czapce w ciepłej kuchni. Złapała klucze leżące na blacie koło zlewu i wyszła z mieszkania.Rozdział 2
Sałatki i kanapki sprzedawane w kawiarniach, do których chodził przed pracą jeść śniadanie, przestały mu smakować. Zaczął w nich wyczuwać chemię, którą były faszerowane, czasami lekką nieświeżość, ale nade wszystko gorycz – taką wypływającą z jego własnej wątroby. Kawy nie były dobre, Justyna ich nie lubiła, zwłaszcza od kiedy mieli własny ekspres. Mówiła, że śmierdzą jak pomyje…
Westchnął ciężko i ugryzł kolejny kawałek kanapki z kurczakiem, którą beznamiętnie przeżuwał, patrząc przez szybę na korek w Alejach Jerozolimskich. Popił zimną już latte i zerknął na wibrującą na blacie komórkę. Kot dzwonił drugi raz. Nie odbierał, nie miał siły ani ochoty. Znowu wytłumaczy, że nie słyszał, kiedy jechał samochodem. Póki nie dobijał się do niego Brenner, nie było strachu, że to coś pilnego.
Czuł się fatalnie. Świat w listopadowej aurze był szary i mokry. Chciało mu się na przemian płakać albo krzyczeć. Miał ochotę uderzać pięścią w ścianę albo położyć się i nie wstawać…
Kilka dni wcześniej Justyna zapytała nieśmiało, czy nie wybierają się do psychologa. Przepadły im dwie sesje i terapeutka dzwoniła z pretensją, że straciła ten czas, a mogła poświęcić go komuś innemu. Zagroziła, że następnym razem i tak wystawi im rachunek. Odburknął, że nie ma czasu i potrzeby, żeby tam chodzić. I to był chyba ostatni raz, kiedy się odezwał do żony.
Zacisnął mocno pięść i uderzył nią o stół. Był zły. Fale wściekłości zalewały go jedna po drugiej. Wiedział, że gdyby poszli na terapię, psycholożka zaczęłaby drążyć temat i wypytywać o powody jego stanu. A on chciał być zły, chciał czuć wciąż tę wściekłość na Justynę, nie chciał tego czegoś w sobie stłumić. Terapia zaś wyciągnęłaby z niego przyczynę gniewu i mogłaby pokazać, że jest bezsensowny… Nie wiedział, jak jest w rzeczywistości. Nie znał źródła tego stanu… nie chciał go poznać.
Oddychał szybko i przez moment nic nie widział na oczy, bo właśnie kolejna taka fala przetaczała się przez jego umysł. Nienawidził JEJ. O, jak bardzo jej teraz nienawidził! Widział, jak usuwa mu się z drogi, jak patrzy na niego przerażona… Naprawdę to wszystko dostrzegał, ale tym bardziej go to zachowanie rozjuszało, budząc w nim coś, czego w sobie jeszcze nie znał. Czuł się z tym zaskakująco dobrze, więc wolał jeszcze bardziej podsycać w sobie złość i jeszcze bardziej tłamsić nim Justynę niż czuć tę bezradność, kiedy nie chciało mu się nawet wstać rano z łóżka.
Wydawało się w tym momencie, że zaraz straci ten animusz, więc pomyślał, że trzeba go sobie jakoś podładować. Przed oczami natychmiast stanęła mu postać matki. Gdyby do niej zadzwonił i wyznał, jak nienawidzi swojej żony, ona by go wsparła…
Złapał za telefon z zamiarem zadzwonienia do Zofii, ale przypomniał sobie, że ma nowy aparat, w którym nie ma numeru do matki. W tym momencie komórka zawibrowała i odruchowo wcisnął zieloną słuchawkę.
– Meyer – usłyszał gniewny głos Brennera. Poczuł na plecach gęsią skórkę i szybko przyłożył telefon do ucha.
– Y… tak, jestem, szefie.
– Raczysz zjawić się dziś w pracy?
– No tak… jest przed ósmą…
– Czy ty się dobrze czujesz? – prawie krzyczał. – Mieliśmy zacząć odprawę wcześniej. Nie wiem, gdzie się podziewasz, ale jeśli nie dotrzesz tu za kwadrans, to cię przeczołgam jak burego szweja.
– Już jadę. – Naprawdę zapomniał. Zerwał się z krzesła i wypadł z kawiarni.
Kwadrans szybko minął, a jeszcze nie wydostał się ze śródmieścia. Kiedy udało mu się dotrzeć do Biura, jego szef zabijał go zimnym spojrzeniem. Odprawa już trwała. Kowalski coś referował, Kot kręcił z politowaniem głową, ale poza tym nikt nie zwrócił na niego uwagi. Przycupnął na jednym z foteli, starając się nie robić zamieszania. Ostatnio kiepsko mu się pracowało, miał zaległości, trudno mu się było skupić. Początkowo Brenner jakoś tego nie komentował, kładąc to na karb przeżyć po porwaniu Justyny, ale z dnia na dzień robił się coraz bardziej zły i poirytowany. Tego dnia był tym bardziej rozgniewany, że planował poprosić Łukasza na rozmowę w cztery oczy tuż przed zebraniem, ale kolejne spóźnienie podwładnego zaprzepaściło te zamiary.
Kiedy wydawało się, że odprawa dobiegła końca, Brenner chciał zawołać Meyera do siebie, żeby przynajmniej porządnie go opieprzyć, zanim zajmie się innymi pilnymi sprawami, jednak poczuł, jak komórka w kieszeni jego spodni informuje go o nowej wiadomości. Zerknął na ekran.
„Justyna!” – Serce zabiło mu mocniej. Spojrzał na twarz Łukasza i poczuł, jak fala gorąca zalewa mu łysą głowę. Już wiedział, że te dwa zdarzenia mają coś ze sobą wspólnego.
„Możesz się ze mną teraz spotkać w kawiarni za rogiem? Chcę pogadać. To ważne”.
Stracił na chwilę orientację w tym, co się dzieje. Kiedy się ocknął, stał przed nim Kot z pytającą miną.
– Słyszał mnie pan? – Głos Tomka był spokojny.
– Nie – odpowiedział szczerze. – Czego chcesz?
– Pogadać.
– Nie teraz. O czternastej. – Odwrócił się na pięcie w stronę swojego biurka, ale nagle znowu spojrzał na Kotowicza. – Chyba że to coś bardzo pilnego.
– Nie… – Machnął ręką i uśmiechnął się niewyraźnie. – Będę o czternastej.
Brenner usiadł za biurkiem i wybrał numer Justyny.
– Co się stało? – zaczął bez zbędnych wstępów.
– Możesz? – zapytała cicho.
– A ty nie możesz przyjść do nas? – odpowiedział pytaniem, zerkając przez szklaną ścianę na skulonego przy swoim biurku Meyera.
– Wolałabym nie…
– Rozumiem. – Westchnął ciężko. – Daj mi dziesięć minut.
Przyszedł szybciej, niż się zapowiadał. Usiadł obok niej i ścisnął jej chudą dłoń. W jego oczach widziała troskę, ale też jakiś rodzaj oczekiwania na to, co ma mu powiedzieć.
– Nie jest za dobrze, co? – odezwał się po chwili. Justynie jakoś słowa nie przychodziły na usta. Pokręciła tylko głową, a w oczach pojawiły się łzy. – Co się dzieje?
– Przestał się do mnie odzywać. – Ledwo było ją słychać.
– Jak to przestał? – Rafał zmarszczył brwi. – Dlaczego?
– Powiedziałam mu o Afganistanie.
– O czym?! – Czuł, że robi mu się duszno.
– O moim pobycie w prywatnym wojsku w Afganistanie.
– Byłaś… byłaś najemnikiem? – Roześmiał się nerwowo, ale zaraz spoważniał. – Razem z nimi, tak? Z Mrozowskim i tym całym Gogolem?
Potwierdziła skinieniem głowy.
– Jak mogłem się nie domyślić? – Potarł dłonią łysinę. – Prawie mi to powiedzieli. I Łukasz się na to obraził?
– Nie wiem. – Uniosła lekko ramiona. – Po prostu milczy i odsuwa się ode mnie coraz bardziej. Sypia często na kanapie, niby że ogląda telewizję. Nie je w domu śniadań, późno wraca. Czasami… czuję, że pił.
Brenner pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Przepraszam… to ja cię na to namówiłem…
– Nie! – przerwała mu gwałtownie. – To nie ma znaczenia. Takie są fakty, taka jest moja przeszłość, nic tego nie zmieni. On… po prostu nie chce ze mną być.
– To jakaś bzdura – prychnął Rafał. – Opowiadasz głupoty. Co to zmienia, czym się wcześniej zajmowałaś? Co to zmienia dla was, dla waszego małżeństwa?
Nic nie odpowiedziała, po policzkach płynęły jej łzy.
– Pogadam z nim, potrząsnę nim trochę, bo należy mu się łomot… nie tylko za to.
– Nie rób tego – szepnęła.
– Dlaczego?
– Ja zawsze czułam, że to nie potrwa wiecznie. Zawsze wiedziałam, że w końcu mnie zostawi…
– Co ty opowiadasz?! – W jego głosie słychać było przerażenie.
– Ta jego matka… tak strasznie mnie nienawidziła, robiła mu z mózgu sieczkę… Poza tym… kim ja jestem? Nic sobą nie reprezentuję…
– Justyna! – Przerwał jej nagle. – Z tobą jest coś nie tak. Pleciesz trzy po trzy. Powinnaś z kimś pogadać, pobyć trochę w innym środowisku, z normalnymi ludźmi.
– Normalnymi? – Roześmiała się przez łzy.
– Tak! Justyna, ty i twój durnowaty mąż przechodzicie straszny kryzys, bo niedawno doszło w waszym życiu do wielkiej tragedii… Zapomniałaś, co się stało?
Pokręciła głową i zaraz ją opuściła.
– To obudziło w was wszystko, co najgorsze. Jakieś demony, czasem już zapomniane lęki… Meyer poznaje właśnie swoją ciemną stronę mocy, a ty nie powinnaś brać tego na siebie.
– To co mam zrobić? – Wytarła nos w chusteczkę.
Brenner nabrał powietrza.
– Może nie powinienem znowu udzielać ci rad, żeby nie wyszło, że coś popsułem… Ale jedyne rozsądne rozwiązanie, które przychodzi mi do mojej łysej głowy, jest takie: zrób to, co sama czujesz. Pamiętaj, twój wybór jest najlepszy. – Uśmiechnął się do niej i potargał krótką czuprynę brązowych włosów. – Gdy zostałaś porwana, wiedziałaś, co robić. Gdy tu wróciłaś, też wiedziałaś, jak rozwalić całe towarzystwo… Zastosuj tę samą zasadę do swojego małżeństwa i bez emocji oceń, jaki ruch będzie najlepszy. Zgoda?
Kiwnęła lekko głową i delikatnie się do niego uśmiechnęła. Przez ułamek sekundy zobaczyła w jego twarzy rysy Krokodyla, mimo że byli tak różni. Jego słowa obudziły bardzo silne wspomnienie i przyprawiły ją o mocniejsze bicie serca. Zawstydziła się tego, zwłaszcza że przecież o Krokodyla jej mąż miał, jak się zdawało, największe pretensje.
„Jak się zdawało… Bo o co mu właściwie chodzi, nie mam bladego pojęcia” – pomyślała w nagłym przypływie jasnego myślenia.
– Pojadę do domu – westchnęła cicho i zaczęła zbierać szalik i czapkę z krzesła obok.
– Zaczekaj. – Rafał się podniósł. – Odwiozę cię. Pójdę po samochód i zgarnę cię za parę minut sprzed kawiarni.
Nie zaprotestowała, bo nawet nie dał jej na to szansy. Wyszedł z lokalu i zaraz zniknął. Zacisnęła mocno dłonie na szaliku i zagryzła wargi niemal do krwi. Te jego słowa… To była jak odpowiedź na kołaczące się po jej głowie od kilku dni myśli.
„Zrób to, co sama czujesz”. – Ciągle dzwoniło jej w uszach.
Pomyślała więc znowu o tym, co czuje i co chce zrobić. Za każdym razem ta idea powodowała, że robiło jej się lżej na sercu. Tyle że nie wyobrażała sobie, że wprowadza to w życie. Do teraz.
Przed kawiarnią pojawiło się auto Brennera.
– Nie mówiłeś mu? – upewniła się, gdy zajęła miejsce pasażera.
– Oczywiście, że mu powiedziałem. Od razu na wejściu wyznałem, że miałem właśnie małe _rendez-vous z _jego żoną w kawiarni za rogiem, ponieważ on jest frajerem, który postanowił rozpieprzyć swoje udane małżeństwo.
Nie mogła się nie roześmiać. Jej serce, do tej pory ściśnięte lękiem i żalem, zaczęło wreszcie bić normalnym rytmem.
– Powiedz mi – zaczął po chwili Rafał – jak sprawy w firmie?
– Nic szczególnego. – Wzruszyła ramionami. – Robię to, co robiłam. Tyle że czasem jestem proszona o jakąś analizę, za którą dostaję trochę więcej pieniędzy.
– Odpowiada ci to?
– Niezupełnie. – Skrzywiła się. – Myślałam, że jak zostanę w domu, będzie mi łatwiej polubić tę firmę, ale ja zwyczajnie czuję się wykorzystywana.
Pokiwał głową ze zrozumieniem.
– Już im nie ufam – powiedziała cicho.
– Jak to? – Spojrzał na nią przenikliwie. Władowali się właśnie w wielki korek w centrum i wyglądało na to, że podróż zajmie im sporo czasu.
– Jak by ci to powiedzieć… Uważam, że Jakubowski i Słotwiński coś ukrywają.
– Ale w jakiej sprawie?
– Na przykład mojego porwania. – Zerknęła na niego niepewnie.
– To dlaczego nie powiedziałaś mi o tym wcześniej?
– A po co miałabym to robić?
– Justyna! – Czuła, że jest zirytowany. – To całe śledztwo tkwi w martwym punkcie. Jeśli nie zdobędziemy wystarczających dowodów na kapusiów z naszej komórki, może im się upiec… To znaczy Wieśkowi się prawdopodobnie upiecze, bo nic na niego nie mamy. Najgorsze jest to, że on nic nie mówi i wcale nie chce wychodzić na wolność. Rozumiesz to?
– Rozumiem. Boi się czegoś…
– Tak. Każda informacja jest na wagę złota. Prosiłem cię, żebyś przyszła wcześniej. To także w twoim interesie, bo z dowodami na porywaczy też mamy kłopot.
Odwróciła głowę na chwilę w drugą stronę, rozważając, czy chce powiedzieć to, co wie.
– To nie Anna Adamiak zleciła moje porwanie – wyszeptała w końcu.
Rafał, który chciał zmienić pas, o mało nie zderzył się z autem obok.
– Co?! Jak to…
– Uważam, że Słotwiński o tym wie. I prezes też.
Brenner mrugał przez chwilę powiekami. Usta miał otwarte, ale żaden dźwięk się z nich nie wydobywał.
– Skąd… skąd o tym wiesz? – wydusił w końcu.
– Nie mogę zdradzić źródła tej informacji.
– Dlaczego?
Uśmiechnęła się, choć wcale nie chciała.
– Czy ktoś już ci mówił, że sprawa jest polityczna?
Spojrzał na nią zdumiony, znowu z otwartymi ustami.
– Mówił ci. – Skinęła lekko głową. – To nie pytaj mnie o źródło, tylko o to, co wiem. Wiem, że nie ona zlecała, ale kto za tym stoi, już nie mam pewności.
– Może oni? – Zmarszczył czoło. – Może ten twój dyrektor…
– Też o tym myślałam. – Zmrużyła oczy. – Ale raczej nie.
– To dlaczego uważasz, że on z prezesem coś kryją?
– Bo myślę, że wiedzą, kto zlecał. I myślę, że wiedzą dużo, dużo więcej.
Brenner potarł czoło drżącą dłonią.
– Podam się do dymisji – wyszeptał, kręcąc głową.
– Twój szef cię puści? – Uśmiechnęła się znowu.
– Justyna… Co ty wiesz tak naprawdę?
– Będzie dla ciebie lepiej, jeśli pozostaniesz w nieświadomości.
– A jaki to ma wpływ na ciebie?
– Nie rozumiem.
– Czy to, co wiesz… te twoje „źródła” są dla ciebie groźne?
Skrzywiła się z niesmakiem.
– Te moje „źródła” są upierdliwe do granic wytrzymałości. Ale raczej mi nie zagrażają. Przeciwnie…
– Przeciwnie? – W Rafale wezbrała fala ciekawości.
– Dam sobie radę, Rafał. – Jej oczy mówiły, że jest pewna tego, co mówi. – Z tym sobie poradzę… Gorzej z moim małżeństwem.
Pokiwał głową i zjechał wreszcie z ronda.Rozdział 3
Kiedy weszła do mieszkania, cały dobry nastrój, jaki miała przy Brennerze, zniknął w jednej sekundzie. W jej nozdrza wpadły wszystkie zapachy, tak miłe do niedawna i tak przykre obecnie. Stanęła w przedpokoju ze ściśniętym sercem, wahając się przez chwilę, czy ma robić to, co sobie zaplanowała. W końcu zdecydowanym krokiem wkroczyła do garderoby i zdjęła z pawlacza brązową walizkę.
Musiała wybrać rzeczy, które chciała ze sobą wziąć, ale szybko zrozumiała, że to nierealne, żeby spakować się w jedną torbę i mieć wszystko, co potrzebne. Zdjęła więc małą granatową torbę, która służyła zawsze jako bagaż podręczny podczas podróży samolotami. Wrzuciła do niej piżamę, jedną zmianę bielizny i ubrania na drugi dzień. Kiedy poszła do łazienki po kosmetyczkę, przypomniało jej się o pamiętnikach. Nie zastanawiała się długo nad tym, czy zasadne będzie zabieranie ich. Bardzo nie chciała, żeby tu zostawały. Spakowała je w dodatkową warstwę papieru i włożyła na dno torby.
Chodziła chwilę po mieszkaniu, zastanawiając się, czy jest coś jeszcze, co wolałaby mieć teraz przy sobie, ale nic nie rzuciło jej się w oczy. Bolał ją widok zdjęcia ślubnego, więc nie patrzyła na nie zbyt długo. Odcięła się w środku od emocji, które chciały natychmiast zalać ją swoją intensywnością. Spojrzała na obrączkę, która w jednym miejscu została porysowana przy kontakcie z betonowym ogrodzeniem, gdy Justyna przez nie przeskakiwała. Nie wiedziała, co ma z nią zrobić. Ostatecznie jednak nie zdjęła jej. Pomyślała, że nawet jeśli dla Łukasza małżeństwo się skończyło, ona zawsze będzie jego żoną.
Kiedy była już ubrana, zasiadła jeszcze na chwilę przy kuchennym stole przed kartką papieru, na której chciała napisać kilka słów wyjaśnień. Ostatecznie jednak zdecydowała się poinformować Łukasza, że po resztę rzeczy zjawi się ktoś tego samego wieczoru albo następnego dnia. Miała wielką nadzieję, że Gosia zgodzi się zrobić to za nią. Nie napisała „kocham cię”, choć chciała… Zerwała się szybko z miejsca, złapała walizkę i wybiegła z mieszkania, zatrzaskując drzwi, które od kilkunastu dni nie miały klamki po zewnętrznej stronie. Jej klucze zostały na stole w kuchni.Rozdział 4
Tomek Kotowicz z niecierpliwością czekał na szefa. Chciał jak najszybciej pogadać o sprawie, która od dłuższego czasu nie dawała mu spokoju, to znaczy o Łukaszu, któremu ewidentnie coś padło na mózg. Jego fochy, arogancja i kompletny brak zainteresowania pracą dawały się już wszystkim we znaki, a jemu szczególne z racji tego, że był to jego jedyny i najlepszy przyjaciel, którego obecności bardzo potrzebował.
Wszelkie próby nawiązania dialogu z Meyerem kończyły się albo kłótnią, albo zbywaniem. Kot pokładał wielkie nadzieje w Brennerze, bo Łukasz zawsze go cenił i czuł przed nim należny respekt. Teraz zaś siedział jak wielka chmura gradowa, do której każdy bał się podchodzić, i czytał coś w internecie.
Po trzynastej Brenner pojawił się w Biurze i choć wyglądał na zamyślonego, złapał błagalny wzrok Kota. Skinął na niego, dając znak, żeby za nim poszedł.
– Chcesz mówić o Meyerze? – zaczął szef, zajmując miejsce za biurkiem.
– Skąd pan wie?
– Trochę cię znam. – Uśmiechnął się krzywo. – Od razu powiem, że sam się zastanawiałem, jak nim potrząsnąć, ale będę szczery… nie wiem.
Tomek zwiesił głowę zrezygnowany.
– Lipa – szepnął i ciężko westchnął. – A nie może go pan ukarać? Żeby się ocknął.
Brenner roześmiał się cicho.
– Naprawdę ci na nim zależy. Oj, Kotowicz. – Brenner oparł się mocno o fotel. – Mogę i nawet zamierzałem to zrobić. Dostanie kilka ostrzeżeń i się go ukarze. Chociaż… obawiam się, że to za mało.
– Jak to? – Kot zrobił przerażoną minę. – Chce go pan zwolnić?
– Nie. Chodzi mi o to, że nawet kara czy zwolnienie nie pomogą w jego stanie.
– A co pomoże?
– Justyna.
– Jak to?
Brenner westchnął i rozejrzał się po biurze.
– Coś się im popsuło w małżeństwie.
– W małżeństwie? – Tomkowi w to akurat najtrudniej było uwierzyć. – Co im się mogło popsuć? Zdradziła go?
– Nie. – Brenner uśmiechnął się smutno. – Nasz poczciwy Meyer nie poradził sobie z jej przeszłością.
– Ale że co? Że w wojsku była? To bez sensu. I co z tego? Przez trzy lata była świetną żoną. Dałbym sobie łapę odciąć, żeby taką mieć…
Brenner spoglądał bez słowa na Kota, jakby wzrokiem starał się mu coś powiedzieć.
– Co? – Tomek poczuł lekki niepokój.
– Łukasz tego nie wie. – Brenner nie miał ochoty rozpowszechniać informacji o tym, że Justyna była najemnikiem, ale uważał, że to i tak bez znaczenia. – Nie rozumie jeszcze, że może stracić coś na zawsze i nigdy tego nie odzyskać przez własną głupotę.
– Nie wiem, o co mu chodzi. – Tomek wyglądał na rozdrażnionego. Spojrzał na szefa przenikliwie. – A skąd pan wie o ich problemach?
– Rozmawiałem z Justyną.
– Była u pana? To musi być naprawdę źle.
Brenner kiwnął lekko głową.
– Pójdę już. – Z Kota ewidentnie uszło życie. Podniósł się wolno z krzesła i skierował do drzwi, ale zatrzymał się przy nich na chwilę. – Walnąłbym go w mordę, gdybym wiedział, że to coś da. Ale widzę, że to bez sensu…
Wyszedł z biura.Rozdział 5
Zanim Justyna dotarła do kamienicy, w której się ukrywali po jej porwaniu, była cała mokra od potu. Przez budowę metra większość linii tramwajowych tędy nie jeździła, zresztą pogubiła się już przy Wileniaku, kiedy zrozumiała, że do celu jej podróży trzeba iść na nogach.
Zmęczenie fizyczne odebrało jej siły, które ciągle wstrzymywały szarpiące nią emocje, dlatego gdy stanęła przed wejściem do budynku, rozpłakała się w najlepsze. Wejście pod drzwi mieszkania kolegi Ziutka też nie przyszło jej łatwo. Nacisnęła na klamkę, ale nie udało jej się wejść do środka. Usiadła na schodach i schowała twarz w dłoniach. Dawno nie doświadczyła tak złego samopoczucia. Gdyby przyszli do niej w tym momencie porywacze, chętnie znowu dałaby im się związać i wywieźć do lasu. Łzy płynęły nieprzerwanym strumieniem przez dobry kwadrans, kiedy usłyszała, że ktoś schodzi po schodach. Przesunęła się bliżej ściany, żeby przepuścić schodzącego mężczyznę, który niespecjalnie zwracał na nią uwagę. Wytarła łzy w rękaw kurtki i się podniosła. Myślała przez chwilę, co robić dalej.
„Może zadzwonię do Bambiego albo do Gogola?”
Odrzucała jednak kolejne sugestie, także udanie się do Gosi lub Mirka i Krysi. Niespodziewanie przyszło jej do głowy, żeby pójść dwa piętra wyżej do sąsiadki, u której schowali się na czas akcji łapania porywaczy i Sławka Odrowąża. Może ona ma klucze?
Wbrew obawom, że kobiety nie będzie, drzwi szybko się otworzyły i stanęła w nich niewysoka, pulchna kobieta w wieku około pięćdziesięciu lat. Mogła być młodsza, bo widać było, że życie jej nie oszczędzało. Na widok Justyny zmarszczyła lekko brwi, jakby starała się sobie przypomnieć jej twarz.
– Słucham – powiedziała dość ostrym tonem.
– Dzień dobry, pani Bożeno. – Głos Justyny był lekko zachrypnięty od płaczu. – Nie wiem, czy mnie pani pamięta… ale to ja byłam wtedy z tymi kolegami, kiedy łapaliśmy bandytów…
– A! – Kobieta wydała okrzyk, który nieco wystraszył Justynę. Jej twarz natychmiast się rozjaśniła. – To ty, dziecko! Nie poznałam cię w tych włosach. I nie masz siniaków – sięgnęła ręką do jej policzka. – Wszystko dobrze u ciebie?
– Tak… y… to znaczy… – Justyna opuściła wzrok, starając się zapanować nad kolejnym przypływem łez, ale bezskutecznie.
Pani Bożena spojrzała na nią zdumiona, a następnie na stojącą koło nóg Justyny torbę.
– Co się stało? Wejdź. – Złapała Justynę za kurtkę i pociągnęła do mieszkania, w którym unosił się zapach gotującego się obiadu.
Justyna bezradnie podreptała za kobietą i weszła do dużej kuchni.
– Usiądź i zdejmij tę kurtkę. Dam ci zupy do jedzenia. – Odwróciła się w stronę kuchenki gazowej, na której stały dwa dymiące garnki i patelnia ze smażącymi się schaboszczakami. – Opowiadaj, co się stało.
– Ja… chciałam zapytać, czy ma pani może klucze do tego mieszkania na dole.
Bożena spojrzała na nią znad ramienia z niepokojem.
– A po co ci klucze?
– Chcę przenocować dziś tutaj, zanim pojadę… dalej. – Jeszcze nie wiedziała, dokąd chce się udać, ale przynajmniej nie będzie w jednym mieszkaniu z Łukaszem.
– Uciekasz?
– Nie… – Czuła, że kłamie. – Odeszłam od męża.
Pokrywka nad ogórkową opadła z brzękiem na garnek. Pani Bożena odłożyła chochlę na bok i usiadła obok Justyny.
– Dlaczego? – zapytała szeptem, patrząc jej przenikliwie w oczy.
Justyna czuła, że płonie ze wstydu. Bardzo nie chciała słyszeć teraz, że ma się nie wygłupiać i wracać, żeby ratować swoje święte, katolickie małżeństwo, a tego się właśnie obawiała.
– Bo nie mogłam już wytrzymać – powiedziała w końcu cicho. – Przestał się odzywać albo był niemiły. Nie chciał ze mną rozmawiać, nie chciał jeść tego, co mu naszykowałam… – Poczuła, że narasta w niej coraz większy żal. – Wychodził do pracy bez słowa, wracał późno, czasem pijany. Kładł się na kanapie i oglądał telewizję. Ja… ja nie byłam w stanie z nim rozmawiać, próbowałam… ale nie mam siły…
Nie była w stanie powiedzieć już nic więcej, bo zapowietrzyła się od płaczu. Bożena położyła swoją dłoń na jej ręce i lekko pogłaskała.
– Dobrze zrobiłaś. – Słowa kobiety, choć bardzo ciche, uderzyły w Justynę, jakby dostała obuchem, ale to było potrzebne. – Po co się miał dalej nad tobą znęcać? Ja znam takich jak on. Potem byłoby gorzej, mówię ci.
Justyna patrzyła na nią, nie wierząc do końca, że to słyszy.
– Jak to „gorzej”?
– Faceci to prymitywy. Wszyscy! Muszą czuć władzę nad nami, a im facet słabszy, tym więcej tej władzy chce mieć. Gdy już raz wyczuł, że uległaś jego przemocy, to potem tylko by się bardziej nakręcał.
Gospodyni podniosła się z lekkim westchnieniem i wróciła do nalewania zupy.
– Jeszcze długo będziesz czuła się winna, ale to minie. – Podała Justynie talerz i spojrzała na nią z troską. – Masz z czego żyć?
Justyna kiwnęła głową.
– Mam swoje pieniądze na lokacie, o której on nic nie wiedział.
Bożena uśmiechnęła się z satysfakcją.
– Bardzo dobrze, bardzo dobrze. – Kiwała głową, trzymając się pod boki.
Justyna została nakarmiona i napojona oraz pokrzepiona odpowiednią ilością słów motywujących do działania na rzecz własnego dobrostanu. Miała z tego powodu mętlik w głowie, ale nie protestowała ani nie dyskutowała, zwłaszcza że dostała klucze do mieszkania kolegi Ziutka.
– Mój stary dorobił – powiedziała pani Bożena, wręczając je Justynie. – Na wszelki wypadek. Kiedyś nasz syn tam się z kolegami zabawił, to trzeba było posprzątać, zanim właściciel zobaczył. Przydają się czasem.
Justyna poszła na dół sama, bo Bożena zajęła się swoim mężem, który wrócił właśnie z pracy. Dostała za to koc, bo w mieszkaniu nie było niczego poza starym łóżkiem i jeszcze starszą kanapą, na której nawet Bambi z Gogolem nie chcieli spać. Weszła do środka i znowu poczuła, że się rozsypuje psychicznie. Zapach mieszkania przeniósł ją od razu do wydarzeń z tego czasu, gdy się tu ukrywali. Pomyślała o Jacku z jego skrupułami wobec ich poczynań. O Żółwiku z wiecznym fochem, bez którego niczego by nie zdziałali. I o Ziutku, tak dwuznacznym z tym swoim dobrym usposobieniem i krwawym fachem, którym się trudnił.
Obeszła wszystkie pomieszczenia, słuchając skrzypienia parkietu pod swoimi stopami. Weszła w końcu do sypialni, usiadła na brzegu łóżka i spojrzała przez okno na szare niebo. Była tak przytłoczona wszystkim, co się wydarzyło, że nie mogła się ruszyć. Zdjęła w końcu buty i sięgnęła po koc, którym szczelnie się owinęła. Mimo że był środek dnia, zasnęła po minucie.Rozdział 6
Łukasz przez cały dzień czuł lekki niepokój. Był przygotowany na reprymendę od szefa i na kolejne zaczepki ze strony Kota, ale niczego takiego się nie doczekał. Wszyscy ewidentnie go olewali. Starał się przekonywać samego siebie, że to o niczym nie świadczy, ale na dnie duszy czaił się lęk, że jednak coś się ważnego wydarzyło albo coś zmieniło. Przyszło mu do głowy, że Tomasz przestał się do niego odzywać na dobre i już nie będzie między nimi komitywy, ale i to niemiłe odczucie stłumił w sobie szybko i wytłumaczył, że nawet lepiej będzie nie mieć na głowie tego męczydupy.
Przed wyjściem do domu poszedł do kuchni umyć kubek po kawie, czego szybko pożałował, bo znalazł tam większość kolegów. Oni również go zignorowali.
– Chciałem iść na mecz, ale żona wrobiła mnie w jakieś imieniny starej ciotki w Legionowie. – Usłyszał wypowiedź Kowalskiego, kiedy odkręcał wodę i płukał kubek.
– „U cioci na imieninach” – zanucił Mżygłód i roześmiał się ironicznie. – Będzie fajnie, zobaczysz.
– Bardzo zabawne. – Kowalski nie miał poczucia humoru, zwłaszcza gdy żarty dotyczyły jego samego.
– A nie możesz się wymigać? – To sugestia Lenarta.
– Nie przejdzie. – Łukasz widział oczami wyobraźni, jak Kowalski kręci energicznie głową i wykrzywia usta. – Nie w obecnej napiętej sytuacji. Mamy w domu kuzynkę.
– No i? – Roześmiał się znowu Mżygłód.
– Kuzynka jest moja, jest młoda, ładna i bardzo miła. Przyjechała na studia i właśnie ją wywalili ze stancji. Nie miała gdzie mieszkać, więc pomieszkuje u nas. Moja żona ma ochotę ją zabić we śnie, a ja, żeby żona jej nie zabiła, a potem mnie, robię wszystko, co chce moja ślubna. Dlatego są imieniny, a nie mecz.
– Wiesz, człowiek musi mieć właściwie ustawione priorytety. – W głosie Lenarta było słychać źle tajony cynizm.
Kowalski ciężko westchnął.
– Zupełnie mnie nie bawią te wasze mądrości. Pomoglibyście mi jakoś.
– Jak niby? – zapytał Mżygłód. – Myślisz, że moja ślubna będzie bardziej wyrozumiała? Zapomnij.
– Nie o to chodzi. Gdybyście znali kogoś, kto ma pokój na wynajem, będę wdzięczny. Chociaż na miesiąc. Jeśli zostanie u nas jeszcze ze dwa dni, dostanę nerwicy.
– Żona robi awantury? – mruknął Lenart, tym razem z wyraźnym zrozumieniem.
– Nie, odcięła mnie od seksu – powiedział całkiem poważnie Kowalski.
Łukasz wyszedł z kuchni, z której jeszcze przez chwilę dochodziły głośne śmiechy. Wyłączył komputer i zerknął w stronę Brennera, ale jego szef wyglądał na bardzo zajętego jakimiś papierami. Zawahał się, czy nie pójść powiedzieć, że już wychodzi, ale zrezygnował z tego pomysłu. Z Tomkiem też się nie pożegnał.
Pojechał tego dnia prosto do domu. Głównie z tego powodu, że nie miał pomysłu na to, co mógłby robić wieczorem. Kiedy szedł przez podwórko na osiedlu, wiedział, że Justyny nie ma w domu. Światło w kuchni się nie świeciło, a tam głównie spędzała czas. Patrzył w okna z niechęcią, żałując bardzo, że nie kupili mieszkania trzypokojowego.
Nie od razu zauważył kartkę z kluczami na stole. Kiedy wreszcie rzuciły mu się w oczy, dłuższą chwilę nie docierało do niego, co tak naprawdę znaczą.
„Wyprowadziłam się. Zabrałam tylko kilka swoich rzeczy. Po resztę przyjdzie ktoś dziś wieczorem albo jutro (prawdopodobnie Gosia Ł.). J.”
I tyle. Przez pierwsze kilka minut nic nie czuł. Potem zalał go gniew albo coś, co go bardzo przypominało, co szarpnęło nim od czubka głowy po same kolana. Poniżej nie doświadczał niczego.
W początkowym odruchu chciał do niej zadzwonić, ale szybko przeszła mu ochota. Zapragnął zrobić jej krzywdę. To była czysta chęć… zemsty. Ale jeśli to zemsta, to znaczy, że go to zabolało. Nie! To nie zemsta, tylko nienawiść – tak to sobie wytłumaczył. Miał jej tak serdecznie dość, że myślał już tylko o tym, żeby naprawdę zniknęła, ale najpierw musi ją zaboleć.
Nie zastanawiał się długo, zanim sięgnął po telefon i wybrał numer do Kowalskiego. Mariusz nie mógł być bardziej zaskoczony. Po pierwsze, tym, kto dzwoni, a po drugie, tym, w jakiej sprawie.
– Słuchaj, stary, wszystko fajnie, ale ty też masz żonę. – Wyraził uzasadnioną wątpliwość.
– Nieważne. Mojej żonie na pewno to nie będzie przeszkadzać. – Uśmiechnął się do siebie z satysfakcją.
– No dobra. Skoro tak, to przywiozę Ewelinę do was koło siódmej, może trochę wcześniej, bo musimy na te imieniny zdążyć.
– To meczu jednak nie będzie? – Roześmiał się Łukasz.
– Nie, sprzedałem bilety. W każdym razie… dzięki. I do zobaczenia.Rozdział 7
Bambi zaparkował dokładnie w tym samym miejscu, w którym stał nissan Ziutka. Wysiadł z auta i zerknął na górę. Nie świeciło się, ale mogła siedzieć w pokoju z drugiej strony. Wszedł do budynku i wbiegł szybko pod drzwi mieszkania. Nie były zamknięte. Znalazł Justynę śpiącą w sypialni. Nie chciał zapalać światła, żeby jej nie wystraszyć, tylko usiadł ostrożnie na brzegu łóżka i pogładził ją po głowie, którą podniosła po chwili, nie wiedząc, co się dzieje.
– Dzień dobry, królewno – powiedział cicho z uśmiechem. – Muszę być dobrym księciem, skoro cię tak szybko obudziłem.
Justyna usiadła na łóżku i spojrzała na niego w ciemnościach.
– Bambi? – odezwała się w końcu. – Co tu robisz?
– Chyba nie sądziłaś, że pozwolę ci tu mieszkać?
– Skąd wiedziałeś?
– Od Ziutka.
– Od Ziutka? A on skąd…
– Sąsiadka do niego zadzwoniła. To znaczy najpierw do właściciela tego mieszkania po jego numer. Chciał tu od razu przyjeżdżać, ale skoro ja jestem na miejscu, to uznaliśmy, że będę szybciej niż on.
Justyna nie odpowiedziała. Widział, że odwróciła głowę. W jej oczach błysnęły światła z ulicy. Wyglądała nierzeczywiście.
– Jedziemy? – zapytał cicho.
– Dokąd? – Znowu na niego patrzyła.
– Do mnie albo do Ziutka. Jeśli chcesz, zawiozę cię tam.
Westchnęła cicho i znowu nic nie powiedziała.
– W życiu różnie się układa. – Odgarnął jej włosy z czoła. – Ale to nie znaczy, że masz siedzieć sama w jakiejś zapyziałej melinie.
– Jacek tu niedługo będzie… jak skończy rekolekcje.
– I co, będziesz mieszkać z księdzem? – Bambi się roześmiał. – Daj spokój. On ma swoje życie i będzie potrzebował tego mieszkania dla siebie. A ty potrzebujesz ciepłego lokum i paru dobrych kumpli, którzy ci pomogą na starcie.
Przygryzła wargi. Zabolało ją to, co powiedział. Zrozumiała w jednej sekundzie, że bardzo zależało jej na powrocie do Łukasza, a nie na zaczynaniu wszystkiego od nowa. Ciemności za oknem powiedziały jej, że wrócił już pewnie z pracy i znalazł kartkę, a mimo to nie zadzwonił…
„A może nie wrócił?” – Przyszło jej nagle do głowy, gdy przypomniała sobie jego ostatnie późne powroty. Bambi przerwał te rozmyślania.
– Zbieraj się. Nie chce mi się tu siedzieć. Zimno jest.
Wstała z łóżka i sięgnęła po buty.
– Koc należy do sąsiadki…
– Zostaw. Przyjdzie sobie po niego później. Gdzie masz rzeczy?
Wskazała na walizkę w przedpokoju.
– Tylko tyle? – Podniósł ją z podłogi.
– Tak… Napisałam Łukaszowi, że ktoś przyjedzie po resztę moich rzeczy…
– Daj spokój. – Machnął ręką. – A po co ci te rzeczy? Żeby tam wracać i się denerwować? Kupisz sobie nowe.
Kiwnęła głową i włożyła kurtkę.
– To dokąd chcesz jechać? – zapytał, odpalając silnik. – Moje mieszkanie w stanie surowym czy wiejskie klimaty Józefa N.?
Zastanowiła się chwilę. Ziutek był kochany i na pewno byłoby jej z nim dobrze, ale znowu znalazłaby się w miejscu przypominającym jej porwanie…
– Wolę do ciebie – powiedziała w końcu.
– No to jedziemy do Gogola. – Uśmiechnął się szeroko.
– Jak to?
– Tak to. U mnie nie ma nawet łóżka, śpię na materacu. Poza tym umówiliśmy się z Bąkiem, że jak będziesz wolała mnie, to pojedziemy do niego. Niedługo wyjeżdża, a z Ziutkiem jeszcze będziesz mogła się zobaczyć. Masz coś przeciwko tej naszej intrydze?
– Nie. – Uśmiechnęła się naprawdę szczerze. – Bardzo chętnie zobaczę się z Gogolem.
– Ja też, królewno, ja też.