Zdrajca. Nie szukaj mnie. Tom II - ebook
Wrocław zaprasza na pojedynek, w którym prawdą można zadać ciosy głębsze niż nożem.
Joanna Mazur, bezkompromisowa pisarka o ostrym języku i jeszcze ostrzejszej intuicji, śledzi złodzieja samochodowego. Wierzy, że chłopak doprowadzi ją do syna – członka tej samej grupy przestępczej. Zamiast tego trafia w sam środek tajnej operacji policyjnej.
Nadkomisarz Eryk Kot i jego charty – elitarna grupa do walki z mafią samochodową – nie wierzą w zbiegi okoliczności i dołożą wszelkich starań, by wszyscy złodzieje trafili za kratki.
Joanna rozpoczyna grę na dwa fronty. Czy uratuje syna? Czy zadawanie się z przestępcami może przypłacić życiem? I czy lepiej mieć wroga w przestępcy czy w policjancie?
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Kryminał |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-272-9396-1 |
| Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po głowie rozbijały mu się słowa Lovecrafta, że najpotężniejszym z ludzkich uczuć jest strach, a jego najbardziej intensywną odmianą jest strach przed nieznanym.
Faktycznie, nigdy wcześniej nie bał się tak jak teraz. Ale też nigdy wcześniej nie wiedział, co zaraz miało się wydarzyć.
Przełknął ślinę, powoli wciągnął powietrze w płuca i zaczął się odwracać. Centymetr po centymetrze lustrował otoczenie z nadzieją, że instynkt pomoże mu szybko zlokalizować przeciwnika, a wyrzut adrenaliny do krwi zapewni siłę niezbędną do ucieczki.
Nie powinien oszukiwać samego siebie, nie teraz. Dobrze wiedział, że jego instynkt przykurzyło życie w miejskiej dżungli, a mięśnie były zbyt wiotkie, by dorównać naturalnemu zabójcy.
Nie miał żadnych szans – ani w bezpośrednim starciu, ani podczas ucieczki. Ale miał prawo wiedzieć, z której strony nadejdzie atak.
– Co ty tu robisz…?! – jęknął, gdy zlokalizował wpatrzone w niego oczy.
Wydawały się ogromne. Żółtozielone. Obce. Gotowe do ataku.ROZDZIAŁ 1
Szczegóły, które za dnia niepotrzebnie skupiały uwagę, teraz skrywały się w półmroku. Problemy bledły, drzewa traciły strukturę, a ludzie – twarze. Wieczór czynił rzeczywistość bardziej znośną. W oddali majaczył szczyt Sky Tower, neomodernistycznego znaku rozpoznawczego Wrocławia.
Gdyby Eryk Kot miał normalną pracę, o tej godzinie pewnie zalegałby na kanapie z pilotem w ręku. Nigdy jednak nie myślał o sposobie, w który zarabiał na życie, jak o pracy. Służył w policji od tylu lat, że mógłby już odejść na emeryturę… oczywiście gdyby chciał. Jednak jeśli miał wybierać między siedzeniem, to od kanapy w salonie wolał kierownicę, zza której obserwował otoczenie.
Na końcu ulicy pojawił się młody mężczyzna. Miał na sobie luźne spodnie, bluzę i kaptur mocno naciągnięty na bladą twarz. Szedł powoli, uważnie rozglądając się na boki, czym skupił na sobie uwagę Eryka.
W dzisiejszych czasach ludzie dzielili się na tych, którzy byli tak zabiegani, że nie zauważali niczego, co znajdowało się dalej niż metr od nich, oraz tych, którzy rzadko odrywali spojrzenia od ekranów smartfonów.
Ten tutaj był zbyt uważny i nie miał telefonu w ręce. To musiał być łepek, na którego czekali. Sekundę później usłyszał w słuchawce głos jednego ze swoich chartów:
– To Karol Pieśniewski… to znaczy Lolo?
– Poznaję po bluzie – odpowiedział drugi. – Na poprzedniej robocie też ją miał.
– Może to jego szczęśliwa bluza? – spytał trzeci. – Jeszcze go nie widzę, wjechałem za budynek. Zaraz wyjadę.
– Nie spiesz się i zabezpieczaj tyły. Jak tylko wsiądzie za kierownicę bety, wchodzicie! – nakazał Eryk.
Beta, czyli samochód marki BMW, od dwóch dni stygła na parkingu przy alei Słowackiego. Jej właściciel odchodził od zmysłów, bo skradziono mu ją sprzed wypasionego domu w Kątach Wrocławskich. Charty Eryka, czyli grupa świetnie wykwalifikowanych policjantów zajmujących się walką z przestępczością zorganizowaną, nie informowały jeszcze o znalezisku. Priorytetem było zaczajenie się na złodzieja, który przyjdzie odebrać pojazd, przyparcie go do muru i zdobycie zeznań.
– To nie będzie szczęśliwy dzień dla Lola.
– I dobrze. Wkurwia mnie, że bierze nam sztuki spod nosa.
– Pamiętajcie, że musimy go złapać na grzale.
– Zrobi jeszcze pięć kroków… i mina mu zrzednie. Ha, ha, ha!
Eryk przysłuchiwał się rozmowie z ojcowską satysfakcją. Jego ludzie dobrze wiedzieli, że grają do jednej bramki.
– Kurwa, jakaś baba na dwunastej! – zameldował chart czekający za budynkiem. – Biegnie w waszą stronę.
Eryk też ją zauważył. Wyłoniła się zza zakrętu dokładnie w tym samym miejscu, w którym chwilę wcześniej pojawił się złodziej. Rozwiane blond włosy, bojówki, czarna bluza. Była coraz bliżej stygnącej bety.
– A może to ona?
– Co ona?
– No, ona jest pośrednikiem? Odbiera auto od złodzieja i przekazuje Bonowi.
– Pojebało cię?!
Charty dyskutowały, a Eryk złapał za klamkę, by nie stracić bezcennych sekund. Lolo znajdował się już na wysokości samochodu.
– Gotowi?! – huknął, żeby przywołać charty do porządku.
I wtedy stało się coś nieoczekiwanego.
Kobieta nie minęła złodzieja, lecz chwyciła go za rękę i zaczęła coś mówić. Do Eryka docierały tylko urywki słów:
– Pocze… mi… pow…
Policjant stanął jak wryty. Miał nadzieję, że to tylko zbieg okoliczności, że zdziwiony Lolo przepędzi napastniczkę, wsiądzie do bety, a charty zrealizują swój plan.
Ale kobieta wcale nie chciała dać za wygraną. Była drapieżna jak harpia.
*
Według badań, o których ostatnio czytała, siła rąk kobiet wynosiła zaledwie sześćdziesiąt procent poziomu siły rąk mężczyzn w podobnym wieku. Chłopak, którego starała się zatrzymać, był od niej młodszy o kilkanaście lat, więc dysproporcja była jeszcze większa. Liczyła jednak na to, że wiara czyni cuda, a ona unieruchomi go na tyle, by zdążył odpowiedzieć na nurtujące ją pytanie.
Szarpała chłopaka przez dłuższą chwilę, a kiedy poczuła, że ten się poddaje, usłyszała za plecami kroki. Wtedy złodziej się wyrwał i uciekł.
– Wracaj! – wrzasnęła za nim, ale oczywiście nie zareagował. Odwróciła się.
Brunet w czarnej bluzie i ciemnych spodniach zatrzymał się metr od niej, a trzech innych mężczyzn właśnie zmierzało w jej stronę. Byli w różnym wieku, różnego wzrostu, różnej tuszy, ale najwyraźniej się znali.
– Dlaczego pan go przegonił?! – warknęła.
Spojrzenie, którym ją przeskanował, nie zwiastowało nic dobrego. Joanna zrobiła dwa kroki do tyłu i spojrzała kontrolnie w bok, by sprawdzić potencjalną drogę ucieczki. Mężczyźni zatrzymali się za brunetem.
– Nadkomisarz Eryk Kot, Komenda Wojewódzka Policji we Wrocławiu – odezwał się brunet. – Poproszę pani dowód osobisty. – Wyciągnął przed siebie rękę.
Joanna odetchnęła z ulgą.
– Policja? Jak dobrze, bo już myślałam…
– Dowód! – warknął brunet, wykonując palcami charakterystyczny gest.
– Zostawiłam w torebce. – Podniosła ręce, by zademonstrować, że nie ma jej ze sobą. – Nazywam się Joanna Mazur.
– Dlaczego go pani zaczepiła? – spytał nadkomisarz.
Niski, wręcz tubalny głos i służbowy ton sprawiły, że się wyprostowała. Musiała powstrzymać buzujące w niej emocje.
– Pytałam o drogę. – Wzruszyła ramionami, by wyglądać na wyluzowaną i obojętną spacerowiczkę.
– O drogę? – powtórzył z powątpiewaniem Kot. – Zawsze robi to pani w taki sposób?
Jeden z mężczyzn się zaśmiał. Joanna nie wiedziała który, bo od kilku minut toczyła walkę na spojrzenia z nadkomisarzem. I zamierzała ją wygrać.
– Jaki sposób? – podchwyciła z nadzieją, że uda jej się skierować rozmowę na inne tory.
– Napastliwy.
– Napastliwy? – Skrzywiła się. – Zgubiłam się i pytałam o drogę. Jeśli sugeruje pan, że to było zbyt… – przez chwilę szukała odpowiedniego słowa – …nachalne, to przepraszam. Co złego – uniosła dłonie w geście poddania się – to nie ja. Pójdę już. Mam nadzieję, że nie przeszkodziłam w niczym ważnym.
Przebiegła spojrzeniem po twarzach zgromadzonych mężczyzn. Wyglądali na niezadowolonych, zupełnie jakby zaprosiła ich na obiad, a teraz, gdy zwijali się z głodu, poinformowała, że wyżerka odwołana.
– Chwila! – zaprotestował nadkomisarz. – Nie przebiegła pani całej ulicy, by spytać przypadkowego człowieka o drogę! Co panią z nim łączy?!
– Domaga się pan innego wytłumaczenia? – Uśmiechnęła się zalotnie.
– Myślałem, że zamienimy kilka zdań i się rozejdziemy, ale widzę, że potrzebujemy więcej czasu. Pojedzie pani z nami. – Nadkomisarz wskazał zaparkowany nieopodal samochód.
Joanna zaklęła w myślach. Grała słodką idiotkę, by jak najszybciej pozbyć się policjantów, ale najwyraźniej nie szło jej tak dobrze, jak myślała.
– Nie, proszę! Miałam nadzieję, że uniknę kompromitacji… – Przygryzła dolną wargę i wbiła spojrzenie w chodnik. – Zauważyłam go kilka ulic wcześniej. Facet w moim typie. Młody, przystojny… Szłam za nim, bo zastanawiałam się, czy… No, czyby się ze mną nie umówił. A kiedy zatrzymał się przy aucie, pomyślałam, że zaraz odjedzie, więc – wzięła głęboki wdech – złapałam go za rękę i błagałam, by dał mi swój numer. Teraz mi wstyd, cholera.
– Gdzie pani mieszka? – dopytywał nadkomisarz.
– W Poznaniu.
– Wraca pani dziś do siebie?
– Nie. Śpię tutaj, we Wrocławiu. W hotelu.
– Lakmus! – Kot machnął ręką na jednego z towarzyszących mu policjantów. – Odwieziesz panią, żeby znowu się nie zgubiła i nie musiała napastować Bogu ducha winnych młodziaków. I spisz dane z dowodu. W hotelu pani na pewno znajdzie swoją torebkę.
*
W ciszy patrzyli, jak samochód Lakmusa odjeżdża aleją Słowackiego, a kiedy zniknął im z oczu, Zgrywus zarechotał i rzucił:
– Od kiedy zajmujemy się rozwożeniem przypadkowych ludzi?
– Myślicie, że jego też będzie napastować? – spytał Ropuch.
– Lakmus lubi starsze. – Zgrywus pokiwał głową.
– Ale że aż tak stare? – Kurt teatralnie przewrócił oczami.
Eryk przyglądał się rozbawionym chartom. Gdy rok temu otrzymał propozycję stworzenia Wydziału do walki z Przestępczością Samochodową, zgodził się od razu… ale pod warunkiem, że sam zmontuje zespół.
Lakmusa, trzydziestodwuletniego niezdyscyplinowanego cwaniaka, ściągnął z komisariatu z zapadłej mieściny. Najstarszego, bo trzydziestopięcioletniego, Zgrywusa – z drogówki. Ropucha oderwał sprzed biurka komórki analitycznej. Miał imponującą wiedzę na temat samochodów oraz masę i siłę fizyczną, którą nie dysponował nikt inny z ich wesołej kompanii.
Ostatnim członkiem zespołu został młodziak, który błyskawicznie zyskał ksywkę Kurt – po Kurcie Cobainie, wokaliście Nirvany. Dołączył do nich kilka miesięcy po skończeniu szkoły policyjnej. Miał smutne spojrzenie, ładną buzię i tę cichą, niezłomną determinację kogoś, kto pozornie bez wysiłku zdobywa wszystko.
– Uważacie, że baba znalazła się tu przypadkiem? – Eryk przywołał policjantów do siebie.
Może nie byli przeraźliwie chudzi i wyjątkowo aerodynamiczni, ale i tak nazywał ich swoimi chartami. Same charty były wykorzystywane do ścigania małych zwierząt, a ci czterej zachowywali się właśnie jak psy myśliwskie – jeśli zwęszyli złodzieja, ruszali w pogoń.
– Bajeczka o podrywie mało realistyczna – analizował Ropuch. – Przecież baba jest starsza od łepka o jakieś dwadzieścia lat. Nawet gdyby była tak zdesperowana, by z pożądania rzucać się na byle kogo, to jakoś dziwnie spokojnie się zachowywała, gdy ją dorwaliśmy. Miała w zasięgu wzroku pięciu – wybuchnął śmiechem – zajebistych chłopów, i co? Żadnego nie rwała?
– Może lubi młodszych? Bystra baba, szybko ukryła wzburzenie. – Zgrywus oparł się o skradzioną betę. – Na bank coś ukrywa. No i szefa próbowała bajerować. Po reakcji Lola wnoszę, że jej nie znał.
– Tyle że ja to raczej nie łapię się do kategorii „młodszy”. – Eryk odchrząknął. – A Lakmus jest świetny w wyczuwaniu rozmówcy. Może i tę babę wyczuje. Co, jeśli dostała cynk o naszej akcji i pojawiła się, żeby poprzeszkadzać?
Po znajdującej się nieopodal ścieżce rowerowej przemknęła na hulajnodze elektrycznej wtulona w siebie para rozbawionych dzieciaków. Za taką jazdę powinni otrzymać mandat. Gdyby Eryk miał w tej chwili wolną głowę, sam by ich pouczył. Ale nie miał, bo charty wydawały się czekać na komendę do ruszenia w pogoń za złodziejem.
– Co z akcją? Wracamy na miejsca? – Kurt patrzył w stronę parku, w którym spędził ostatnie pół godziny.
– Zwijamy się do domów – zarządził Eryk. – Lolo uciekł i już na pewno zrobił halo. Cała grupa wie, że czekamy na nich z chlebem i solą.
– Lolo jest spalony, ale przecież mogą przysłać innego po betę. To tłusta bryka – nalegał Kurt.
– Nie mogą, bo wiedzą, że śmierdzi tu psiarnią. Znają ryzyko.
Kurt, jak na młodziaka przystało, był żądny krwi i satysfakcji, a po grze wstępnej, czyli kilkugodzinnym czatowaniu na złodzieja, domagał się właściwego zakończenia. Zgrywus i Ropuch mieli większe doświadczenie i lepiej radzili sobie z zawiedzionymi ambicjami. Zgrywus przeglądał komórkę, a Ropuch wyjął z kieszeni paczkę raffaello, rozdarł folię zębami, a następnie rozgryzł pralinę i przymknął oczy.
– Koniec dyskusji. – Eryk zerknął na zegarek. Dochodziła dwudziesta pierwsza. – Spierdalać do domów, odpocząć, wyspać się. Widzimy się jutro w firmie.
*
Policjanta i jego wątpliwego towarzystwa pozbyła się kilka minut po tym, jak zatrzymał samochód na placu Katedralnym, przed wejściem do hotelu The Bridge. W końcu przypomniała sobie, że miała dowód osobisty w aplikacji, dzięki czemu spławiła mężczyznę jeszcze przed wejściem.
W hotelu powitały ją luksusowa mieszanka zapachowa i szeroki uśmiech recepcjonistki. Ogromne skórzane kanapy stojące w industrialnym foyer oraz szum wodnej ściany budowały wrażenie jak po wkroczeniu do zupełnie innego świata: pięciogwiazdkowego, w którym dbałość o samopoczucie gości i szczegóły była na pierwszym miejscu.
Weszła do windy, wcisnęła odpowiedni przycisk i spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Zmęczona twarz, przymrużone oczy i usta zastygnięte w karykaturze uśmiechu – to wszystko było tak dalekie od jej publicznego wizerunku pisarki, że najpierw skrzywiła się z dezaprobatą, a potem wrzasnęła bezgłośnie, by dać ujście narastającej od kilkunastu minut złości.
Policjanci weszli jej z buciorami w akcję, która miała prowadzić do zakończenia „i żyli długo i szczęśliwie”. Oczywiście nie chodziło o pożądanie, miłość czy fatalne zauroczenie. Nie pisała romansów, lecz powieści kryminalne.
Dźwięk oznajmiający otwarcie drzwi windy zmusił Joannę do wzięcia się w garść. Weszła do swojego pokoju, ściągnęła buty i rzuciła się na łóżko. Szybko uświadomiła sobie, że wciąż buzowało w niej zbyt wiele negatywnych emocji, by tak po prostu sobie leżała.
Wstała, napiła się wody, sięgnęła po telefon i niemal od razu go odłożyła. Podeszła do panoramicznego okna i przesunęła firanę. Skwer oddzielający hotel od seminarium duchownego był pusty, a stojąca na jego środku figura Jezusa Chrystusa wydawała się odwracać głowę ze zgorszeniem, by tylko nie patrzeć na Joannę.
Ponownie sięgnęła po telefon i wybrała numer, o którym wiedziała, że kiedyś go wybierze, ale mimo wszystko miała nadzieję, że nastąpi to o wiele, wiele później.
– Joanno? – Policjant, którego poznała w Łodzi, nie brzmiał na zdziwionego tą rozmową.
– Cześć, Jaro. Masz chwilę?
– Jasne, co tam?
– Jeśli w centrum miasta za moimi plecami staje pięciu nieumundurowanych i wkurwionych policjantów, oznacza to, że…?
– Pięciu by za tobą nie chodziło, chyba że mieliby cię za strasznie niebezpieczną pisarkę! – Jaro zarechotał. – No, ale nawet gdybyś była na celowniku, to nie pokazaliby ci swoich ryjów. Więc obstawiam, że władowałaś im się w coś większego. A co robiłaś?
– Zaczepiłam takiego… jednego gościa.
– Powinienem pytać jakiego?
Na skwerze pojawiła się starsza kobieta w poniszczonych ubraniach, pchająca sklepowy wózek. Doczłapała się do ławki, zaparkowała wózek tak, aby znajdował się na wyciągnięcie ręki, a następnie rozłożyła część swoich rzeczy na deskach, a do ust włożyła kawałek suchej bułki.
Joanna wiedziała, że kiedy kobieta zje, ułoży się do snu. Obserwowała bezdomną od czterech dni i każdego wieczoru zastanawiała się, co takiego wydarzyło się w jej życiu, że noce spędzała na ławce, a nie w domu czy mieszkaniu.
A potem pomyślała o Robercie. Gdy uświadomiła sobie, że być może on też nie miał dachu nad głową, rozpłakała się. Zbyt dobrze wiedziała, że to jej wina.
*
Eryk wysiadł na czterdziestym szóstym piętrze i skierował się do drzwi, przy których leżała wycieraczka z napisem „Jesteś na miejscu” i czerwonym znacznikiem lokalizacji.
Zawsze się uśmiechał, gdy go widział. Renata, jego żona, dbała o drobiazgi, które sprawiały, że apartament w najwyższym wrocławskim wieżowcu był prawdziwym domem, ciepłym i przepełnionym miłością.
I faktycznie – to było najlepsze miejsce ze wszystkich, w których zdarzało mu się bywać. Trafiał tu zawsze, nawet gdy rozładowywały mu się baterie: i te w smartfonie, i te w głowie. A wycieraczka dawała bodziec, by uspokoić zawodowe emocje i przejść w tryb domowej przyjemności.
– Jestem! – zawołał, zamykając drzwi i zapalając światło w przedpokoju.
Odpowiedziała mu cisza. Najpierw spojrzał na lustro, na którym widniało „tęsknię” nabazgrane czerwoną szminką, a potem na zegarek. Była dwudziesta pierwsza trzydzieści.
W domu pachniało zupą ogórkową. Na płycie indukcyjnej stały garnki. W dwóch zimnych były kurczak i ryż, a w trzecim, wciąż ciepłym, zupa. Renata musiała ją podgrzać przed wyjściem specjalnie dla niego.
Nieobecność żony oznaczała, że dziś był wtorek, czwartek lub piątek. We wtorkowe wieczory Renata pokonywała kolejne długości basenu, w czwartkowe biegała po parku, a w piątkowe pozwalała profesjonaliście rozmasowywać jej spięte mięśnie.
Cztery lata temu zakończyła karierę lekkoatletyczną, ale nie zwalniała tempa. Pracowała jako trenerka i nadal dbała o formę.
Byli małżeństwem od osiemnastu lat i teoretycznie mogliby wychowywać stadko małych Renat i Eryków. Jednak żadne z nich nie dało się zaślepić rodzicielskim instynktom na tyle, by wziąć na siebie odpowiedzialność za wychowanie dzieci.
I całe szczęście – Renata miała żelazne zasady. Zawsze wstawała o tej samej godzinie, o tej samej chodziła spać. Trenowała, wciskała w siebie kolejne porcje białka, jeździła na zgrupowania, mistrzostwa i wracała z medalami. Wiedziała, że nie może sobie pozwolić na spontaniczność i poświęcenie niezbędne do posiadania dzieci.
Eryk za to zwykle był nieobecny, chociaż sam wolał określenie „spontanicznie obecny”. Jego uwagę przykuwały najpierw sprawy kryminalne, potem ogarnianie środowiska kiboli, a teraz szeroko rozumianej branży samochodowej.
Cieszył się z życia. Miał przy sobie piękną, młodszą o dziesięć lat i mądrą kobietę, cudny apartament, który kupili za pieniądze zarobione przez Renatę, a w nim emocjonalny komfort i święty spokój.
Owszem, czasem odzywał się w nim ojcowski instynkt, ale wtedy zagłuszał go w trakcie pracy ze swoimi chartami.
Wybrał numer Kurta, który mógłby być jego synem.
– Co robisz? – spytał, gdy rozmówca odebrał po kilku sygnałach.
– Czatuję.
– Lepiej powiedz, kurwa, że bajerujesz jakąś pannę na Tinderze. – Eryk sięgnął po łyżkę i miskę.
– Nie mam Tindera.
– Kurwa, Kurt! Mówiłem, żeby się zwijać.
– I reszta się zwinęła, szefie. Ja tu siedzę, bo mam przeczucie.
– Jak nie nauczysz się przełączania między życiem prywatnym a firmą, to mi się wypalisz. Znajdź sobie jakąś dupę, skup się na jej dramach. To lepsze niż pracoholizm i pojawiający się chwilę po nim alkoholizm.
Nie usłyszał odpowiedzi, bo komórka zasygnalizowała odebranie nowego SMS-a. Oderwał telefon od ucha i spojrzał na ekran. Renata pisała, że skończyła trening, wraca do domu i marzy o tym, by on już tam czekał.
Eryk pożegnał się z Kurtem i pobiegł pod prysznic.
*
Z duszą na ramieniu pokonywała kolejne wysokie schody. Drewniana poręcz chwiała się bardziej niż chorągiewka na wietrze, a obleśna ściana wydawała się upamiętniać wszystkie patologiczne historie, które toczyły się wokół. Joanna mogła się wręcz założyć, że mijane brunatnoczerwone smugi były śladami krwi. Drugi możliwy scenariusz oceniła jako znacznie gorszy.
– Zajebię! – Krzyk wydobywający się zza lichych drzwi na pierwszym piętrze miał w sobie tyle agresji, że brzmiał jak obietnica, nie przekleństwo.
Przyspieszyła, a kiedy znalazła się na drugim piętrze, przy mieszkaniu numer siedem, nacisnęła dzwonek. Drzwi otworzyły się kilkanaście sekund później.
– To znowu ty? – Facet zatrzymany na ulicy wciąż miał nieobecne spojrzenie, a poza tym chude ręce i żółte zęby.
– Musimy pogadać, Lolo! – warknęła.
Krzyki rozlegające się na pierwszym piętrze stały się głośniejsze, jakby agresor wyszedł na klatkę schodową.
– Źle zaczęliśmy – wtargnęła do mieszkania i zamknęła za sobą drzwi – ale tak się składa, że uratowałam ci dupę.
– Uratowałaś?! Spierdoliłaś mi robotę! – wycedził wolno, zbyt wolno. Zachowywał się, jakby rzeczywistość docierała do niego z opóźnieniem.
Joanna nie miała wątpliwości, że chłopak był pod wpływem. Zobaczyła w tym swoją szansę.
– Uratowałam cię przed pierdlem, kretynie! Policja na ciebie czekała!
– Kto przyszedł? – Drżący kobiecy głos dobiegł z pokoju znajdującego się na końcu korytarza.
– Nikt, mamo! – odkrzyknął Lolo.
– To była zasadzka! – Joanna ściszyła głos. – Widziałeś tych gości? Zgarnęliby cię, gdybyś wsiadł. Lolo, proszę! Wiem, co robisz, i nie mam z tym problemu. – Uniosła ręce w geście poddania się. – Ale znasz Roberta, mojego syna.
– Czemu mówisz, że go znam? – Spojrzał na nią podejrzliwie.
– Bo lata dla tych samych ludzi, co ty. Nazywają go Robinem. Tak wygląda. – Wyciągnęła telefon i pokazała chłopakowi zdjęcie syna, na wypadek gdyby ten we Wrocławiu korzystał z innej ksywki niż w Łodzi.
Lolo wpatrywał się w ekran, ale jego twarz nawet nie drgnęła. Była tak samo obojętna i tak samo zniszczona jak przedpokój, w którym stali.
Joanna w końcu poczuła, że kończy jej się cierpliwość.
– Dzwoń, kurwa! – niemal krzyknęła. Nie tak wyobrażała sobie spotkanie z kolegą syna. – Do Roberta albo swojego szefa! On na pewno ma numery do was wszystkich!
– Jakiego Roberta? Jakiego szefa? Co ćpałaś, kobieto? Z kimś mnie mylisz! Ja pietruszką na straganie handluję!
– Kurwa mać! Słuchaj uważnie, Lolo, bo nie będę powtarzać. Wiem, co robisz i dla kogo. Mogę podzielić się tą wiedzą z psiarnią i napuścić ją także – Joanna spojrzała w kierunku pokoju – na twoją matkę. Myślisz, że ona to zniesie? Powiedz Robertowi, że musi do mnie zadzwonić, bo wiem, co i gdzie planuje policja. – Wyjęła z kieszeni karteczkę ze swoim numerem telefonu.
*
W holu komendy Eryk pojawił się kilkanaście minut wcześniej niż zwykle. Skinął głową w stronę dyżurnego i pogwizdując pod nosem, ruszył do swojego biura. Wydział do walki z Przestępczością Samochodową zajmował dwa pokoje na drugim piętrze.
Eryk zatrzymał się przy pokoju chartów. Było jeszcze zbyt wcześnie, by liczyć na obecność wszystkich, ale uznał, że skoro przechodzi obok, to musi zajrzeć do środka i powiedzieć prymusom „dzień dobry”… jeśli ci w ogóle raczyli już się zjawić.
Nacisnął klamkę, a drzwi ustąpiły. Trzy biurka były puste, a przy czwartym siedział Kurt. Nie był sam.
– Nie chodzi nam o ciebie… – Kurt zamilkł, gdy zobaczył przełożonego.
Eryk spojrzał na chłopaka w czarnej bluzie, siedzącego naprzeciw Kurta. To był Lolo, ten sam łepek, który uciekł im wczoraj. Poznał go po wysoko uniesionych ramionach, bladej twarzy i nerwowych ruchach głowy.
– Sorki – rzucił Eryk, zamknął drzwi i przyłożył do nich ucho.
– Nic na mnie nie macie. – Złodziej wydawał się bardziej rozbawiony niż przejęty.
– Poza fotą, na której siedzisz za kierownicą kradzionego auta? – naciskał Kurt.
– Pożyczonego! Ładne było, stało, to się przejechałem i odstawiłem. O co tyle krzyku?
Eryk stwierdził, że podwładnemu przyda się trochę pokory, skoro lekceważył i służbowe polecenia, i prywatne rady. Chciał silniejszych bodźców? Dostanie silniejsze bodźce.
Wyjął telefon, wysłał do Kurta wiadomość, żeby ten wpadł do niego, gdy skończy, a następnie poszedł do swojego pokoju.
*
Kurt pojawił się w progu gabinetu Eryka z najsmutniejszym wyrazem twarzy, jaki był w stanie zaprezentować. Być może chciał zagrać na uczuciach przełożonego, a może zanim tu przyszedł, przemyślał własne postępowanie i doszedł do dołujących wniosków.
Eryk nie zamierzał mu niczego ułatwiać. Rozpostarł się w fotelu, poczekał, aż chłopak zamknie za sobą drzwi, a potem lodowatym tonem spytał:
– Chcesz mi coś powiedzieć?
– To znaczy? – Kurt zmarszczył brwi.
– Że nie miałem racji, łepek w nocy wrócił po auto, a ty go zatrzymałeś i przywlokłeś na komendę w celu odebrania zeznań?
Kurt westchnął ciężko i opadł na fotel stojący pod ścianą.
– Szef miał rację. Lolo nie wrócił. – Urwał, ale świdrujące spojrzenie Eryka sprowokowało go do dalszych wyznań. – Nie chciało mi się spać, więc zaparkowałem przed kamienicą, w której mieszka. Adres wypluł mi system, bo Lolo jest notowany za dragi.
Eryk sięgnął po kubek z herbatą, przytrzymał znajdującą się w nim łyżeczkę, by nie wydłubać sobie oka, i się napił.
– Widzę lukę pomiędzy wyplutymi danymi a Lolem w twoim pokoju – oznajmił.
Kurt zagryzł wargę.
– Wyszedł rano do sklepu, a ja grzecznie zaprosiłem go na rozmowę.
– Kiedy to było?
– Jakąś… godzinę temu?
Eryk policzył w myślach do dziesięciu, zanim warknął:
– Pojebało cię, Kurt? Byłeś w ogóle w chacie?
– Myślałem… – Chłopak pokręcił głową.
– Trzeba było myślicielem zostać, kurwa! – przerwał mu rozzłoszczony Eryk. – Robisz w policji, pamiętasz?! Jaki był wczoraj rozkaz?!
– By się rozjechać do domów. – Kurt stanął na baczność tak energicznie, że drewniane poręcze fotela uderzyły w ścianę.
– Właśnie, domów. WŁASNYCH domów! – grzmiał Eryk. – Po chuj go zgarniałeś? Przecież wiedzieliśmy, że nic nie piśnie. Cały zespół żyły sobie wypruwa, by się zaczaić, a ty wszystko psujesz, bo chcesz się wykazać!
– Pisnąłby! – zapewnił gorączkowo Kurt. – Już miękł, ale wtedy szef wszedł… no i Lolo wybił się z rytmu – dodał już ciszej.
– Czyli to moja, kurwa, wina?! – zadrwił Eryk. – Chcesz być drugim Rutkowskim, co w pojedynkę działa, to zapuść sobie włosy i wypierdalaj z policji! Tu liczy się praca zespołowa. Wszyscy harujemy i opanowujemy swoje egoistyczne ambicje, by odpowiednio przygotować się do uderzenia. Jaką miałeś przewagę nad tym gościem?
– Przepraszam, spierdoliłem. No, ale może uda mi się go zapiąć jako źródło informacji.
*
– Mam wrażenie, że mnie śledzą.
– Kto? – Joanna rozejrzała się ostrożnie.
Maszerowali ulicą Świdnicką w stronę rynku, a ludzi przybywało z każdym pokonanym skrzyżowaniem. Zaniepokoiła się, bo jeśli ktoś miałby ich śledzić, to raczej ją niż Jarosława Borkowskiego. W końcu on był policjantem z łódzkiego wydziału kryminalnego, a ona miała na pieńku z różnymi ludźmi i powinna zachowywać czujność. A niczego nie zauważyła.
– Jak to kto? – Jaro wskazał na cztery wykonane z brązu krasnale stojące na betonowym sześcianie. – One. Są wszędzie! – Wybuchnął śmiechem.
Potrzebowała dłuższej chwili, by zrozumieć, o co mu chodzi. Była tak bardzo skupiona na poszukiwaniu wrocławskiego półświatka, że nie zauważała tego, co ją otaczało. Niebo było niebieskie, lokale usługowe kusiły, by do nich zaglądać, turyści snuli się po ulicach i chodnikach, a mieszkańcy zmierzali do domów, szkół czy biur.
Jarka Borkowskiego poznała dobre kilka miesięcy wcześniej, gdy przeczesywała Łódź w poszukiwaniu Roberta. Był sztywnym policjantem, który zamknął ją w areszcie, a potem wypuścił i zgodził się pomóc. Nigdy wcześniej nie uśmiechał się tak szeroko jak teraz.
– Aaa! – Odetchnęła, ale nie poczuła ulgi. – Tak, krasnale są wszędzie. Powiedziałabym nawet, że krasnalizują to miasto.
– Co się dzieje? Jakaś nieobecna jesteś. – Mężczyzna spoważniał.
– Zmęczona.
– Co jest? Ktoś się przy tobie kręci? Ktoś od Bory…? – Urwał i wykrzywił usta, jakby właśnie ugryzł się w język.
– Od Borysa? – spytała zdziwiona. We Wrocławiu wydarzyło się tyle, że prawie zapomniała, iż w Łodzi zostawiła za sobą wkurzonego Borysa. – Nie, czemu? Gdy wczoraj zatrzymali mnie ci policjanci, to w pierwszej chwili myślałam, że to ludzie Włocha.
– Łódzki gangster miałby wysłać za tobą pięciu chłopa, bo nie chcesz napisać książki pod jego dyktando?
– Przesadzam, prawda? – Joanna westchnęła ciężko i przysiadła obok krasnali. – Cholera, powinnam się wyspać. Od trzech tygodni snuję się po barach… Nie, wróć, bardziej spelunach – poprawiła się. – Rozmawiam z dziwnymi ludźmi i szukam przepięcia na Roberta. Jeden gość słyszał o nowym kierowcy z Łodzi. Wystawił mi Lola, złodzieja z grupy, do której miał dołączyć mój syn. Trzy dni za nim chodziłam, licząc, że spotka się z Robertem. No ale dupa. Wczoraj desperacja wygrała, zaczepiłam go, a on zwiał. Do tego doszło jeszcze tłumaczenie się policji i wieczorna wizyta w mieszkaniu Lola. No i lęk, że jeśli policja organizuje zasadzki na złodziei, to mój syn jest w niebezpieczeństwie.
– Powiedziałaś policji, że szukasz syna? – Jaro usiadł obok.
– Oszalałeś?! Mam im wystawiać własne dziecko? Wcisnęłam im kit o zdesperowanej seksualnie kobiecie w wieku średnim.
– A jak się skończyła wizyta w norze złodzieja?
– Nijak. – Wzruszyła bezradnie ramionami. – Wszyscy traktują mnie jak powietrze. Jaro… – Zacisnęła usta, a do jej oczu napłynęły łzy. – Już nie wiem, co robić. Mam nauczyć się rwać chama, żeby wejść w to środowisko i zdobyć ich zaufanie?
Jarosław przyjrzał jej się podejrzanie uważnie.
– Za stara jesteś, bez urazy.
– No dzięki, to mi humor poprawiłeś! – Uśmiechnęła się krzywo, otarła oczy i wstała. – Powiedz lepiej, jak sprawy w Łodzi.
– W toku.
– Nie zbywaj mnie, proszę! – Joanna złożyła ręce w błagalnym geście. – Chociaż ty.
– Nie mogę relacjonować ci działań policji. W Łodzi wpadłaś w sam środek gangsterskiego konfliktu, a jeszcze zabili twojego konsultanta… Sama rozumiesz. Prawnik Chojnackiej nagina rzeczywistość, twierdząc, że kradzieże tirów nie były wyłudzeniami odszkodowań, tylko nieszczęśliwymi zbiegami okoliczności. No i pierdoli, że to Chojnacka jest poszkodowana. Synalek Chojnackiej i jego kumpel czekają na proces. Mam nadzieję, że za zabójstwo zgarną maksymalną karę, a Borys… – Jaro się zamyślił. – Serio, nie wiem. Przez chwilę miałem wątpliwości, czy to na pewno on zabił twojego konsultanta, ale tak dobrze się ustawił w areszcie, że już ich nie mam. Na bank zadziałały jego kontakty, czyli od tych samych ludzi mógł dostać zlecenie…
Kobieta w kwiecistej sukience przykucnęła przy krasnalach i zrobiła sobie z nimi zdjęcie, najpierw jedno, potem drugie i trzecie. Do każdego zmieniała minę i ustawienie ciała, subtelnie spychając Joannę na bok. Ta poczekała cierpliwie, aż kobieta sobie pójdzie.
– Czyli nadal twierdzi, że Surfer żył, gdy wychodził z mieszkania?
– Nie chce powiedzieć, na czyje zlecenie działał, ale to oczywiste. Ktoś nad nim czuwa, pewnie w ramach wdzięczności. A wiesz, że nawet ostatnio o ciebie pytał?
Joanna słyszała coraz głośniejszy harmider. Spojrzała nieobecnym wzrokiem w kierunku, z którego dobiegał. Zza zakrętu właśnie wyłaniała się grupa dzieci w wieku szkolnym. Opiekun próbował nad nimi panować, ale bardziej spostrzegawcze oraz z pewnością bardziej niecierpliwe jednostki zauważyły krasnale i rzuciły się w ich stronę.
– Ewakuujemy się, bo nas stratują. – Zrobiła krok w tył. Kiedy znaleźli się kilkanaście metrów dalej, spytała: – Borys ma mi za złe, że nagrywaliście naszą rozmowę?
– Zjadłbym coś. – Policjant zignorował pytanie.
– Jaro! – Pociągnęła go za rękaw. – Już zacząłeś, to dokończ! Potem zaprowadzę cię na najlepsze bowle w mieście.
– Masz wystarczająco dużo problemów. Potrzebny ci kolejny?
– Twarda ze mnie baba. – Przewróciła oczami i uśmiechnęła się tak, żeby przekonać go, że wcale nie mija się z prawdą.
– Powiedział, że powinnaś na siebie uważać. Ale to chyba wiesz i bez niego.
*
Prokurator okręgowy Michał Bosak przeglądał dokumenty i kręcił głową. Za jego plecami znajdowało się duże okno z widokiem na plac Wolności i Fosę Miejską. Widok psuł jednak intensywny deszcz.
– Nie, nie, nie… – mruczał mężczyzna, sięgając po kolejny dokument.
Eryk przyglądał mu się bez większego zainteresowania. Prywatnie uważał Bosaka za lenia, który dziewięćdziesiąt procent energii życiowej zużywał na wbicie się w idealnie dopasowany garnitur i dotarcie do miejsca pracy. Pozostałe dziesięć procent musiał rozdysponować pomiędzy prowadzone sprawy, co w praktyce ograniczało się do tego, że w żadną nie angażował się ponad absolutnie niezbędne minimum.
– Potrzebujemy postanowienia o przeszukaniu – podpowiedział Eryk. – Sprawa jest prosta. Wbijemy na kwadrat i zabezpieczymy dowo…
– Chwila, czytam! – burknął prokurator.
– Oczywiście. Gdyby było trzeba coś dopowiedzieć albo wytłumaczyć, proszę pytać – odpowiedział uprzejmie Eryk, po czym wyszczerzył zęby. Udawał, że nie widzi niechętnego spojrzenia prokuratora.
Kilka minut później Bosak odłożył teczkę i oznajmił:
– Nie wydam postanowienia.
– Dlaczego? – Eryk zmarszczył brwi.
– Zgromadzone dokumenty w żaden sposób nie wskazują na zjawisko, o którym pan mówi.
– Panie prokuratorze… – Policjant z trudem zachował spokój. – Rozpracowujemy grupę czerpiącą zyski z przestępczości samochodowej.
– To dlaczego nie ma tego w dokumentach?
– Ale że czego nie ma?
– Pan wie, że jest tego za mało, i przychodzi zawracać mi głowę, licząc na cud. Nie mam czasu na takie sprawy. – Prokurator postukał palcem wskazującym w tekturową okładkę teczki.
– Z całym szacunkiem – Eryk z trudem przełknął przekleństwo, które cisnęło mu się na usta – ale te sprawy tak wyglądają. Musimy przeszukać dziuplę, by połączyć kolejne ogniwa z grupą.
– Ten cały Pieśniewski się przejechał i odstawił auto w innym miejscu. Na razie widzę tu tylko krótkotrwałe użycie, czyli niską szkodliwość czynu. Gdyby handlowali na dużą skalę i drogimi autami, a powiązania byłyby jasne i widoczne, nie miałbym wątpliwości. – Bosak strzepnął z marynarki niewidzialny pyłek, a potem zamarł w pozie spoglądania na zegarek.
Eryk gorączkowo szukał argumentów, którymi mógłby przekonać prokuratora do działania, ale tracił nadzieję, że Bosak postanowi choćby kiwnąć palcem.
– Przecież obaj dokładnie wiemy, jak to działa! – powiedział podniesionym głosem. – I oni też wiedzą. Żeby dokopać się do czegoś, co przekona sędziego, musimy zrobić to, na co musi zgodzić się prokuratura.
– Ja to widzę inaczej. Żegnam.
– Czyli co? Mamy dalej radzić sobie sami, ale jak, kurwa, rozbijemy grupę, to będziecie pierwsi przed kamerami, by powiedzieć, że to wasza zasługa, tak?!
*
Czekał, aż charty przestaną kłapać językami. Wpatrywał się w wiszący na ścianie kalendarz z gołą babą. Ta z sierpnia była długowłosą brunetką z piersiami tak idealnie okrągłymi, jakby ktoś włożył jej piłki pod skórę. Miała długie nogi i wydatne usta, a na klatce piersiowej było widać zarys żeber.
Przez te wszystkie lata, które wysłużył w policji, kanony piękna znacząco się zmieniły. Kiedyś dziewczyna z kalendarza miała włosy po trwałej ondulacji, kuszące spojrzenie i zdrowe ciało, które odkładało się również na biodrach, nogach i brzuchu. A dziś?
– Zaczynamy?
Głos Ropucha przywołał Eryka do rzeczywistości. Ten dopiero teraz zauważył, że jego charty już usiadły przy biurkach.
– Nie przeszkadzaj, szef gada z lalą z kalendarza. – Zgrywus zarechotał.
– Powiem wam, że lala wygląda lepiej niż prorok. – Eryk posłał podwładnemu zirytowane spojrzenie.
– Ale proroka szef też widział w samych stringach? – Mężczyzna nie odpuszczał.
Pozostali wybuchnęli śmiechem, a Eryk się skrzywił. Wizja Michała Bosaka przyjmującego go w samych stringach była co najmniej mało atrakcyjna.
– Panowie! – huknął. – Czy wczorajszą akcję mogliśmy rozegrać inaczej? Jakie popełniliśmy błędy? Przegadajmy to, żebyśmy byli mądrzejsi.
– Moim skromnym zdaniem – Ropuch rozpostarł się na krześle i odsunął od biurka – nie mieliśmy pola manewru. Nie spodziewaliśmy się, że jakaś baba zaczepi Lola. Poza tym nie chodziło nam o zatrzymanie go na gorącym, tylko sprawdzenie, do kogo odstawi auto. – Zerknął na wiszący na ścianie schemat struktury grupy Bona. Zaznaczono na nim ogniwa, które wciąż musieli zidentyfikować.
Bono, czyli Bolesław Drozdowski, był cenionym aktywistą w podwrocławskiej gminie. Chętnie pomagał i brał udział w akcjach prospołecznych. Mieszkańcy widzieli w nim skutecznego polityka, a Eryk i jego charty – przedsiębiorczego, świetnie maskującego się przestępcę.
Nie mieli wątpliwości, że to on stał na czele grupy – niestety nie mieli też wątpliwości, że do tej pory nie zdobyli żadnego namacalnego dowodu. Bono był krystalicznie czysty: nie spotykał się z dziwnymi ludźmi, nie rozmawiał ze złodziejami, nie bywał w podejrzanych miejscach, nie wykonywał dziwnych ruchów.
Na podstawie tego wszystkiego wysnuli wniosek, że Bono miał człowieka od brudnej roboty – pośrednika, który świetnie się kamuflował, zlecał robótki, dbał o logistykę i przede wszystkim pozostawał niewidoczny dla policji. Musieli go zidentyfikować i złapać, by wykazać związek przestępczy, powiązania pomiędzy kolejnymi ogniwami oraz zebrać niezaprzeczalne dowody, że to nie przypadkowi drobni kryminaliści, lecz cała zorganizowana grupa.