Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ze śmiercią w tle. Opowiadania - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Lipiec 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ze śmiercią w tle. Opowiadania - ebook

Opowiadania Mariana Kowalskiego "Ze śmiercią w tle" to zbiór czternastu zaskakujących historii, w których niemałą rolę odgrywa właśnie śmierć.

1. Pisarz. W kawiarni ośrodka SPA na Wybrzeżu pisarz jest świadkiem wynoszenia  z pokoju zwłok. Snuje domysły, rozwija wątki do swego kolejnego utworu. Jest to właściwie prześmiewcze motto zbioru.

2. Nad Zatoką Śpiącego Suma. Kapitan powraca z długiego rejsu. Podczas jego nieobecności w domu jak i w kraju zaszły poważne zmiany. Żona zamieszana jest w romans z Rosjaninem, który w niewyjaśnionych okolicznościach zostaje zamordowany. W trakcie dochodzenia kapitan podejmuje decyzje – ucieka na statek, azyl rozczarowanego mężczyzny.

3. Gruba mewa. Marynarza niepokoi obecność mew nad statkiem, szczególnie jednej – wyjątkowo dużej. Jest przerażony wizją topielców za burtą, na których oczy błyszczące jak rybie łuski opadają mewy, wydziobują. Jednak nie potrafi oprzeć się magii morza, które go przyciąga. Kiedy znajduje się za burtą – kołuje nad nim gruba mewa.

4.Alarm. Świetnie bawiąca się grupa mężczyzn w tzw. „Brudnym Wacku”, czyli na zapleczu kuchni statku, znajduje obiekt do żartów – jarzynowego, młodego pomocnika kucharza. Ten, by udowodnić, że jest godnym partnerem dla wilków morskich, wchodzi na tzw. bosmańską ławę wiszącą za burtą. Kiedy spada – okazuje się, że wilki morskie nie potrafią przyjść mu z pomocą.

4. Kuduo. Na statek stojący na redzie Lagos wchodzi handlarz pamiątkami z Czarnego Lądu, między innymi czarki na dusze – kuduo. W trakcie tropikalnej burzy, gdy w mesie gaśnie światło – cenny przedmiot znika. Rozpoczyna się groteskowe śledztwo prowadzone przez członków załogi i pasażerkę.

5. Mężczyzna w słomkowym kapeluszu. Na rozładowywanym statku w nigeryjskiej lagunie pracują czarnoskórzy. Wodę przynosi im dziewczynka, którą wabi do kabiny jeden z członków „białej” załogi. „Liczman”  - europejczyk o paskudnej opinii pijaka - domyśla się, co grozi dziewczynce, podąża za nimi. Obezwładnia nachalnego marynarza, może nawet zabija? – i łodzią ucieka z dziewczyną w górę rzeki.

6. Człowiek z futerałem Belfast i terroryści. Ofiarą politycznej sytuacji w Irlandii zostaje marynarz.

7. Dom przy wydmach. Opowiadanie o stałym  dążeniu do wzbogacania się. Sprzedawca przy wejściu na plażę dorobił się domu, pomieszczenie w wieżyczce stara się ozdobić zbieranymi grudkami bursztynów. Kiedy słyszy o wciąż nie odzyskanej  Bursztynowej Komnacie spod Petersburga, wyrusza na jej poszukiwanie. Na swej drodze spotyka w podziemiach, gdzie spodziewa się odkryć zaginiony skarb,  kościotrupy dawnych jeńców zamykanych w sudeckiej twierdzy.

8. Pułapka. Młodzi wyjeżdżają z kraju, by zarobić na spłatę kredytów zaciągniętych na kupno domku. Pozostawiają go pod opieką ojca-emeryta, który po jakimś czasie czuje się osaczony przez żebraków oczekujących z jego strony wsparcia. Przestaje opuszczać dom, usycha w nim tak jak niepodlewane w ogródku kwiaty.

9. Ścieżką Wspinaczkową. Na  wycieczce na Wyspach Kanaryjskich poznaje się dwoje starszych ludzi mających dość powodów do rozczarowania dotychczasowym życiem. Oboje pragną dotrzeć na szczyt. Podczas wchodzenia na niego kobieta słabnie, zdradza, że cierpi na tachykardię. Za późno.  Umiera w drodze na szczyt.

10. Zmartwychwstańcy. Na dawnym terenie obozu jeńców  wojny francusko-pruskiej Erbud (ten sam od pechowej inwestycji w Warszawie!) buduje halę sportowo-widowiskową. Robotnicy natrafiają na kości. Podejrzewają, że są to szczątki francuskich jeńców. Brygadzista z obawy przed przerwaniem prac, każe je wywieść na śmietnik. Podczas naboru robotników zjawiają się obszarpańcy nie władający językiem polskim. Podejrzenia: czy nie są to zmartwychwstańcy?

11. Ostatnie uderzenie. Wiek XXI Opowiadanie obyczajowe. O niepowodzeniu w hodowli jedwabników,  nadziejach dziewczyny na związek ze Szwedem.  

12. Myśliwska pasja.  Wiek XXI Groteska. O rozkładzie w małżeństwie zakończonym zabójstwem.

13. Biały szkwał. Do letniskowego domku na wyspie dociera czterech braci, którym udało się ujść z życiem podczas białego szkwału na jeziorze. Nie wiedzą, że oprócz nich na pięterku jest ktoś jeszcze, kogo obecność nie pozostanie bez wpływu na dalsze wydarzenia – zdawało się -  niefortunnych żeglarzy wychodzących z opałów. Kiedy to odkrywają, lękają się  kogoś obcego, snują różne przypuszczenia, co im może ze strony tamtego  zagrażać, gdy największym zagrożeniem byli sami dla siebie, ich poglądy, charaktery.
Jeden z mężczyzn postanawia pójść sprawdzić, kto jest na piętrze. Pada strzał. Pozostali mężczyźni nie chcą być świadkami zabójstwa, uciekają.
Jest to komedia o niezdolności podjęcia racjonalnych decyzji, bo każda zaproponowana przez jednego,  natychmiast zostaje odrzucona przez drugiego. W rozmowach w letniskowym domku  żeglarze krytycznie oceniają swe żony, ale to one  wybawiają ich z kłopotów, rozwiązując za nich to, czego sami nie potrafili. 

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7859-161-0
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pisarz

Głos kościelnego dzwonu przenosił się nad przymorskim lasem aż do okien domu Steców. Dominik Stec odebrał z Internetu jeszcze jedną informację dającą nadzieję na zainteresowanie jakiegoś wydawcy twórczością pisarzy znad Wisły i Odry: Zapoznaj się z dziennika, zanim przesłać swoje prace. Nie ma nic bardziej frustrującego dla redaktorów fiction, niż przyjęcie kilkudziesięciu krótkich opowiadań, które nie n a l e ż ą w swoich publikacjach. Jest oczywiste, kiedy pisarz nie zrobił s w o j e zadanie domowe na czasopisma publiczności czy filozofii. Jeśli nie jesteś pewny jak znaleźć rynki zbytu dla swojej pracy, sprawdź magazyny pisania jak „Digest Writer” oraz „poetów i pisarzy”. Oni listy czasopism na swojej stronie internetowej, które specjalizują się w różnych gatunkach, zadzwoń do różnych długościach słownych opowieści i zaspokojenia różnych odbiorców. Studiowanie tych wskazówek zwiększy szanse na twoje opowiadanie opublikowane. Każdy magazyn posiada również nowy pisma literackiego w czasopiśmie drukowania co miesiąc. Składnia zdań wskazywała na tekst zredagowany przez kogoś słabo posługującego się polszczyzną, ale z dużym zapałem, z wiarą w swe posłannictwo przystępującego do działania na poletku edytorskim. Stec wzruszył ramionami i wyłączył Internet.

Głos dzwonu w niedzielny poranek był zwyklesygnałem wyjścia na mszę świętą dla niego i żony. Ostatnio jednak Dominik coraz częściej wychodził sam i to wcale nie dlatego, by w świątyni zająć miejsce w ławce. Wykorzystywał marudzenie żony i ruszał w stronę kościoła. Nie dochodził do niego. Z upływem lat jego wiara kruszała, oddalał się od praktyk religijnych. Uważał, iż tak bardzo przesycił nimi duszę, że miał prawo do zatykania sobie uszu na codzienne bicie dzwonu i przekazywane przez głośnik wywieszony nad drzwiami kościoła śpiewy sprzed ołtarza. Po katastrofie smoleńskiej, po śmierci głowy państwa, posłów, senatorów, księży i wojskowych kraj okryła żałoba. Wyzwoliła ona w części społeczeństwa nienawiść, podejrzenia, spowodowała falę oskarżeń i dewocyjny fanatyzm gromadzących się wokół krzyża ustawionego przed pałacem prezydenckim. . Wtedy to Stec jeszcze wyraźniej zaczął demonstrować postawę człowieka niechętnie uczestniczącego w religijnych obrzędach, ignorującego ewangeliczne przypowieści. W teodemokratycznej przestrzeni – jak określał sytuację ostatniej dekady – szukał innego miejsca. Znajdował je w kawiarni hotelu Róża Wiatrów. Tam też miał nadzieję złapać w sidła słów niebieskiego ptaka natchnienia.

Wyprostowany, pogwizdując arię toreadora Escamilla Votre toast z opery Georges’a Bizeta Carmen, brzegiem morza równomiernym, posuwistym krokiem kroczył, w stronę stojącej nad lustrem wody latarni morskiej w Niechorzu. Tuż przed nim niechętnie zrywały się mewy, by przelecieć pod porannym niebem kilka metrów i opaść na wydeptany przez turystów piasek plaży albo osiąść na spokojnej wodzie. Dzień był bezwietrzny, pierwsi plażowicze zastanawiali się nad tym, czy jest sens stawiania parawanów i sypania grajdołów. Po namyśle poprzestawali na rozkładaniu kocyków, parasoli przeciwsłonecznych, pompowaniu pontonów i różnych gumowych kół dla dzieci. Berbecie kopanymi kanalikami próbowały odprowadzać do morza wodę z licznych kałuż .

Kiedy doszedł do ujścia kanału łączącego Morze Bałtyckie z jeziorem Liwia Łuża, skręcił, i – wzdłuż jego brzegu z przyczajonymi nad nim rybakami – ruszył na północ. Nim dotarł do ścieżki z brukowej kostki, zatrzymał się i zza pleców gapiów chwilę przyglądał się szarej foce, najwidoczniej zaniepokojonej zainteresowaniem, jakie wywołała. Drapieżnemu ssakowi robiono zdjęcia , w jego pobliżu ustawiano dzieci i żony, by wrócić z wczasów z oryginalną pamiątkową fotografią. To, co rzadkie, wzbudza zainteresowanie i staje się pretekstem dopopisywania się przed tymi, którzy nie mieli szczęścia doświadczyć czegoś podobnego. Ma wywoływać podziw, zazdrość, czyli uczucia innych nieodzowne do samozadowolenia.Nad Zatoką Śpiącego Suma

1

Przez gęsty i lepki mrok przedzierał się żałosny jęk przeciwmgłowego buczka. Chwila złowrogiej ciszy przerywana uderzeniami dzwonów. I znów cisza – jak ostrzeżenie, jak oczekiwanie na cios, na śmierć.

Mgła kłębiła się nad metalicznie ciężką wodą, snuła się długimi pasemkami rozdartych wacików, wzlatywała ku niewidocznemu niebu pełnego połamanych kruczych skrzydeł. Z fioletowego powiewnego muślinu na moment wyłoniła się rdzawo-biała sylwetka statku wpływającego w szarą chmurę grozy.

Wdarła się przez otwarte drzwi do nadbudówki statku, zatańczyła wokół migotliwych światełek na sterowniczym pulpicie, ogarnęła marynarza przy sterze, otuliła chodzącego tam i z powrotem pilota.

– No to jesteśmy w domu.

To stwierdzenie kapitana ociekało sarkazmem jak relingi słoną wilgocią. Nie pasowało do przystojnego pięćdziesięciolatka o wyrazistej twarzy, z ostro zarysowanym nosem, z często zmrużonymi oczyma pod szerokimi łukami czarnych brwi w tym samym kolorze z małą, zaokrągloną bródką opierającą się na białym kołnierzyku koszuli z błękitnym krawatem; do twarzy z wyrazem napięcia, oczekiwania.

Podniósł lornetkę do oczu, by wypatrzeć wąską smugę lądu z migotliwymi światłami latarń, rzadko rozświetlone okna wieżowców, hotelu.

Marynarz przy sterze, wysoki, posępny, z wykałaczką w zębach, poprzedził wypowiedź westchnieniem:

– Jesteśmy, choć nie jesteśmy.

Zabrzmiało to jak sentencja z literatury marynistycznej. Kapitan docenił wypowiedź zrodzoną przy sterze, z uznaniem skinął głową.

– Dobrze powiedziane. Złota myśl z redy.

Z radia zza pleców kapitana sączyła się ściszona muzyka. Bardzo ciepły głos spikerki radiowej informował słuchaczy zagubionej we mgle:

– A dziś przed mikrofonem Wojciech Laskowik z piosenką „Zbudź się rybko złota”.

Co wieczór z oddechem piwa

rzucam się na swe wyro

i myśl radosna, szczęśliwa

objawia się w pięknym śnie.

Zbudź się, zbudź się rybko złota,

wystaw mordkę swą nad toń,

czeka na ciebie robota,

podaj mi pomocną dłoń.

Marynarz przy sterze znów westchnął:

– Boże, nie mogę! Wracamy do kraju idiotów? Nie chcę rybiej dłoni, nawet gdyby to była złota. Pragnę dotknięcia normalnej ręki mojej żony! Tylko tyle. Tak wiele oczekuję?

Spod drzwi rozległ się śmiech pilota.

– Nieraz oczekiwanie prostych rzeczy jest trudniejsze, niż moglibyśmy przypuszczać. – Mały czterdziestolatek, beczułkowaty grubasek o wesołym usposobieniu, bardzo ruchliwy, przetoczył się przez sterownię.

Marynarz przy sterze zgodził się z nim. I tak bywa, ale czy tak być musi?

Kapitan, jakby zawiedziony tym, co zobaczył przez lornetkę, wrócił do mrocznej sterowni, odłożył lornetkę, siadł w wysokim fotelu koło szafki z kodowymi flagami, podciągnął nogi, oparł buty na drewnianym stopniu.

– Jak jest, tak jest, ważne, że w ogóle jest.

– Otóż to, w tym tkwi istota życia. – Pilot podszedł do fotela, popatrzył na kapitana ze współczuciem – Chciałby pan, kapitanie, siedzieć już w innym fotelu, prawda? Przed kominkiem z ogniem, z kieliszkiem koniaku w ręce, z dłonią żoneczki na ramieniu…

Naprawdę chciałbym? – zastanawiał się kapitan. – Chętnie powróciłbym do sytuacji sprzed miesięcy, nim wyszedłem w morze?

Na zegarze stojącym na kredensie dochodziła wówczas piętnasta, Joanna zdążyła sprzątnąć ze stołu naczynia po obiedzie i właśnie podchodziła do krzesła, na którym stał otwarty neseser przygotowany do podróży, do kolejnego wielomiesięcznego rejsu, gdy zadźwięczał dzwonek telefonu. Spojrzała na męża w fotelu, z papierosem w ustach, zawahała się, lecz gdy dzwonek zadźwięczał po raz drugi, podeszła do stolika z aparatem telefonicznym. Patrzył, jak podnosi słuchawkę do ucha, drugą wąską dłonią osłania usta, jakby pragnęła ściszyć słowa wypowiedziane w czarny ebonitowy krążek. Wcześniej dostrzegł też w jej oczach wahanie, gdy podchodziła do stolika, a potem niepokój, gdy ktoś telefonujący właśnie pod ten numer wypowiedział pierwsze słowa. – Tak, słucham, słucham – mówiła bardzo pospiesznie, przez cały czas spoglądając w stronę męża. – Ach, to chyba pomyłka, telefonuje pan pod numer prywatny. – Odłożyła słuchawkę, poprawiła coś przy włosach, roześmiała się. – Po zmianie numerów centrali kilka razy dziennie odbieram telefony. Różne: w sprawie gazu, domu dziecka, klubu sportowego i Bóg wie czego jeszcze? – Nie skomentował tych słów. Nie spuszczając z niej wzroku, strzasnął popiół z papierosa do kryształowej popielniczki, mocno zaciągnął się dymem, a następnie wypuszczał go powoli, nieco przysłaniając wciąż stojącą opodal telefonu Joannę. – Czy wszystko zabrałeś, co trzeba? – spytała, podchodząc do neseseru. – Niczego nie zapomniałeś? – Uspokoił ją. Chyba tak, wszystko, tylko zapiąć neseser i w drogę. – Dałam ci więcej ciepłej bielizny. Ostatnio skarżyłeś się, że od Przylądka św. Wincentego aż do Arkony marzłeś. – Zauważył, że na niektórych morzach bez względu na porę roku zawsze jest chłodno. – Właśnie dlatego dałam ci więcej ciepłej bielizny. – Podziękował za ten dowód troski o jego zdrowie. Czarne włosy Joanny opadły na twarz, więc wychylił się trochę z fotela, by widzieć ją pełniej, a kiedy to nie pomogło, powrócił do dawnej pozycji. – Joanno, bądź tak dobra i podaj leżący na stole portfel, chcę sprawdzić, czy mam wszystkie dokumenty. – Wstrząsnęła głową, przywołując do ładu włosy, odsłaniając tym ruchem starannie pielęgnowaną twarz młodej kobiety. W pełnym dziennym świetle padającym przez otwarte okno widział jej podkreślone ołówkiem brwi, ruchliwe rzęsy, wyraźnie zarysowany nos, usta, na które przy mężu nie nakładała szminki, chyba że wychodzili do miasta. Teraz miały jeszcze kolor naturalny, nie przesadnie czerwony, ale też niewiele obiegający od smakowitej wisienki. W łazience widział przygotowaną pomadkę o głębokim kolorze burgunda. Na lewym policzku już zrobiła sobie pieprzyk, zawsze zdobiący ją, gdy opuszczała dom. – Dziękuję ci – powiedział, biorąc z jej ręki portfel. Nie otworzył go, nie sprawdzał dokumentów, a wsunął w wewnętrzną boczną kieszeń marynarki i dalej nie spuszczał wzroku z żony, z jej włosów, rzęs, ust. – Nieprędko napiszesz – stwierdziła Joanna powoli, zmagając się z błyskawicznym zamkiem w neseserze. – Z Japonii. – Uśmiechnęła się. – Z emaila dowiem się tylko tyle, że tam jesteś lub byłeś. – Zapewnił, że zadzwoni z morza. – Świetnie, tylko nie denerwuj się, gdy nie zastaniesz mnie w domu. Nie tylko do pracy chodzę. Mogę być u przyjaciółki. Albo na zakupach. – Zaczął się zastanawiać, dlaczego wciąż rezygnuje z telefonu komórkowego? – To dla mnie zbyt skomplikowane urządzenie – przyznała się do słabości. – Wyznał, że zawsze chciał poznać jej przyjaciół, których tak chętnie odwiedza, gdy on jest w rejsie. Niestety nigdy się mu nie udało. – Kiedy jesteś w domu, nie mam znajomych, przyjaciół. – Podeszła do niego, położyła dłoń na głowie. – To źle czy dobrze? – Pocałowała włosy, skroń, dotknęła ust. – Chyba nie powiesz, że chciałbyś tych kilka tygodni, jakie mamy dla siebie, dzielić z moimi znajomymi? Prawda, kochanie? – Objął ją lewą ręką, przyciągnął do siebie, posadził na kolanach jak dziewczynkę, położył rękę na jej biodrze obciągniętym wełnianą sukienką. Przesunął usta po jej brodzie, policzkach, nosie, ustach, oczach, czole. – Twoje włosy mają przyjemny zapach. – I po chwili: – Cała wspaniale pachniesz. Co to za perfumy? – Perfumy Versace, powiedziała, i dodała jeszcze, że to od niego, jakie ostatnio przywiózł. – Ale dziś użyłaś po raz pierwszy – zauważył. – Tak, na twoje pożegnanie. – Uśmiechnął się. – Nie musiałaś tak przesadnie oszczędzać. – Sądziła, że te, których używała dotąd, też mu odpowiadają. – Chciałbym, żebyś za kilka miesięcy, po moim powrocie, tak samo pachniała. Załóż nawet tę samą sukienkę, dobrze ci w niej. Usiądę w fotelu, wezmę cię na kolana… – W tym momencie znów zaterkotał dzwonek telefonu. Spojrzała na męża, zdjęła jego dłoń z karku, wyprostowała się, jakby zamierzała wstać i podejść do aparatu. Przytrzymał jej rękę. – Pozwól, że odbiorę – powiedział spokojnie i podszedł do telefonu. – Halo, słucham. Tak, tak – spojrzał na żonę, uśmiechnął się. – To pomyłka, pan wybrał niewłaściwy numer. – Joanna wyjęła z papierośnicy papierosa, lecz nie zapaliła, bawiła się nim ugniatając w palcach. Nie patrzyła na męża, zerknęła na zegar na zegar, na neseser. – Zatrudniono w firmach obcokrajowców, ledwo mówią po polsku. Ten mógł być Rosjaninem, Ukraińcem… – zastanawiał się głośno, nie spuszczając wzroku z żony.Gruba mewa

Pola, łąki, wzgórza Fionii ginęły we mgle, jaka z południa nadciągnęła na wyspę, we mgle przesuwającej się z jednej części krajobrazu na drugi, nagle zasłaniającej pejzaż, to znów po kilku sekundach obnażającej go.

Bernard Rajca zaciskał ręce na relingu namiarowego pokładu i z zamkniętymi oczyma mówił:

– Nie patrząc, mogę ci powiedzieć, co jest po prawej burcie, co jest po lewej, ale nie potrafię patrzeć na to, co jest po prawej czy lewej burcie. I nie przekonuj mnie, że wystarczy tylko otworzyć oczy, a lęk ustąpi. Tysiąc razy mówiłem sobie, że to tylko zmęczenie, i nic nie pomogło.

Nie spuszczałem oczu z ziemi, ostatniego skrawka lądu, od którego oddalaliśmy się.

– Nie powinieneś wychodzić na górne pokłady – radziłem. – Oczywiście do czasu, zanim nie wypoczniesz. Bernardzie, jestem przekonany, że to nic poważnego, ale lepiej unikaj górnych pokładów – powtórzyłem z naciskiem.

A on:

– Boję się, że w jakąś ciemną noc, gdy nikt mnie nie będzie widział, nie wytrzymam dłużej i… – nagle poderwał głowę do góry i szeroko otworzył oczy. Wielka mewa, opasła, gruba właśnie przelatywała nad nim i szerokie skrzydła rzuciły cień na jego twarz. – Nigdy w życiu nie spotkałem tak obrzydliwie dużej, nawet na północy w drodze do Murmańska – wyznał stłumionym głosem jakby z obawy przed tą kołującą wokół statku wielkością. – Widziałeś jej dziób?

– Zwykła mewa. – Szukałem słów pocieszenia. – To dowód, jeszcze jeden dowód więcej, że jesteś zmęczony. Wszystko cię irytuje, nawet ten pospolity ptak. Jeśli nie zejdziesz na ląd, nie wypoczniesz, to zadręczysz siebie i innych. – Bernard Rajca uczynił ledwo dostrzegalny ruch ręką, który prawdopodobnie miał wyrażać rezygnację z dalszych prób przekonywania o swej słuszności, a ja ciągnąłem dalej: – Najlepiej byś zrobił, gdybyś ten rejs odpuścił sobie, ale skoro musiałeś płynąć, to postaraj się niczym nie przejmować.

W kanale La Manche cała załoga wiedziała już o dziwnych objawach choroby Bernarda Rajcy. Wpatrywano się w niebo, szukano grubej mewy, ale we mgle niczego osobliwego nie zauważono, jedynie mewy, zwykłe mewy trzymające się kilwateru, gdzie drobne ryby wyrzucane obrotami śruby same wpadały w rozwarte dzioby ptaków.

– Ten człowiek – powiedział w mesie oficerskiej przy kolacji kapitan – nas wszystkich zarazi obsesją mewy. Przyznaję się, panowie, że dziś wiele czasu poświęciłem na obserwacje przelatujących mew, ale na szczęście niczego cudacznego nie dostrzegłem.

A w mesie załogowej bosman wyrażał zdziwienie:

– Patrzyłem i patrzyłem dziś w niebo i niech mi do końca życia nie wydadzą na statku ani jednego kartonu piwa, gdy mi ktoś udowodni, że jakieś ptaszysko jest inne od pozostałych przebijających się przez mgłę. Skrzydła, dzioby identyczne.

W kuchni pomocnik do szefa:

– Rzucałem z burty mewom pod dzioby kęsy mięsa z obiadu, jedna łapała w locie jakby czekała na ruch mej ręki. Bestia!

– Kanałem codziennie przechodzi wiele statków, codziennie z wielu karmi się żarłoczne ptaszyska, nic więc dziwnego, że przyzwyczają się do tego – bagatelizował obserwację swego pomocnika szef kuchni.

W Zatoce Biskajskiej mgła w końcu opadła, niebo rozwarło się olbrzymią kopułą niebieskości, pod którą pulsował słoneczny żar. Ptaki powróciły do skalistych wybrzeży, statek płynął z własnym cieniem samotności na spokojnej długiej atlantyckiej fali.

Rajca pracował na dziobie statku, w magazynie bosmana, skąd tylko przez uchylony właz było widać skrawek nieba. Czas upływał więc jakby w innej rzeczywistości, w mroku rozświetlonym elektrycznymi lampami, w zaduchu farb, lakierów, nafty, smarów, wśród rzeczy martwych. Dopiero idąc pokładem ochronnym na obiad wracał do rzeczywistości, od której pozornie udało się mu uciec. Bezwiednie podniósł głowę, zmrużył w słońcu oczy, ale nawet zaciskając je do bólu mięśni, widział bujającą nad linkami flagowymi na pokładzie namiarowym grubą mewę.

– Boże! – usłyszał bosman jego westchnienie.

Potem, gdy już było po wszystkim, w mesie opowiadał:

– Szedłem za nim może pięć, może sześć kroków. Statek płynął równo, najmniejszych przechyłów. Woda chlupała w burtę, słychać było ten monotonny chlupot i nasilające się warczenie z siłowni. A tak było spokojnie i cicho. Nagle widzę, że leży przede mną. Potknął się? Padając westchnął, westchnął jak ktoś, kto się diabelnie czegoś przeraził i wezwał Boga na pomoc. Ten strach musiał na niego spaść gwałtownie jak jastrząb na kurę, jak myszołów na mysz polną, bo tylko westchnąć zdążył, Boga wezwać. A ten strach jego był tak wielki, że i o mnie zahaczył. Nie jestem lękliwy, w życiu niewielu rzeczy się bałem. Ale ten strach dopadł mnie, gdy pochyliłem się nad Rajcą, poczułem ten strach na sobie, siadł na mnie tak mocno, że rozprostować nie mogłem pochylonych pleców i tak zgięty zacząłem się rozglądać za kimś, kto mógłby przyjść z pomocą Rajcy i mnie. Ale na pokładzie nie było nikogo. Wszystkich wymiotło. Choć to było południe, mój strach jeszcze wzrósł, na sekundę, dwie, bo pomyślałem, że kto wie, czy sami nie płyniemy po morzu, wielcy samotnicy. Przecież różne historie się zdarzają. Ale powiedzcie sami, niby to głupie gadanie o tym strachu, lecz skąd on nagle we mnie, skąd to głupie przypuszczenie, że tylko Rajca i ja na morzu?

– Czy on znów zobaczył swoją mewę? – zagadnąłem.

– Nie pytałem go, wy też dajcie mu spokój. Ja żadnej mewy nie widziałem. Przynajmniej tak mi się wydawało, że wokół niczego i nikogo nie ma – tylko ta wielka pustka, samotność i strach.

Na Oceanie Atlantyckim Rajca dostał wachtę na pokładzie nawigacyjnym. Przyjął tę wiadomość obojętnie, choć mógł się przecież domyślić, że kapitan zamierza sprawdzić jego psychiczne reakcje i tylko głównie o to mu chodzi, bo wcale tam między ósmą a dwunastą nie był potrzebny, gdy widoczność doskonała, powierzchnia wody wygładzona, srebrzysta.

– I jak? – zagadnął go trzeci oficer.

– W porządku – odpowiedział Rajca z głową zwróconą w stronę oceanu.

– Melduj co piętnaście minut.

– Okay.

Po piętnastu minutach trzeci oficer podszedł do niego.

– Mówiłem, żebyś meldował co kwadrans.

– Zagapiłem się, nie spojrzałem na zegarek.

– W porządku? – upewniał się trzeci.

– Okay.

– Z lornetki nie korzystasz.

– Dobra widoczność.Alarm

Kiedy w kuchni zrobiono już wywar na wieprzowych kościach, kuchcik wyniósł na pokład miskę z wygotowanym mięsem, słoiki z chrzanem, musztardą. Z obojętnością ludzi sytych, marynarze bez pośpiechu zaczęli żuć kawałki mięsa, szpik pod piwo. Tylko Grenda siadł daleko od pozostałych i obolałym głosem się uskarżał:

– Rwie mnie, jakbym znów miał błokać. Co za bzdęga! Nie wezmę już do ust kropli tego draństwa. – Jan Mar usiłował go uspokoić: złe samopoczucie ma swe uzasadnienie w klimacie, w tym wilgotnym i gorącym powietrzu. Wielu w tropiku dostaje bzika! Ale tamten na te wywody lekceważąco machnął ręką i wymruczał: – Do południa nie wytrzymam. – Augustyn ominął swego pomocnika, chudego kuchcika, który wyniósł na pokład ziemniaki do obierania, podał kubek z ochłodzoną herbatą Cyganowi, potem Janowi Marowi. – Mam noc w oczach. Zbokuję i kimnę. A niech mnie jakiś pierduśnik trąci! – Zrobił krok w stronę nadbudówki i opadł z sił.

Szef kuchni popatrzył na niego, poprawił czapkę.

– Bajzel ze śrubą z tyłu, powiadam wam: bajzel! Czaicie?

– W moją stronę? Sił jeszcze we mnie tyle, że mogę odpowiedzieć – oprzytomniał na chwilę Grenda.

Augustyn i jemu podał kubek z herbatą.

– Nie ciebie mam na myśli, Grenda, nie ciebie, a cały ten bajzel. Może wy go nie widzicie. Postoicie na słoneczku, przyleziecie na drugie śniadanko do Augustyna i leci wam dzień za dniem, grosz za groszem na wódeczkę i prezenciki dla rodziny, dla krewniaków. Ale ja ze swej nory lepiej widzę ten bajzel.

Grenda oddał Augustynowi pusty kubek.

– Trochę jakby pofolgowało.

Najpierw nad białą główką pachołka zakołysała się czarna czupryna Cygana, potem dopiero uderzył między przelatujące mewy jego głos:

– Bajzel, nie bajzel, zarobić można. A to najważniejsze. Za każdy dzień pieniążki i tylko to się liczy.

– Z czym on? – zirytował się Grenda.

– Mówi, że nie widzi powodów do narzekania – Jan Mar wyjaśnił Grendzie.

– Chrzanię takie gadanie! – na to Grenda.

– A ja mówię tak: łatwiej pogodzić się z tym, co śmierdzi obok nas, niż z tym co cuchnie w nas samych – stwierdził sentencjonalnie Cygan.

– Bluzga we mnie? – zaniepokoił się Grenda.

– Nie ciebie ma na myśli – uspokajał go Jan Mar. – Wyskoczył z takimi mądrościami, bo on zawsze tak, gdy kto gębę otwiera i narzeka. Na zebraniach związkowców edukowany. Świat jest taki, jaki jest i ludzie tacy są, jacy są.

– E, to już chyba nie zebraniowa mądrość – zaśmiał się szef kuchni. – Zawsze mnie uczono, że świat się zmienia. To raz. W świecie ludzkim to samo. Byli królowie i nie ma ich. To dwa. – I nagle pogalopował myślami: – Tak jest ze wszystkim. Stare ustępuje, rodzi się nowe. I gdy tak patrzę na ten bajzel, gdy tak patrzę i szukam… – Raptem opamiętał się, umilkł, zaczął powoli ogryzać kość.

– A mój żołądek wciąż peregrynuje – przypomniał o swej obecności Grenda.

– Pohaftuj, nie żałuj sobie – poradził mu Jan Mar.

Szef kuchni chciał zatrzeć wcześniejsze wzruszenie z powodu odkrycia przez siebie pewnej prawdy o istocie dziejów ludzkości, dlatego zagadnął o ochmistrza, którego nie widział od rana, mając nadzieję, że pozostali chętnie podejmą ten temat. I nie mylił się. Cygan, najbardziej ze wszystkich przywiązany do ochmistrza, przypomniał o rudowłosej z Katendrecht w Rotterdamie, tej kupie mięsa, której w łóżku dwóch chłopów by nie obróciło, o nogach jak kolumny, trzęsidłach jak dwa worki mąki, na widok której ochmistrz powiedział: – „ O, takiej jeszcze nie miałem!”

– Pasowałaby do tego bajzlu ze śrubą z tyłu, oj pasowałaby. Burdelmamą mogłaby zostać – westchnął Augustyn.

– Poślij po Tolka, niech otworzy kilka kolejnych butelek jasnego. Stawiam. W dobrej kompanii miło wypić – zaproponował Jan Mar.

– Ej, zelancie! – wrzasnął Grenda do pomocnika kucharza. – Sprowadź stewarda. – Tamten wstał znad wiadra z obieranymi ziemniakami, zrobił krok do przodu i zahaczając o wystawioną nogę Grendy, runął na pokład. Na jego twarzy najpierw pojawił się wyraz oburzenia. Na krótko. Wrogie spojrzenie oczu przygasło. Był godny współczucia. Ale w tym wesołym towarzystwie na oceanie niewątpliwie wyglądał na ofermę. – Skąd takie ofiary się biorą?– zarechotał Grenda. – Myślicie, że taka oferma potrafiłaby wleźć na kolumnę? Albo postać na bosmańskiej ławie za burtą? Wyporek niedojdy! – dorzucił.

– Sami widzicie, że bajzel tu – na to Augustyn. – Takiego mi dali pomocnika! Codziennie kilka razy nosem pokład szoruje, choć nikt go o to nie prosi. A dyplom szkolny ma, ot taki podtrzyjtyłek. Ale ma, pokazuje.

Pomocnik kucharza, odprowadzany chichotem, odszedł w stronę nadbudówki. Nie pasował do rozbawionych wilków morskich.

– Dajcie mu spokój, kochani – ujął się za nim Jan Mar. – Na łajbie dość miejsca, dlaczego jemu odmawiać? Chłopak młody, na pewno ma swą godność. Nie warto mu dokuczać. Z czasem się wyrobi.

– Jest nad kim ćwierkać! – prychnął Grenda.

Zjawił się steward Tolek w płóciennej marynarce, z kilku butelkami piwa. Starczyło po butelce. Prócz Grendy pozostali natychmiast je otworzyli.

– Szlag trafiłby… – wybełkotał Grenda.

Tolka zaniepokoiła ta ogólnikowa wypowiedź:

– Co, ma trafić? – dociekał. – Co? Co?

Grenda nie zastanawiał się długo nad odpowiedzią:

– Wszystko.

Pomocnik kucharza wrócił do swych zajęć, dalej starał się obierać ziemniaki, tylko raz po raz podnosił znad wiadra głowę, jakby chciał zrozumieć, co go różni od tamtych z butelkami piwa w rękach.

Steward nachylił się nad Grendą:

– Grzejemy? – proponował natrętnie.

– Szlag by trafił… Pijcie, ale beze mnie. – Po chwili z irytacją: – Przecież już mówiłem.

– Aha. Spytałem po raz drugi dlatego, że twoje życzenie wydaje się mi zbyt ogólnikowe. Konkretniej, kolego, konkretniej. Kogo ma szlag trafić? No bo gdy tak się przyjrzeć każdej rzeczy z osobna, to wszystko jest w porząsiu, na swoim miejscu, we właściwej kolejności. Jak reumatyzm, rzeżączka, jak ciąża. Narodziny i śmierć. Spluń w prawo, w porząsiu, spluń w lewo, w porząsiu. Ale nie próbuj w górę. Spadnie na ciebie. I to też będzie w porząsiu.

– Gdyby nie byłoby mi śliny żal, to plunąłbym na taką gadkę!

– Pluj, tylko nie w górę! – przypomniał steward.

Augustyn robił wrażenie, jakby powracał z innego świata.

– Nie cierpię rozmów o polityce. Dajcie spokój, kochani, ja już swoje odsiedziałem. .

Steward wzruszył ramionami.Kuduo

Po południu długa czarna piroga, dłubanka, przybiła do opuszczonego nad wodę trapu, tubylec przywiązał ją do relingu, na wypadek deszczu rozciągnął nad nią brezent, syknął w stronę psa: tsy, tsy i podsunął pod kufę o pełnych wargach czarną torbę. Niemiecki dog o umaszczeniu jasno-złocisto-żółtym podrzucił pakunek i lekko wskoczył na pierwszy stopień trapu. Tubylec wziął do ręki drugą torbę i dość nieporadnie pokołysał się za nim. Szedł za psem niepewnie, kurczowo przytrzymując się relingu, trwożnie patrząc w stronę spacerowego pokładu, gdzie na niego czekał wachtowy marynarz. Kiedy Murzyn stanął przed nim, ten wymamrotał coś niewyraźnie, co mogło być odebrane jako powitanie, marynarz skinął dłonią, dając do zrozumienia, by handlarz szedł za nim. Podprowadził psa i jego właściciela pod drzwi oficerskiej mesy. Nie krył zdumienia, gdy zobaczył, jak dog jednym ciężkim uderzeniem łapy otworzył je. Weszli do klimatyzowanego wnętrza. Marynarz wskazał gościowi krzesło przy barku, a sam zajrzał do pentry. Handlarz pamiątkami z Czarnego Lądu usiadł na wskazanym krześle, wyjął z pyska doga torbę, wyciągnął z niej kuduo. Długo przyglądał się złotemu cacku, jakby widział po raz pierwszy, albo jakby świadomy jego wartości oraz faktu rychłego rozstania się z nim – przeżywał kolekcjonerski żal utraty. W tym czasie wachtowy przekonywał stewarda, by – zanim zejdą się zainteresowani licytacją kuduo – podał niecodziennemu gościowi coś do jedzenia. – Oni zawsze są głodni – przekonywał. – Zrób mu jakiegoś sandwicza, podaj kawę, a będzie bardzo szczęśliwym człowiekiem, nawet gdy nie uda się mu opchnąć tego cmentarnego znaleziska. – Łukasz Dec-Waligóra słuchał marynarza niechętnie. Wzruszył ramionami, prychnął z najwyższą jaką potrafił okazać pogardą. – A z czym mam mu zrobić sandwicza? Z jaką wędliną? Czy znasz wyznanie czarnego brata? – drwił. – Niechcąco mógłbym obrazić jego religijne uczucia. – Tubylec rozglądał się po mesie. Widział już niejedną na redzie, w lagunie i przy portowych kejach, wszystkie były do siebie podobne, obojętnie jakie znaki armatorów wymalowano na kominach. Jedne drzwi prowadziły na korytarz, drugie do pentry, trzy bulaje z rozsuniętymi miodowymi zasłonkami umożliwiały patrzenie na spacerowy pokład. Umeblowanie było skromne, niezbędne do codziennych oczekiwań na wejście do portu, na wyjście z portu, na regularnie podawane posiłki. Najwięcej miejsca zajmował stół kapitański z kanapką pod ścianą i dwoma fotelikami naprzeciwko. Obok drzwi na korytarz umieszczono kwadratowy stolik z czterema fotelikami. Do tego umeblowania zaprojektowanego przez kogoś z upodobaniem ascetycznym, nie pasował monstrualny obraz przedstawiający wzburzone morze falami uderzającymi w wysoki stromy klif. Pod nim stała długa szafka na książki oraz kasety z nagranymi filmami.

– Daj mu tylko z żółtym serem – cierpliwie doradzał wachtowy.

– Warto go dokarmiać? – pytał steward Łukasz Dec-Waligóra z uporem wyraźnej nieprzychylności wobec Murzyna. – Chyba widziałem tego cwaniaczka na Tinubu Square. Nie handlował niczym godnym uwagi. Raczej wyglądał na szwindlującego, oszwabiającego naiwnych białych, nabijającego w butelkę, kiwającego turystów, kantującego, okradającego, puszczającego boso, nawet bez sandałków.

– Masz uprzedzenia rasowe – uciął dyskusję wachtowy.

– A kto ich nie ma po tylu miesiącach wyczekiwania na redzie w Zatoce Benin? – Steward znów wzruszył ramionami.

Mohammed, z plemienia Joruba, wyróżniał się wielką powściągliwością w oferowaniu swego towaru, umiarkowanymi cenami za rzeczy wyglądające bardzo atrakcyjnie. Przypływając na statek, najczęściej prezentował figurki z drewna zwanego iroko, nasączanego barwnikiem tukula. Ale można też było znaleźć u niego wyroby z innych materiałów. Ze złota. Steward Łukasz Dec-Waligóra wspomniał o nim kapitanowi wyruszającemu do miasta. Po spacerze po Broad St. kapitan Nałęcz, towarzyszący pasażerom, wcisnął się w cuchnący moczem zaułek, gdzie znalazł Mohammeda. Murzyn wyciągnął z torby złotą czarkę. Kapitan zbyt długo pływał do portów Afryki Zachodniej, by nie zachować pewnej ostrożności wobec prezentowanego przedmiotu. Widział już kilka czarek dusz, ale nigdy ze złota! Spojrzał pytająco na lekarkę. Pochodziła z rodziny artystów, w której od trzech pokoleń sztukę traktowano z nabożnym szacunkiem, a domy swe zamieniono w muzea ze zbiorami z różnych stron świata i kultur. Zaprezentowana rzecz wywarła na niej wielkie wrażenie; chciałaby ją mieć. Irena zachwyt czarką wyraziła wielokrotnym potrząśnięciem głowy i długim cmoknięciem. Wkrótce do podziwiających złote kuduo dołączyli chiefowie – pokładowy i z siłowni oraz dziennikarz Marian Trepka. Wszyscy oni zainteresowali się kuduo i po krótkiej naradzie postanowili zaprosić Murzyna na statek, gdzie mogłaby się odbyć licytacja tego cacka.

Handlarz spojrzał w bulaj. Podniósł się z krzesła. Teraz widział nie tylko pokład, ale i namorzyny nad laguną. Wydawało się mu, że monsun znad Zatoki Gwinejskiej wzmógł się i przyniósł ciężkie ołowiane chmury nad majaczące w dali wysokie palmy. Steward podał na talerzu sandwicze z serem, sałatą i pomidorem.

Murzyn właśnie skończył jeść, gdy do mesy weszli potencjalni nabywcy afrykańskiego arcydziełka. Stłoczyli się przy barku i długo w milczeniu spoglądali na rzadką egzotyczną piękność.

Kapitan, w białej koszulce i beżowych szortach, w jasnych podkolanówkach i popielatych mokasynach, pierwszy przerwał milczenie.

– Trzeba mieć nadzieję, że nabywca kuduo u jubilera w kraju nie usłyszy, iż padł ofiarą prostackiego oszusta. – Uniósł w górę palec, przywołując stewarda. – Warszawski drink dla wszystkich – wydał krótkie polecenie.

Warszawski drink to ulubiony w tym rejsie przez kapitana napój z przewagą czystej polskiej wódki, niewielką ilością likieru Blackberry, wytrawnego wermutu i soku cytrynowego.

– Dla Murzyna też? – Starał się upewnić steward.

– Bez dyskryminacji na moim statku!

Lekarka Lidia Stryjkiewicz, typowa asteniczka, słysząc o możliwości zostania ofiarą sprytnego szalbierza, ze świetnie zagraną kobiecą słabością oparła się o ramię kapitana.

– Mój Boże, nawet nie chcę o tym słyszeć – wyszeptała. – Ta rzecz wygląda na autentyczną, na bardzo prawdziwą. Bez obaw mogę ją zabrać do kraju i postawić w domu obok innych wartościowych przedmiotów. O ile nikt nie podbije jej ceny zbyt wysoko. – I po chwili dorzuciła jeszcze błagalnie: – Mam nadzieję, że panowie nie sprawią mi takiej przykrości.

Kapitan zwrócił się do Ireny jak nauczyciel do wychowanki:

– W życiu niczego nie można być pewnym. Szczególnie w Afryce – ostrzegał, a przestroga ta miała odnosić się nie tylko do niej, ale także do wszystkich obecnych w mesie. Cóż, kapitan, na statku ten pierwszy po Bogu, czuwa nad tymi, których powierzył mu armator. Na każdym kroku, nawet wówczas, gdy przebiegłość handlarzy Czarnego Lądu może skrzywdzić naiwnego Europejczyka.

Paweł Wnuk, chief pokładowy, uniósł ręce jak do błogosławieństwa. Był przystojny, wysoki o ciemnowłosej czuprynie. Sprawiał wrażenie człowieka zawsze szczęśliwego, zadowolonego z każdej sytuacji wynikającej z przyczynowo-skutkowego ciągu wydarzeń lub zupełnie przypadkowego.

– A propos! – zawołał za głośno jak na małe, zamknięte pomieszczenie. – Krzyś jest gotowy na przeprowadzenie próby kwasowej. Sprawdziliśmy tą metodą moją ślubną obrączkę. Zdała egzamin. Okazała się z prawdziwego złota, a miałem wątpliwości, bo kupowałem w Grecji, a wiadomo, jakich genialnych oszustów mają spadkobiercy Odyseusza.

– Nie obrażać żadnego narodu na moim statku – upomniał kapitan.

– Przepraszam – szybko zreflektował się chief. – Lubię Greków, nawet bardzo. A propos Greków: wprost przepadam za ich śródziemnomorską kuchnią. Na przykład takie prassato. Paluszki lizać. Niby nic wielkiego. Baranina w sosie z rozbełtanym jajkiem. A jak smakuje!

– I do tego, kochani, kieliszek metaxy – rozmarzył się Witold Pastuszek.

Mężczyzna, nazwany poufale Krzysiem, chief mechanik, inżynier, potrząsnął niewielką buteleczką wypełnioną żrącą substancją.

– A ja powiem tak – zaczął wypowiedź przez zaciśnięte zęby, między którymi miażdżył drewnianą wykałaczkę – na obrączce taka próba sprawdza się, jest niezawodna, ale na większej rzeczy może zawieźć. W każdym razie pełnej moralnej odpowiedzialności za dokonywaną ekspertyzę ponosić nie mogę.

Witold Pastuszek niecierpliwie spoglądał w stronę pentry, z której dochodziły odgłosy przygotowywanych drinków.

– Bez wódki, kochani, problemu nie rozwiążemy – stwierdził sentencjonalnie.

Dziennikarz Trepka uśmiechnął się ciepłem wspomnienia niedawnego biesiadowania w kabinie Witolda Pastuszka. Ach, cóż to była za biba!

– Da liegt der Hund be graben – skorzystał z okazji, by pochwalić się znajomością języka niemieckiego. – Tu jest pies pogrzebany – przetłumaczył, bo pragnął być przez wszystkich dobrze rozumiany.

Kapitan uwolnił się spod ręki lekarki, przyjął postawę pierwszego po Bogu – władczego, pewnego siebie.

– Za chwilę przystąpimy do testowania, czy mamy do czynienia ze złotem, czy z podróbką złota. Potem spytamy właściciela kuduo, ile za ów rarytas żąda i przystąpimy do licytacji. Musimy wybrać kogoś, kto poprowadzi przetarg. Czy jest wśród nas ktoś nim nie jest zainteresowany?

Irena nieśmiało podniosła rękę, Longin również.

– Dziękuję – rzekł kapitan. – Ale do tej roli pani raczej się nie nadaje, bo nie ma doświadczenia. Pozostanie jej tylko rola obserwatorki. – Popatrzył na Longina, ale nim coś powiedział, tamten przecząco pokręcił głową, wyrażając w ten sposób brak zainteresowania ewentualną propozycją prowadzenia licytacji.

Za bulajem pociemniało, monsun zaciągnął niebo brzemiennymi w deszcz chmurami. W mesie pomroczniało.

– Światło, niech ktoś zapali światło – popiskiwała lekarka, w gęstniejącym mroku daremnie szukając oparcia w męskim ramieniu. – Mój Boże, jak tu ciemno!

Po chwili pod sufitem zajarzyły się lampy.

– Ja! – wykrzyknął Pastuszek. – Nie zamierzam stawać do licytacji. Obojętnie, ile to cudeńko będzie kosztować. Każdy z was wie, kochani, że w moim portfelu można znaleźć najwyżej sto nairów. A toto na pewno więcej jest warte.

Wypowiedź przyjęto śmiechem, bo wszyscy wiedzieli, na co wydaje pieniądze. Tylko dziennikarz zachował powściągliwość, czując się dłużnikiem gospodarza niedawnego przyjęcia, podczas którego alkohol sączono nie z kieliszków, a szklaneczek.

– Świetnie – mruknął kapitan, czarno widząc licytację prowadzoną przez największego na statku opilca. – A zatem oddaję panu głos – rzekł z wyraźnym brakiem akceptacji.Mężczyzna w słomkowym kapeluszu

Ledwo skrawek słonecznej kuli przebijał mrok wilgotnej, tropikalnej nocy, gdy w czarnej pirodze z wiosłującym Murzynem pojawiał się przy sztormtrapie na sterburcie mężczyzna zawsze w tym samym dziurawym słomkowym kapeluszu, w rozpiętej flanelowej koszuli w szkocką kratę, w błękitnych szortach i zdeptanych sandałach wyprodukowanych nad Wisłą. Nikt dokładnie nie wiedział, skąd przypływa, jedno było pewne, że nie mieszkał w hotelu, a wykonywana przez niego praca liczmana należała do tych znacznie poniżej jego godności i zawodowej wiedzy. Nie narzekał, pogodził się z miejscem wyznaczonym mu przez los, jak grzesznik odpokutowujący swe winy, jak wyleczony z nałogu alkoholik żył na uboczu portowych wydarzeń, unikał kontaktów z białymi marynarzami. Wchodził na pokład, otwierał zeszyt, wyciągał z kieszonki koszuli długopis i czekał. Na swój sposób zadowolony ze swego losu, bo po szwendaniu się przez dłuższy czas po wielu portach, w których nie znalazł dla siebie zajęcia, kunda, sięgając dna, odżywiając się ochłapami kuchni cumujących statków, zaczepił się jako doker w Lagos.

Nim piroga zniknęła z jego oczu, przypływali z Apapy czarnoskórzy. Nie dyskutował z nimi, wybierał najlepszych, zapisywał w zeszycie nazwiska i wskazywał ładownie, do których mieli schodzić. Kilkunastu innym pozostawiał zajęcie na barce, a część bezlitośnie odprawiał na ląd pierwszą odbijającą od transportowca płakodenną, bezburtową barką wyładowaną workami z cementem.

Dokerom zawsze towarzyszyło dwóch, trzech chłopaków. Spośród nich brał jednego, takiego który gwarantowałby robotnikom z pięciu ładowni pracującym w hutniczej spiekocie szybkie dostarczanie wody. Znał tych łobuzów, najczęściej byli to wciąż ci sami. Potrafili walczyć o miejsce na pokładzie: małpimi podskokami, świadczącymi o niezwykłej sprawności niezbędnej do wspinania się z butlami wody po metalowych drabinach na dno ładowni, minami cwaniaków z miejskiego buszu, śpiewnymi okrzykami , którymi starali się zjednać ponurego liczmana* – boga i władcę podczas wyładunku z czeluści ładowni dymiącymi białym pyłem worków z cementem.

Dziś dłużej niż zwykle zastanawiał się nad wyborem nosiciela wody. Na jego twarzy odciskał się głęboki namysł. Pierwszy raz w grupie łobuzów pragnących zarobić kilka pensów zobaczył twarz bez głupich min, kogoś kto nie naśladuje małpiej sprawności. Ten ktoś nowy lekceważył dotychczasowe obyczaje, nie mizdrzył się, ignorował też liczmana. Chcesz – weź mnie, nie – no to bye-bye. Czarne oczka nie patrzyły na najważniejszą osobę na łajbie, z jaką czarni tubylcy mają do czynienia; spojrzenie dzieciaka błądziło po nadbudówce, forszocie, dźwigach nad lukami ładowni i Bóg wie, po czym jeszcze, ale skutecznie omijały liczmana, badawcze spojrzenie selekcjonera.

Ten dzieciak, chyba z plemienia Ibo z jakiejś kleci znad laguny Lagos, mógł nie robić nic szczególnego, a i tak byłby zauważony. I to nie dlatego, że miał na głowie czystą czerwoną czapkę z białym daszkiem obróconym do tyłu, koszulę w liczbie barw tęczy, szorty w kolorze dojrzałych bananów. Był bosy. Te drobne czarne stopy... Żaden z pozostałych kandydatów do noszenia wody nie miał tak maleńkich stóp z tak zadbanymi paznokciami! Jak one mogą znieść rozgrzane pręty drabiny, rozpalony tropikalnym słońcem pokład? Jego twarz budziła większe uczucie niż litość dla nędzy nigeryjskich dzieciaków ze slumsów próbujących zarobić kilka kobo, przeżyć jeszcze jeden dzień, wspomóc rodzinę. Było w niej wezwanie dla liczmana. Czy nie widzisz, biały chiefie, że w twoich rękach jest los tego dzieciaka? A może i rodziny? Nie dasz szansy?

Olgierd Rup dość napatrzył się na takie dzieciaki w mieście, w porcie. Dotąd ich widok nie wywoływał w nim żadnych głębszych, szlachetniejszych uczuć. Nędza była częścią miejskiego afrykańskiego pejzażu. Ale dziś pojawienie się tego dziecka ożywiło w nim jakąś strunę, która zagrała nieznaną mu dotąd melodią współczucia. Stał na sterburcie, patrzył na szalandę z dzieciakami i wciąż się wahał, co powinien zrobić, na kogo postawić, kogo wyróżnić? Wziąć któregoś ze sprawdzonych, czy wskazać na nową twarz, na niewiadomą?

Zaskrzypiały już nad ładowniami dźwigi opuszczające liny po ładunek, gdy w końcu się zdecydował:

– Hej ty, w czerwonej czapce, właź na trap!

Dzieciak dość zgrabnie wdrapał się na sztormtrap i stanął przed liczmanem.

Boże, jaka to kruszyna! – zmartwił się, już żałując dokonanego wyboru. – Nie będzie z niego pożytku, po dwóch godzinach biegania w słońcu, po nagrzanej stali, wspinania się po trapie, po drabinach lukowych w cementowej chmurze – nie wytrzyma, opadnie z sił, zemdleje.

– Kumple mówili ci, co trzeba robić? – Patrzył przenikliwym, mało przyjaznym wzrokiem na podrostka.

Po raz pierwszy dzieciak spojrzał prosto w oczy liczmana i twierdząco skinął głową.

– Okay. Wpiszę cię do zeszytu, gdy zobaczę, jak się poruszasz. A teraz do roboty. Masz pięć ładowni, dziesięć baniek. Zacznij napełniać i roznosić, nim usłyszysz wrzask z dołu.

I popchnął go w stronę forszotu, gdzie był kran z wodą i stały puste bańki, czekające na napełnienie i przeniesienie do luków.

Wszyscy dokerzy już pozakładali ze starych gazet zbieranych z ulicznych pojemników na śmieci czapki na głowy i stanęli w ładowniach.

Po trapie z forszotu jak zwykle ostatni schodził trzeci mechanik obsługujący dźwig przy drugiej ładowni. Twarz o jasnej, przejrzystej cerze rozjaśniał uśmiech mężczyzny zadowolonego z siebie. Miał nadmiar energii, z którą nie wiedział, co zrobić na statku-więzieniu. Kiedy tylko czas mu na to pozwalał, biegał, gimnastykował się, a w weekendy płynął wynajętą motorówką na plażę, gdzie całe godziny walczył z oceaniczną falą.

– Co tam pod kapeluszem? – spytał wesoło liczmana.

Tamten był przyzwyczajony do tego pytania, padało każdego ranka, gdy zaczynali pracę; miał dla niego przygotowaną wciąż tę samą odpowiedź:

– Będzie ciężko dla tych na dole, ale i w kabinach dźwigów też zapowiada się piekło.

– Piekło jest tam, gdzie moja stara – odpowiadał mechanik, śmiejąc się hałaśliwie.

Olgierd potrafił sobie wyobrazić kobietę, która robi mężczyźnie z domu piekło. Kiwał ze współczuciem głową, bo uważał, że właśnie tak powinien reagować na wypowiedź gadatliwego mechanika.

Przez pokłady przeszedł metaliczny zgrzyt dźwigów, rozległy się okrzyki tych w ładowniach, na szalandzie. Rozpoczął się normalny rytm pracy rozładunku pod coraz bardziej zjadliwie dającym o sobie znać słońcem. Z jakiegoś otwartego bulaju dolatywała piosenka Lady Gagi:Człowiek z futerałem

Pogotowie medyczne do szpitala zabrało mnie ze statku. Podejrzewano zapalenie wyrostka robaczkowego. Po zastosowaniu pewnych leków ostre bóle ustąpiły, a obserwacja, dokładne badania nie potwierdziły pierwszej diagnozy. Między innymi zaglądał do mnie chirurg Prot Dembsky, wnuk byłego żołnierza, emigranta z czasów drugiej wojny światowej. Po dwóch dniach rozmawialiśmy z sobą szczerze, bez męczącej czujności ludzi sobie obcych.

– Skoro interniści nie widzą w pana brzuchu żadnej choroby, a na statek swego armatora trzeba czekać, zapraszam w gościnę. Dom mam obszerny, znajdzie się dla rodaka pokój.

Willa znajdowała się na przedmieściu, należała do starych, solidnych domów z obszernymi pokojami na parterze i piętrze. Dano mi pokój na piętrze, w sąsiedztwie sypialni Prota i jego żony Katherine, naprzeciwko pokoju sublokatora Wiliama Eliota, flecisty z zawodowego zespołu „Babylon”. Parter zajmowali rodzice Katherine, protestanci, nieprzejednani przeciwnicy katolickiego kardynała i wszystkich irlandzkich partii. To oni wprowadzali do rozmów nazwiska przywódców politycznych partii i organizacji społecznych, autorytatywnie rozstrzygali sprawę Ulsteru, ze łzami w oczach wspominali dzień, gdy tłum podpalił w Dublinie budynek ambasady brytyjskiej, natomiast niewiele mieli do powiedzenia o masakrze cywilnej ludności w Londonderry. Polityczne postawy staruszków bardzo często mieszały się z wyznaniowymi. Ich zdaniem w sobie tylko wiadomy sposób żołnierze IRA otrzymywali władzę sędziów bezlitośnie tępiących rzekome zło w czasach moralnego upadku. Staruszek sięgał po Listy Seneki i drżącym głosem czytał: „Pamiętam, iż kiedyś zajmowałeś się owym dobrze znanym poglądem, że śmierć nie spotyka nas nagle, lecz robi postępy powoli, że umieramy po troszeczku co dzień. Co dzień bowiem uchodzi jakaś cząstka życia i nawet wtedy, gdy rośniemy, życie się skraca. Oto przebyliśmy dzieciństwo, a potem lata młodzieńcze. Ile czasu minęło po dzień wczorajszy, to już przepadło; a i ten dzień, który właśnie spędzamy, również dzielimy ze śmiercią”. Jego niezwykła interpretacja zmieniała sens listu, staruszek nie chciał oswajać mnie ze śmiercią, on – sam z nią będąc w pogodnej zgodzie – straszył mnie nią; przynajmniej zmierzał budzić we mnie lęk przed zgonem.

Prot dużo czasu spędzał poza domem. Jego żona nie wyglądała na zachwyconą moją obecnością, byłem więc skazany na rozpolitykowanych i moralizujących staruszków. Wkrótce, gdy odkryli, że sympatyzuję z Irlandzką Armia Republikańską, przestali mnie zapraszać do siebie na siedemnastą na mocną herbatę i chester cakes. Zostawałem w swoim pokoju, wykorzystując czas na czytanie książek i gazet.

Często temu zajęciu przeszkadzały głosy z sąsiedniego pokoju, z małżeńskiej sypialni Prota i Katherine. Kiedy Prot opuszczał dom, jego miejsce przy żonie zajmował Wiliam. Banalne dialogi między nimi wskazywały na to, że ich intymna znajomość trwała już od dłuższego czasu.

Czy Prot wiedział o tym?

Nie były to rozmowy ani błyskotliwe, ani wyrażające namiętność, raczej przywoływały na myśl dwoje zmęczonych sobą długim małżeńskim współżyciem. Ich rytm był leniwy, a treść dotyczyła spraw codziennych, często nawiązujących do programów telewizyjnych, nadawanych reklam.

– Stanowczo za mało jemy owoców – stwierdzała Katherine.

– Najwięcej węglowodanów mają śliwki – przypominał Wiliam.

– Jabłka też.

– Też? – dziwił się Wiliam.

– Nie tylko. I wartość odżywczą – dodawała.

– Największą wartość kaloryczną mają bułki – uważał mężczyzna.

– Wieprzowina.

– Z mięsa tak.

– A z ryb węgorz.

– Nie lubię węgorzy.

– Za jabłkami też nie przepadasz.

– Bo mają dużo wody. Ślinię się po nich i zatyka się mi ustnik fletu.

– Prot też nie je jabłek.

– Nie wiedziałem.

– Dlatego ci mówię. Nie je, a ślini się.

– Nie widziałem.

– Gdy całuje – wyjaśniała.

– Zabawne! – Zachichotał Wiliam.

– Dla ciebie, ale nie dla mnie. Ma nadczynność ślinianki przyusznej.Biały szkwał

O s o b y:

B r a c i a Z y z a k o w i e :

DODEK – zwany Marionetką, urzędnik państwowy, beznamiętny przedstawiciel administracji państwowej;

SŁAWEK – zwany panem Dupą, kawaler z charakterystycznymi tzw. ustami „całuśnymi” – jak u dziecka, którego przedwcześnie oderwano od piersi matki – poseł tuż przed wyjazdem na placówkę dyplomatyczną do Stolicy Apostolskiej, do końca spotkania z braćmi coś skutecznie ukrywający przed nimi;

WALDEK – zwany Chłopkiem Roztropkiem, właściciel ziemski, uczestnik wielu delegacji zagranicznych, które wzbogaciły go w kilka obcych słówek najczęściej używanych w mianowniku, liczbie pojedynczej, nie zawsze poprawnie;

POLDEK – zwany Małpką, przedsiębiorca o skłonnościach do alkoholizowania się, czego nie ukrywa, antyklerykalnie usposobiony, choć kto wie, czy nie jest związany z przemysłem funeralnym, z gonitwą myśli.

Skromnie urządzony pokój w domku letniskowym: stół, ławy, krzesła, drzwi do łazienki, aneks kuchenny. Na stole kolorowe czasopisma. Po prawej stronie kominek, trochę przygotowanego do palenia drewna. Obok niego na ścianie podłużny cień po wiszącej broni myśliwskiej. I krzywo wiszące lustro, w którym aż do finalnej sceny żaden z braci nie ma odwagi się przejrzeć. Po lewej okno, drzwi. Schody prowadzą na piętro z sypialnią. Kolory przyjazne, ciepłe.

Bocznymi drzwiami wchodzi mężczyzna.

DODEK (do kogoś za drzwiami) Kapoki, sztormiaki zostawić! (rozgląda się, zaciera ręce, najwidoczniej jest mu zimno, z wielką uwagą przygląda się kominkowi) Chlewa komuś tu nie zrobimy!

POLDEK (wchodząc, również zmarznięty) Tylko nie od tego, tylko nie od tego zaczynaj. Jakbym słyszał głos swojej Hanki: – Nie sprzątasz, to przynajmniej nie świń, uszanuj cudzą pracę. (zdejmuje sweter, rzuca niedbale na oparcie krzesła) Ach, jakbym sobie chętnie gdzieś poświnił, nabałaganił! Ale nawet wśród chłopów zawsze znajdzie się pedancik uprzykrzający innym życie. Na dyma też każesz iść do łazienki i dmuchać w lufcik wentylacyjny?

DODEK Myślałem, że zwalczyłeś nałóg. W twoim wieku…!

POLDEK Wciąż prowadzę batalię w domu o swoje prawa. Ze zmiennym szczęściem. Ale wiele złego na jednego: radio, telewizja, gazety. I ty. No i skarbonki na drogach, radary, fotoradary, wideorejestratory. Ostatni raz przyjeżdżam własnym samochodem. Niech się taksówkarz martwi, jak sobie poradzić z radarami ustawionymi co kilka kilometrów, z ograniczającymi progami na ulicach miasteczek, wsi. Za kurs taksówką mniej zapłacę, niż za czekające na mnie mandaty. „Panie premierze, jak przeżyć w naszym kraju, by nie płacić mandatu?” By nadążyć za wymianą samochodowych tablic rejestracyjnych, dowodów osobistych, praw jazdy, paszportów i Bóg wie, czego jeszcze nie wymyśli się w tym kraju o ustroju urzędniczym! Nękającym obywateli. Jako obywatel jestem na straconej pozycji. Miałem nadzieję, że na jachcie pokurzę sobie, a tu pech: biały szkwał. Biednemu zawsze wiatr w oczy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: