Żeby wygrać, trzeba grać - ebook
Żeby wygrać, trzeba grać - ebook
Żeby wygrać, trzeba grać to poruszający zapis osobistych zmagań z rakiem piersi. To także potężna dawka wiedzy na temat choroby nowotworowej. Autorka przeprowadza czytelniczkę przez cały proces: od diagnozy do wyzdrowienia. Profilaktyka, styl życia, prawidłowa dieta, aktywność fizyczna. Dowiedz się, co zrobić, by zmniejszyć ryzyko raka piersi. A jeśli już się pojawi – jak, nie tracąc nadziei, wygrać grę o najwyższą stawkę.
„Książka porusza emocjonalnie, ale też motywuje do działania. Napisana w trosce o kobiece ciało, wystawione na ciężką próbę choroby nowotworowej. Autorka z werwą i, co ważne – w odniesieniu zarówno do doświadczeń osobistych, jak i najnowszej wiedzy naukowej, zachęca do podjęcia wyzwania, jakim jest profilaktyka i leczenie raka piersi. Całość można potraktować jako rodzaj przewodnika, a raczej – przewodniczki, która trzymając mocno za rękę, otwiera kolejne drzwi w trudnym procesie leczenia”.
– dr. Dorota Wiszejko-Wierzbicka, psycholożka, seksuolożka i psychoterapeutka, prowadzi zajęcia na SWPS
„Ta książka to szczera i pobudzająca kobiecą czujność historia zderzenia się z diagnozą nowotworową dotychczas zdrowej i pełnej życia młodej kobiety. To także merytoryczny przewodnik po raku piersi – napisany przez Autorkę tak, by często skomplikowana wiedza medyczna na temat choroby była zrozumiała i dla pacjentek, i dla osób im bliskich. Bardzo wartościowa i potrzebna lektura, która przekazuje wiedzę i daje wiele nadziei. Polecam!”
– dr n. med. Elżbieta Radzikowska-Buchner, kierownik Oddziału Chirurgii Plastycznej, Rekonstrukcyjnej i Szczękowej Centralnego Szpitala Klinicznego MSWiA w Warszawie, założycielka Fundacji dr Radzikowskiej
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8103-860-7 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ideą powstania tej książki jest popularyzacja wiedzy na temat raka piersi oraz wsparcie dla pacjentek w chorobie nowotworowej.
Książka powstała we współpracy z: dr n. med. Moniką Nagadowską, dr n. med. Agnieszką Jagiełło-Gruszfeld, Małgorzatą Grudzień-Kowalską, dr. n. med. Mateuszem Dąbkowskim, dr n. med. Elżbietą Radzikowską-Büchner, dr n. o kulturze fizycznej Hanną Tchórzewską-Korbą, Wojciechem Szczyglakiem, dr n. o zdrowiu Wandą Baltazą, Jadwigą Koźmińską-Kiniorską, dr Dorotą Wiszejko-Wierzbicką.------------------------------------------------------------------------
Nie chciałam pisać tej książki. To znaczy bardzo chciałam, ale nie teraz, po pięciu latach. Zależało mi na tym WTEDY. Gdy było już po wszystkim. Po łzach. Po strachu. Po bólu. Po operacji. Po radioterapii... Pragnęłam to zrobić, gdy od swojej lekarki usłyszałam, że już jest w porządku. I gdy w końcu dotarło do mnie, że mogę się zatrzymać. Książka miała symbolicznie zamknąć temat.
W miejsce wszystkich ekstremalnie silnych emocji związanych z chorobą pojawił się wówczas rodzaj ulgi. A zaraz po niej euforia. Pierwsze tygodnie to był niekończący się hype – setki pomysłów: na siebie, na każdy dzień, na resztę życia. Pewien rodzaj zachłanności, żeby nie zmarnować już ani jednej chwili, nie przegapić ani jednej okazji. Żeby po prostu żyć.
Tej euforii towarzyszył jednak strach. Cały czas czaił się z tyłu głowy. Był inny niż WTEDY. Tamten był strachem przed fizycznym bólem, ten – przed nawrotem choroby. Bardzo długo nie potrafiłam uwolnić się od natrętnej myśli: a jeśli znowu...? Trwało to miesiącami. Z tą myślą zasypiałam i z nią się budziłam. Bałam się. Tak bardzo, że bolał mnie żołądek. Najbardziej obawiałam się tego, że kolejny raz nie znajdę w sobie tyle siły, aby ponownie przez to wszystko przejść.
Myślę, że najtrudniejsze w tej chorobie jest poczucie osamotnienia. Nawet jeśli bliscy, którzy są w tym czasie przy tobie, dają ci wsparcie, w gruncie rzeczy i tak zmagasz się z rakiem samotnie... To ty musisz znaleźć w sobie wystarczająco dużo siły, by rano wstać oraz wiedzieć po co. Nikt inny tego za ciebie nie zrobi i nie wymyśli. Wszystko jest w twojej głowie i w żaden sposób nie da się od tego uciec. Bo ta choroba nie ma wyłącznie aspektu fizycznego, ma również aspekt psychiczny. Emocjonalny i egzystencjalny. Zmusza cię do spojrzenia w głąb siebie. Do szukania odpowiedzi na pytania, których nigdy dotąd być może sobie nie stawiałaś. Przewartościowuje wiele rzeczy.
Osoby towarzyszące
O tym, że zachorowałam na raka piersi, wiedziało niewiele osób. I nie dlatego, że się wstydziłam i próbowałam to ukryć. Powód był inny – ludzie nie potrafią normalnie się zachować, gdy mówisz, że masz nowotwór. Zaczyna się swoisty teatr: zapada milczenie albo spływa na ciebie potok słów. A potem używają w rozmowach z tobą miękkiego, współczującego tonu; nawet jeśli dotyczy to tematów niezwiązanych z twoją obecną sytuacją. Nagle każdy czuje się w obowiązku, by być dla ciebie miłym. Nawet ci, którzy dotychczas szczególnie mili nie byli i o których wiesz, że nie darzą cię sympatią. A najbardziej irytujące jest wysłuchiwanie banałów typu: „Wszystko będzie dobrze”. To nieprawda. To są puste słowa, które oprócz tego, że uspokajają sumienie osoby, która je wygłasza, niewiele znaczą. Bo ani ty, ani nikt inny nie macie pewności, czy wszystko będzie dobrze i jak to się w ogóle skończy. Właśnie dlatego w moim przypadku nie było onkoekshibicjonizmu. Nie było też onkostory w social mediach. Nie chorowałam publicznie. Nie informowałam wszystkich znajomych i nieznajomych na Facebooku ani o diagnozie, ani o wynikach kolejnych badań oraz poszczególnych etapach leczenia. Nie wrzucałam do sieci zdjęć zrobionych tuż po wybudzeniu z narkozy po operacji ani zdjęć szpitalnych posiłków, ani tych upamiętniających oczekiwanie pod drzwiami na kolejną sesję radioterapii. Żadnych smętnych widoczków ze szpitalnego okna też nie. Nie chciałam niczyjego współczucia, wyjątkowego traktowania i litości. Nie życzyłam sobie użalania się nade mną i moim losem. Nienawidziłam tego, bo to sprawiało, że czułam się jeszcze bardziej bezbronna wobec choroby. Nie potrzebowałam też niczyich łez, miałam wystarczająco dużo własnych.
Najbardziej zależało mi wtedy na tym, aby moje życie – dopóki to możliwe – nadal toczyło się w takim samym rytmie jak przed diagnozą. Jakby nic się nie zmieniło. I nie chodziło o udawanie, że nic szczególnego się nie dzieje. Chodziło o to, aby przynajmniej wokół mnie było normalnie.
Ania, Aga, Klementyna, Małgosia, Damian i Piotrek wiedzieli o mojej chorobie i towarzyszyli mi w niej. Tak zwyczajnie, po prostu. Bez dramatyzowania, rozpaczania, litowania się i wyręczania mnie. Praca, treningi, wspólne śniadania i wspólna kawa w ulubionych knajpach w Warszawie, spacery, śmiech, rozmowy o niczym... To było wtedy najcenniejsze. Sprawiało, że rak i wszystko, co z nim związane, wydawało się jedynie pewną niedogodnością w moim życiu. Uciążliwym dodatkiem dezorganizującym rytm niektórych dni. I niektórych nocy, bo zdarzało się, że nie mogłam spać.
Przez chorobę przeprowadził mnie Paweł, mój mąż. Za rękę. W wielu sytuacjach dosłownie, jak podczas pierwszej biopsji, którą byłam tak przerażona, że nie wiedziałam, co się wokół mnie dzieje. Wszedł wtedy ze mną do gabinetu i w trakcie pobierania tkanek do badania histopatologicznego siedział obok, a ja kurczowo, do bólu, ściskałam go za rękę.
Paweł towarzyszył mi podczas każdej wizyty lekarskiej, wszystkich konsultacji oraz badań. Zawsze był blisko. I za tę nieustanną obecność jestem mu ogromnie wdzięczna. Z perspektywy też coraz bardziej to doceniam... Tak, mój mąż był wtedy dla mnie największym wsparciem. Bez względu na to, co się działo, zawsze opanowany, spokojny, racjonalny, rzeczowy. Nawet w najtrudniejszych momentach. Cierpliwie znosił moje humory, napady płaczu oraz złości. On jeden też wiedział, jak bardzo się boję, i potrafił ten mój strach oswajać.
Osoby, które usłyszały diagnozę „nowotwór”, mówią zazwyczaj, że w jednej chwili runął im wtedy cały świat. Mój świat nie runął. Mój na pewien czas zwolnił.
Przed diagnozą
Przez kilkanaście lat żyłam w totalnym pośpiechu. To był nieustanny speed. Niemal całkowicie pochłaniała mnie praca, która jest moją największą pasją. Spędzałam w niej po kilkanaście godzin dziennie. Kiedy zaczęłam regularnie ćwiczyć, doszły do tego jeszcze treningi – najpierw trzy, z czasem pięć razy w tygodniu. Przez poprzedzające moją chorobę półtora roku wstawałam o 5.30 albo o 6.00 rano, żeby przed pracą pojechać na siłownię. Ćwiczyłam półtorej godziny. Potem jadłam, wsiadałam do samochodu i jechałam na drugi koniec Warszawy – do redakcji. Po drodze zdarzało się jeszcze jakieś spotkanie albo wywiad w centrum. Z pracy wracałam zazwyczaj wieczorem, około 20.00. Jeśli miałam siłę, siadałam jeszcze do pisania; próbowałam też coś zrobić w domu oraz przygotowywałam posiłki na następny dzień. Spać kładłam się około pierwszej, czasem drugiej w nocy. Chyba że akurat wypadał dzień wysyłki gazety do druku – wtedy o tej porze dopiero wracałam do domu. Większość dni była taka sama. Maksymalnie intensywna. Nie umiałam odpoczywać. Kręciłam się jak chomik w kołowrotku. Do czasu.
Pewnego dnia zauważyłam, że coś jest nie tak z jedną piersią. Stała się tkliwa i zaczęłam w niej odczuwać delikatny ból. Jednak ponieważ regularnie robiłam badania i od ostatnich nie upłynęło nawet pół roku, nie przejęłam się tym zbytnio. W każdym razie nie tak jak powinnam. Zrobiłam wtedy jedną z najgłupszych rzeczy w moim życiu, a jednocześnie jedną z najbardziej idiotycznych, jakie można w takiej sytuacji zrobić – zamiast pójść natychmiast do lekarza, postanowiłam poczekać. Nie wiem, na co liczyłam. Że samo przejdzie po siedmiu dniach jak katar? Przyznaję, odczuwałam niepokój, ale zagłuszałam go bezsensownym usprawiedliwianiem się, że teraz nie mam czasu się tym zająć. Wymówkę miałam idealną. Akurat był przełom listopada i grudnia – ze względu na zbliżające się święta i koniec roku zaczynał się najbardziej intensywny okres pracy w redakcji. Spędzałam w niej po kilkanaście godzin, koncentrując się na wszystkim, tylko nie na tym, co naprawdę powinno być wtedy najważniejsze.
Przez te kilka tygodni poprzedzających święta sytuacja nie uległa poprawie, wręcz przeciwnie – na skórze piersi pojawiło się dodatkowo lekkie zaczerwienienie. Mój niepokój zaczął narastać. Do tego stopnia, że wizyta u ginekologa trafiła na... listę noworocznych postanowień. Jako priorytet. I rzeczywiście była to jedna z pierwszych rzeczy, które zrobiłam w kolejnym roku. Drugiego albo czwartego stycznia (dokładnie nie pamiętam) umówiłam się do lekarza; prywatnie, na najbliższy możliwy termin. Czekałam na tę wizytę może dwa dni. I nie mogłam się doczekać. Czułam się coraz mniej pewnie. Zaczęło robić się nerwowo.
Właściwie to były dwie wizyty – jedna po drugiej. Najpierw u ginekolożki, a tuż po niej u radiolożki specjalizującej się w USG piersi. Nie było miło. Usłyszałam to, czego się spodziewałam i czego nie chciałam usłyszeć: że zmiana jest niepokojąca i badanie USG nie wystarczy. Że konieczna jest biopsja cienkoigłowa, ale w pierwszej kolejności mammografia. Jak najszybciej. Najlepiej jeszcze tego samego dnia. Pamiętam, jak po wyjściu z lecznicy wracałam do zaparkowanego przy Marszałkowskiej samochodu. Byłam w centrum Warszawy, a nie słyszałam żadnych dźwięków miasta. Jakby świat nagle znalazł się za szybą. Wsiadłam do auta i się rozpłakałam. Z bezradności i ze strachu oraz z wściekłości. Bałam się tego, co ewentualna choroba może ze sobą przynieść. Jednocześnie odczuwałam totalną złość, że wdziera się w moje poukładane życie i zaczyna je komplikować. Miałam przecież inne plany. Nie wiem, jak długo siedziałam w aucie i płakałam. Kiedy w końcu się pozbierałam, zadzwoniłam do męża.
Nie chciałam jechać na mammografię, chociaż doskonale wiedziałam, że to nieuniknione. Idiotycznie targowałam się z Pawłem przez telefon, kiedy wykonam to badanie. To było irracjonalne, ale za wszelką cenę chciałam odsunąć je w czasie. Miałam już dość atrakcji jak na jeden dzień. No i bałam się konfrontacji z wynikiem. Niepewność wydawała mi się lepsza, dawała mi większy komfort psychiczny niż kolejny krok w stronę choroby. Wiem, jak beznadziejnie głupio to brzmi, ale tak niestety wtedy myślałam. Nie potrafiłam obiektywnie i sensownie ocenić sytuacji, w jakiej się znalazłam. Oczywiście ostatecznie się poddałam. Pojechałam od razu – zaledwie kilka ulic dalej, do lecznicy przy Waryńskiego, w której ze skierowaniem można zrobić mammografię od ręki. Wymusił to na mnie mój mąż. Kazał mi przyjechać na parking, który znajduje się pośrodku placu Konstytucji. Sam wyszedł wcześniej z pracy i w ciągu niecałej godziny też się tam pojawił. Razem poszliśmy do lecznicy. Paweł mnie zarejestrował, a potem zaprowadził na pierwsze piętro do gabinetu, gdzie miało odbyć się badanie. Nie pozwolono mu wejść do środka, czekał więc na korytarzu pod drzwiami.
Wynik badania mammograficznego nie był jednoznaczny. Część zdjęć nie wykazała żadnych zmian w piersi. I tego się uczepiłam. To mi dawało jakąś złudną nadzieję, że mimo wszystko jestem zdrowa. Czekała mnie jeszcze biopsja, której panicznie się bałam. Wiedziałam, na czym polega i jak się ją przeprowadza, i na samą myśl o tym robiło mi się słabo. To był paraliżujący, całkowicie irracjonalny strach, nad którym nie potrafiłam zapanować. Zniszczył mnie psychicznie. Badanie, mimo że w gabinecie towarzyszył mi Paweł, było dla mnie koszmarem. Gorszym chyba niż późniejsze oczekiwanie na jego wynik.
Mój maraton
Przechodzenie przez tę chorobę przypominało długi wyścig podzielony na etapy. Starałam się koncentrować jedynie na tym, który właśnie jest. Wizyta, badanie, kolejna wizyta, kolejne badanie... To były moje cele. Krótkoterminowe. Do odhaczenia: zrobić – zapomnieć. Iść dalej. Taką strategię podświadomie przyjęłam. Nie chciałam w kółko roztrząsać tej choroby; zastanawiać się, na czym polega leczenie, co mnie jeszcze czeka i kiedy. Sprowadzało się to bowiem zawsze do jednego: jakie mam szanse? I czy w ogóle z tego wyjdę? To był też kolejny powód, dla którego nie chciałam wtedy właściwie niczego na temat raka piersi wiedzieć. Ignorowałam wszystkie informacje, również te podczas badań i wizyt – nie słuchałam lekarzy, nie starałam się zapamiętać, co mówią. Być może również dlatego, że zawsze był przy mnie mój mąż. Jego obecność do pewnego stopnia zwalniała mnie z odpowiedzialności, z myślenia o sytuacji, w jakiej się znajdowałam. Po doświadczeniach pierwszej biopsji przestałam w ogóle interesować się szczegółami choroby. Po co? Świadomość możliwych scenariuszy pogłębiałaby tylko mój lęk. Można powiedzieć, że trochę ślizgałam się na fali choroby – jedynym celem było utrzymać się na powierzchni, żeby ta fala mnie nie porwała.
Oczywiście trudno mi było całkowicie odciąć się od myśli związanych z chorobą, ale robiłam wszystko, by zajmować głowę codziennymi sprawami. Za wszelką cenę zależało mi na zachowaniu niezmiennego rytmu, tego sprzed diagnozy: dom, praca w redakcji, pisanie, treningi na siłowni. To zapewniało poczucie bezpieczeństwa. Najbardziej chyba treningi, które trzymały mnie w pionie. Od momentu diagnozy zaczęłam ćwiczyć jeszcze intensywniej. Niemal każdego dnia rano jechałam na siłownię. Treningi stanowiły rodzaj ucieczki – ćwiczenia wymuszały koncentrację na tym, co tu i teraz. Ale dawały mi również poczucie siły oraz sprawczości; przynajmniej ten obszar własnego życia nadal mogłam kontrolować.
Po mammografii miałam umówioną kolejną wizytę. Wcześnie rano. Pojechaliśmy na nią razem. Ja, nadal łudząc się, że jeszcze nie jest tak źle. Informacja, że bezwzględnie konieczna jest konsultacja lekarza onkologa, okazała się więc wstrząsem. To był trudny moment. Nawet nie pamiętam przebiegu tej wizyty. Jedynie to, że lekarka na białej kwadratowej karteczce wypisała nam nazwiska i numery telefonów do pięciu chirurgów onkologów. Wyszliśmy z lecznicy i w aucie, które stało zaparkowane przy placu Grzybowskim, Paweł zaczął od razu dzwonić. Pod każdy z numerów, po kolei. Udało się umówić wizytę już na następny dzień, też prywatnie. To był ostatni wolny termin: piątek, 17.00, doktor Monika Nagadowska, Polska Fundacja Europejskiej Szkoły Onkologii przy Mokotowskiej. Poszliśmy potem do kawiarni tuż obok. Americana, flat white i dwa croissanty. Niby jak zwykle. Gapiłam się na tę kawę i zastanawiałam: co teraz będzie? I jak to będzie? Pamiętam stolik, przy którym wtedy siedzieliśmy, pamiętam widok z okna na plac i kościół pod wezwaniem Wszystkich Świętych, i w perspektywie na ulicę Twardą, i jeszcze pamiętam, że to był zimny, szary dzień... Przez bardzo długi czas omijałam potem tę część Warszawy i tę kawiarnię. Na kolejną kawę tam odważyłam się dopiero rok temu.
Piątkowa wizyta przez dwa dni wisiała nade mną jak wyrok. Pojechaliśmy razem. Nie chciałam tam być. Bałam się tego, co usłyszę. Nie dopuszczałam do świadomości myśli, że jestem chora, chociaż wszystko wskazywało na to, że mam raka piersi. Nie było tylko wiadomo, jaki to dokładnie rodzaj nowotworu. To było zadziwiające, że siedząc w gabinecie onkolożki, wciąż byłam przekonana, że znalazłam się w nim przez pomyłkę. Że za chwilę stamtąd wyjdziemy i będzie po wszystkim. Z perspektywy wydaje mi się to nieprawdopodobne. Tak samo jak to, że próbowałam się znowu targować – gdy doktor Nagadowska powiedziała, że w poniedziałek rano mam się pojawić ze skierowaniem na cito w przychodni szpitala onkologicznego na Ursynowie, oznajmiłam, że zobaczymy, bo na razie nigdzie się nie wybieram. Strach czasami jednak odbiera rozum. Na szczęście nie wszystkim.
Nowy tydzień rozpoczęłam od czołowego zderzenia z inną rzeczywistością. Całkowicie odmienną od tej, w której do tej pory żyłam. Szpital onkologiczny na Ursynowie w Warszawie, do którego w poniedziałek z samego rana zawiózł mnie Paweł, wydał mi się miejscem jak z koszmarnego snu. Przerażającym. Przytłaczającym. Przygnębiającym. Ponurym. Po przekroczeniu jego progu pękła kolorowa bańka, w której przez wiele lat funkcjonowałam. Nie spodziewałam się, że o ósmej rano będzie tam aż tylu tłoczących się ludzi. Cały przekrój społeczny. Z różnych stron Polski. W różnym wieku. Każdy ze swoim własnym rakiem, niepewnością i nadzieją. To miejsce i ten widok sprowadzają na ziemię. Uświadamiają, że rak jest wyjątkowo egalitarną chorobą. W holu przyszpitalnej przychodni, pod pokojem, w którym oficjalnie zostaje się pacjentką/-em szpitala, nie było równych i równiejszych. Musiałam cierpliwie czekać – najpierw do rejestracji, a później pod gabinetem. Tego dnia spędziliśmy w szpitalu kilka godzin. I przez cały ten czas zastanawiałam się, co ja tam właściwie robię. Gdyby nie było ze mną męża, pewnie bym stamtąd od razu wyszła. Zwiałabym. Uciekła.
W końcu zostałam poproszona do gabinetu. Weszliśmy i na dzień dobry usłyszałam od doktor Nagadowskiej: „Nie sądziłam, że jeszcze się zobaczymy”... Podziałało. Wtedy postanowiłam, że zrobię wszystko, aby nie odpaść z tej gry.
Zostałam pacjentką. Zanim jednak trafiłam pod nóż, czekał mnie szereg badań: począwszy od morfologii, przez rentgen, po kolejną biopsję – tym razem gruboigłową. Jej perspektywa wydawała mi się przerażająca. Pobieranie tkanek do badania histopatologicznego to jedno z najtrudniejszych dla mnie doświadczeń w tej chorobie. To był długi, dość wąski korytarz. Wzdłuż jednej ściany znajdował się szereg ciemnych brązowych drzwi do pomieszczeń, w których wykonywano badania, wzdłuż drugiej – rząd krzeseł, wszystkie zajęte przez oczekujące pacjentki. Każdą wywoływano przez głośnik, podając numer gabinetu, do którego ma wejść. Siedziałam tam i umierałam ze strachu, czekając na swoją kolej. Na pobranie weszłam sama, Pawłowi nie pozwolono wtedy być przy mnie. Nikt nie przypuszczał, że trafi się, mówiąc oględnie, tak trudna pacjentka. Nie leżałam grzecznie – żeby lekarka mogła wykonać biopsję, musiały trzymać mnie dwie pielęgniarki. Krzyczałam przy tym tak, że słychać było mnie chyba nie tylko na korytarzu.
Wszystkie badania wraz z oczekiwaniem na ich wyniki trwały jakieś trzy, może cztery tygodnie. W końcu odbyło się konsylium. Termin operacji wyznaczono na środę, 30 marca. Do szpitala miałam przyjechać dwa dni wcześniej. Od diagnozy minęły trzy miesiące. Przez ten czas zdążyłam oswoić się z tym, że mam raka piersi, tylko oswoić strachu nie potrafiłam. Robiłam jednak wszystko, żeby choroba nie zdominowała mojego życia. Niechętnie o niej mówiłam, chociaż wciąż miałam ją w głowie. Nadal regularnie ćwiczyłam – nie oszczędzałam się na treningach, ćwiczyłam na zapas, wiedząc, że po operacji na jakiś czas będę musiała odpuścić. Wciąż intensywnie też pracowałam. Chciałam tę chorobę mieć jak najszybciej za sobą. Bez zagłębiania się w szczegóły. O nic nie dopytywałam. Niczego nie analizowałam. Nie rozważałam różnych scenariuszy, bo brałam pod uwagę tylko jeden.
28 marca rano zostałam przyjęta do szpitala. Nie było we mnie zgody na sytuację, w jakiej się znalazłam. W izbie przyjęć nie przebrałam się w piżamę, tylko w dres. Próbowałam odczarować rzeczywistość. Miałam ze sobą nawet komputer – zaplanowałam, że bez względu na wszystko będę pracowała, a nie leżała w oczekiwaniu na to, co ma się wydarzyć. Czas spędzałam jednak głównie na spacerach po korytarzu. Unikałam rozmów z innymi pacjentkami, bo nie miałam ochoty wysłuchiwać niekończących się opowieści na temat raka i metod leczenia – tych, które zawiodły, i tych cudownych. Poza tym musiałam jakoś dotrwać do środy. To był mój nowy cel krótkoterminowy. Koncentrowałam się wyłącznie na nim. Chciałam mieć już za sobą operację, bo kolejnym celem było to, by jak najszybciej wyjść ze szpitala. Z sali operacyjnej zostałam przywieziona wczesnym popołudniem, wieczorem znów byłam na nogach.
Mój guz miał 13 milimetrów. Tylko i aż, bo myślę, że byłby mniejszy, gdybym do lekarza zgłosiła się wcześniej. Miałam więc naprawdę dużo szczęścia. Wraz z guzem wycięto jeden węzeł chłonny. Pozostawało jedynie czekać na ostateczny wynik badania histopatologicznego. W piątek wczesnym popołudniem wróciłam do domu. Mimo dyskomfortu, jaki odczuwałam po operacji, rozpierała mnie energia. Do tego stopnia, że pierwszą rzeczą, którą zrobiłam, było... umycie okna. Ale tylko jednego. Siła tej potrzeby zaskoczyła mnie samą, bo mycie okien nigdy nie należało (i nadal nie należy) do moich ulubionych zajęć. Resztę weekendu spędziłam już spokojnie, wygrzewając się w wiosennym słońcu w ogrodzie. Pierwszy raz od nie pamiętam kiedy bez napięcia i ciśnienia, że cokolwiek muszę. Tak, tego właśnie nauczyła mnie ta choroba – że niczego nie muszę, co najwyżej mogę. Jeśli będę miała ochotę.
W poniedziałek pojechałam do pracy. Chciałam być przy wysyłce kolejnego numeru do druku. Chciałam wrócić do swojego życia. Odzyskiwałam je powoli, bo szpital nadal był głównym punktem programu. Wciąż regularnie tam jeździłam. Najpierw na zmiany opatrunku i zdjęcie szwów, potem na badania i przygotowanie do radioterapii, wreszcie od maja – na radioterapię. Byłam już jednak na ostatniej prostej. Przez cały miesiąc każdy dzień wyglądał tak samo: rano jechałam na Mokotów do redakcji, stamtąd późnym popołudniem na Ursynów. I nie było tak źle, jak miało być. Naświetlania nie okazały się wyjątkowo uciążliwe, znosiłam je bardzo dobrze. Gdyby tylko było to możliwe, jeździłabym napromieniać się nawet dwa razy dziennie. Zdarzały się jednak dni, gdy nie miałam na nic siły. To było frustrujące, ale też uczyło cierpliwości i pokory, na których nadmiar przed diagnozą nie narzekałam.
Tak samo szybko jak do pracy wróciłam do aktywności. Przez pierwsze dni po wyjściu ze szpitala głównie spacerowałam; kilka razy dziennie robiłam też w domu krótkie serie przysiadów i chodziłam w górę i w dół po schodach. Po tygodniu zdecydowałam się pojechać na siłownię. Wydawało mi się, że mogę góry przenosić, tymczasem sił wystarczyło mi na 10 minut niezbyt szybkiego marszu na bieżni. Popłakałam się z bezsilności. Potraktowałam to jak porażkę i... wróciłam tam następnego dnia, bo nie lubię przegrywać. Znów ćwiczyłam regularnie, na miarę swoich możliwości. Również przez cały okres trwania radioterapii, chociaż zdarzało się, że nie dawałam rady wysiąść na parkingu z auta. Bo rak piersi odbiera siłę. Dosłownie. Silny stres, który towarzyszy tej chorobie, sprawia, że nie możesz ani spać, ani jeść. W każdym razie ja nie mogłam. Przez wiele tygodni przesypiałam noce tylko dzięki tabletkom nasennym, a do jedzenia się zmuszałam. Nic nie miało wtedy smaku.
Byłam zmęczona tą chorobą psychicznie i fizycznie. Ostatnia sesja naświetlania, której nie mogłam się doczekać, miała dla mnie znaczenie niemal symboliczne. Pamiętam uczucie ulgi, jakie po jej zakończeniu mi towarzyszyło. Wychodziłam ze szpitala wczesnym wieczorem, sama, przemierzając puste korytarze...
* * *
Jedną z najważniejszych rzeczy w tej chorobie jest moim zdaniem mieć wokół siebie ludzi, na których można polegać i którzy cię przez nią przeprowadzą. Ja miałam szczęście. Od samego początku byłam pod opieką naprawdę dobrych lekarzy – doświadczonych, profesjonalnych, ale jednocześnie budzących zaufanie. Mimo nieustannie towarzyszącego mi strachu miałam więc pewność, że cokolwiek mnie czeka, jestem w naprawdę dobrych rękach. Były też wtedy przy mnie inne osoby, dzięki którym rak piersi mniej mnie przerażał; najważniejszą z nich był Paweł, mój mąż.
Na początku 2021 roku minęło pięć lat od chwili, gdy usłyszałam diagnozę „rak piersi”. Magiczne pięć lat. Mam nadzieję, że mój limit szczęścia się nie wyczerpał.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------