- W empik go
Żegnaj kochanku - ebook
Żegnaj kochanku - ebook
Daleki Wschód - ze swoją barwną kulturą i kojącą filozofią życia - od dziesiątków lat stanowi cel wypraw poharatanych przez zachodnią cywilizację Europejczyków. Matylda dostaje wyjątkową okazję, by wyjechać do Wietnamu. Uzależniona od silnych emocji w związkach dziewczyna postanawia poszukać równowagi wśród urzekających krajobrazów, orientalnego klimatu i tajemniczych bóstw. Na miejscu pozna podobnych do siebie uciekinierów - ściganą przez media Biankę, przeżywającego samotność Kamila i przyjacielskiego Madeja. Klimat Wietnamu sprzyja ich wewnętrznej odnowie i osiągnięciu harmonii. Ostateczną walkę z własną przeszłością będą jednak musieli stoczyć sami. Kojąca opowieść dla wszystkich, których nieraz nachodzi ochota, by rzucić wszystko i wyjechać w dalekie strony.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-282-9190-0 |
Rozmiar pliku: | 604 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po opustoszałej hali lotniska krążyło zaledwie kilkanaście osób.
Ponieważ najbliższe samoloty miały odlecieć dopiero za parę godzin, na razie otwarto tylko jedno okienko linii obsługujących wczesnych gości. Przez przeszkloną ścianę sali wpadało pierwsze światło dnia, który nie zapowiadał się ani na słoneczny, ani na radosny, i mieszało się nieprzyjemnie z chłodnym oświetleniem.
To nie był dobry czas na spotkanie.
Z pewnością nie mogła go ułatwić pusta przestrzeń, sterylna niczym posprzątana między jednym a drugim ubojem rzeźnia. Ani też ożywiająca ją nieszczerze zdawkowa muzyka, ulatniająca się z pochowanych głośników, uprzejma, jednak zmęczona ciągłym wywoływaniem do apelu. Obydwie miały umilać czas tym kilkunastu niepewnym ludziom, którzy popełnili błąd przybycia na lotnisko zbyt wcześnie.
On również do nich należał. Pozornie był jednym z zagubionych i ogólnie nieciekawych podróżnych, na których, nie mając lepszych pomysłów, skupił doraźną uwagę. Obserwował ich stroje, bagaże, liczył kroki i oceniał miny, w przyglądanie się im wkładał niespotykaną energię. Uczepił się obcych ludzi jak wampir lub krwiożerczy pisarzyna opowiadań na zamówienie.
Wszystko po to, by nie musieć patrzeć na nią. Nie znalazł innego sposobu na ucieczkę od jej widoku – ostatniego, którego by sobie życzył, i ostatniego, który powinien mu teraz towarzyszyć.
Widoku, który sam sobie zafundował.
Matylda siedziała na twardej ławce.
Madej nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego sprzęty służące do siedzenia na lotnisku muszą być niewygodne. Gdyby to od niego zależało, miałaby luksusowy fotel.
Była jedną z dziesięciu, może dwunastu osób zapełniających powierzchnię zdolną przetrzymać napór setek, a nawet tysięcy ludzi. Chyba nawet tego nie zauważyła, była zajęta wyłącznie sobą. Gryząco samotna odbijała się od niespokojnej ciszy podłogi, strojącej się na bliski koncert ludzkich pożegnań, nadziei, radości i niepokojów. Nie reagowała na czającą się wokół zapowiedź żwawego warkotu kółek przy walizkach, popiskiwań wózków dziecięcych i westchnień resorowanego ogumienia foteli inwalidzkich. Była obojętna na wiszącą w powietrzu kanonadę kroków, które już niedługo miały okrążyć ją stukaniem obcasów i szpilek, mlaskaniem sportowych podeszew i terkotaniem dziecięcych sandałkowych spodów.
Interesował ją jeden jedyny widok i tylko jeden rodzaj dźwięku – kroki jej mężczyzny.
W jej selektywnym napięciu Madej wcale nie zaistniał. Nie rozpoznała jego twarzy, choć przeszedł blisko niej. Nie chciał zastanawiać się nad przyczynami; nie widzieli się prawie od roku; przez ten czas on mocno się zmienił, ukrył pod zgoloną brodą i ściętymi krótko włosami. Poza tym się go nie spodziewała, nie mogła wiedzieć, że się tu spotkają.
Poza tym czekała na innego.
Tęsknota oklejała ją niemal bezwstydnie, wystawiała nago na spojrzenia obcych ludzi. Niewidzialny dla niej Madej poczuł złość i wiele litości. Wyobrażał sobie tę sytuację, nawet trochę się do niej przygotował, mimo to zabrakło mu odwagi. Potrzebował czasu, by przestawić się na częstotliwość jej obecności. Jeszcze raz omiótł ją wzrokiem, wątpiąc we własne siły.
- Dzień dobry, Matyldo, cześć Matyldo, jak się masz – powtórzył bezgłośnie, gotując się do spotkania twarzą w twarz.
Zbliżył się, dzieliło ich zaledwie kilka metrów. Siedziała wyprostowana, z twarzą wystawioną jak transparent na wejściowe drzwi i może nawet wydawało jej się, że kontroluje każdego, kto wchodzi przez nie do hali. Jednak była to tylko naiwna projekcja: lotnisko miało wiele takich bram. Wszystkie były podobne; zatrzaskiwały się cicho, lecz żarłocznie i stanowczym szum-szum odcinały złudę od świata.
- Matyldo… – powiedział cicho Madej, właściwie do siebie.
Poczuł się bezradny w obliczu jej zaciętego uporu i obsesyjnie ukierunkowanego napięcia. Patrzyła wyłącznie na drzwi, poza nimi nic dla niej nie istniało. Przez głowę przeleciała mu myśl o gotowości policyjnego komputera, zaprogramowanego na odnalezienie jednego jedynego śladu – odcisku palca, chemicznego połączenia, hasła. Zagryzł boleśnie wargi: komputer; jak bardzo nienawidziła kiedyś takich skojarzeń.
Dla niej również nie był to dobry czas – na spotkanie z nim.
wcześniej
Gdy się poznali, miała piętnaście lat.
Madej akurat wprowadził się do domu, który jego ojciec wykańczał samodzielnie, robił wszystkie prace w drewnie. Był szczęśliwy, mówił, że pierwszy raz pracuje naprawdę dla siebie. Po latach harówki dla innych postawił własną willę – nagrodę za czas stukotu hebla w wiejskiej stolarni pod lasem.
Ojciec sam siebie nazywał stolarzem, natomiast wszyscy, zwłaszcza jedyny syn, uważali go za artystę. Tworzywem było drewno, wokół którego kręciło się całe jego życie. Zarabiał przede wszystkim na drzwiach, futrynach okiennych oraz niewielkiej liczbie trumien. Prawdziwą miłość wkładał w inne prace: stoły, krzesła, szafy oraz przede wszystkim skrzynie. Te ostatnie rzadko wykonywał na zamówienie, a już nigdy na konkretny termin.
Jego słynne skrzynie kochała cała okolica. Gdyby tylko chciał, sprzedawałby je w dowolnych ilościach, za uczciwe wynagrodzenie. On jednak wolał cyzelować je po godzinach, bez pośpiechu i nacisku. Z miłością. Były piękne i stanowiły rzadkość, potencjalni kupcy najchętniej rezerwowaliby je z góry, jak dzieła artysty w galerii. Jednak on niewiele sobie z tego robił. Jeśli którąś już skończył, szkoda mu się było z nią rozstawać. Oddawał je z bólem, zwykle komuś z rodziny. Czasami też sprzedawał, za zbyt małe pieniądze, po upewnieniu się, że dopieszczone cudo trafia w ręce konesera.
Przeprowadzając się do miasta, zabrali ze sobą osiem gotowych skrzyń. Stanęły w różnych pomieszczeniach pachnącej nowością willi, na lakierowanej posadzce, którą ojciec samodzielnie układał przez wiele tygodni. Przez ostatni rok wraz z matką niewiele go widzieli – za dnia pracował jak zawsze w stolarni, wieczorem, zamiast wracać do domu, w powstającej willi. Niechętnie o niej mówił, jednak wiedzieli, jak bardzo jest dumny. Miała być siedzibą rodu, zerwaniem z wąskością życia na obrzeżach miasteczka. A także – choć nigdy tego nie ogłosił – prezentem dla syna, który miał niebawem skończyć studia. Wiadomo było, że znajdzie pracę w mieście. Gdyby zamieszkał osobno, rodzice nie widywaliby go częściej niż w święta.
Zaglądała przez okno do salonu.
Aby to zrobić, musiała wspiąć się na stos cegieł, których robotnicy nie zdążyli jeszcze sprzątnąć.
- Szukasz czegoś?
Słysząc go, spłoszyła się i zachwiała na niepewnej platformie.
- Słucham?
Podchodził do niej wolno, z rękami w kieszeniach spodni. Rozbawiło go jej zakłopotanie; miał przed sobą kilkunastoletnią pannę, dość chudą i niezupełnie pewną w dopiero co rozkwitłym ciele. Nie była wysoka, więc jej łatwo dostrzegalna niezdarność nie mogła pochodzić z nieoswojenia rozmiarów rąk i nóg; on, który podczas swego dwudziestotrzyletniego życia miał już kilka psów, zwykł oceniać osobników po płynności ruchów kończyn. Wiedział, że duże rasy dość długo potykają się o własne łapy, natomiast małe szybko uczą się poruszania z gracją.
- Zaglądasz przez okno do mojego domu. Zapytałem więc, czy może czegoś potrzebujesz.
- Nie... – Spuściła głowę, także dlatego, by ukryć zdradziecki rumieniec. – Przepraszam.
Wzruszył ramionami.
- Nie szkodzi.
- Byłam ciekawa, kto tu zamieszkał.
W końcu spojrzała na niego, dość ostro, jakby zdecydowała się przejść do ofensywy. Jej oczy były niebieskie i zbyt mocno wymalowane. Kontrastowały nie tylko z jej wyraźnie młodym wiekiem, ale też ze strojem, który nie świadczył o chorobliwej trosce o zewnętrzny wygląd.
- I co, poznałaś po pustym pokoju?
- Trochę – powiedziała niemal zaczepnie. – Pomieszczenia bardzo dużo mówią o ludziach, którzy w nich mieszkają.
- Co ty powiesz?
- Owszem. „Pokaż mi swój dom, a powiem ci, kim jesteś”. Czasami warto najpierw zobaczyć czyjeś mieszkanie, aby nie okazało się, że nie warto poznawać właścicieli.
Uznał, że jak na małolatę jest raczej bezczelna.
- Może być też odwrotnie: to właściciele mogą nie mieć ochoty na poznanie.
Nie zawstydziła się. Taksując go z uwagą, wytarła o spodnie ręce ubrudzone o nieumyty dotychczas parapet. Zauważył, że jej paznokcie są pomalowane na ciemnoniebieski kolor, jeszcze intensywniejszy od tego, który w formie proszku czy pasty napakowała sobie na powieki.
- Zwłaszcza jeśli chodzi o kogoś – dodał bez litości – kto zamiast przyjść się przedstawić zagląda po kryjomu przez okno.
Speszyła się, jednak spróbowała to ukryć.
- Zwykle ci, którzy się wprowadzają, przedstawiają się piersi sąsiadom.
Mimowolnie uśmiechnął się, doceniając jej ducha walki. Jemu samemu, zwłaszcza gdy był w jej wieku, zawsze boleśnie tego brakowało.
- Okej – powiedział z powagą. – Przedstawiam się pierwszy: nazywam się Madej i razem z rodzicami właśnie wprowadzamy się do tego domu. Składam wyrazy szacunku oraz zapewniam, że jako sąsiedzi nie będziemy sprawiać kłopotu. Nie prowadzimy meliny, nie krzyczymy po nocach i regularnie wyrzucamy śmieci. Nie trzymamy kóz, kur ani nawet gołębi i będziemy regularnie kosić trawnik, to znaczy, kiedy tylko dorobimy się trawnika.
- Niech pan przestanie... – Znowu była czerwona na twarzy, a on przekornie zadowolony, że udało mu się ją poskromić. – Co to mnie obchodzi. Niech pan to powie sąsiadom, nie mnie.
Zdziwił się.
- Nie jesteś moją sąsiadką? Wydawało mi się, że widziałem cię w domu naprzeciwko.
- Jestem na wakacjach u wujostwa. Jak pan chce, niech im się pan tak ładnie przedstawi. Zwłaszcza z tym kawałkiem o trawniku, z pewnością się ucieszą.
- Okej. Zrobię to.
Zawahała się.
- I niech im pan nie mówi, że tu weszłam i zaglądałam przez okno, dobrze?
Nagle jej głos zabrzmiał ponuro. Pomyślał, że proszenie o cokolwiek przychodzi jej ze sporym trudem.
- Zgoda, jednak pod warunkiem, że nie będziesz mówić do mnie pan. Nawet jeśli jesteś tylko wakacyjną sąsiadką.
Odgarnęła włosy za uszy, po obu stronach jednocześnie, a jej ciemnoniebieskie paznokcie błysnęły księżycowo między jasnymi, zdradliwie dziecięcymi lokami.
- W porządku, panie Madej – odpowiedziała z powagą. – To jak ma pan na imię?
- Andrzej – powiedział. – Ale wszyscy mówią do mnie Madej.
- Po nazwisku? To mało sympatyczne.
- Nazywam się Andrzej Madejewski. I uważam, że Madej to bardzo sympatyczna ksywka, zwłaszcza że wolno jej używać tylko tym, których uważam za przyjaciół.
Po niewielkiej chwili wahania wyciągnęła do niego rękę. Jej prosty ruch bardziej niż do wymalowanej lali pasowałby do nieskomplikowanego, fajnego chłopaka, z gatunku tych, z którymi dobrze czuł się sam, będąc nastolatkiem.
- Jestem Matylda – powiedziała. – Ale nie nazywam się Matyldowska, Matyldowicz czy coś w tym rodzaju. Niestety tak mam na imię.
- Dlaczego niestety?
- Właśnie. Dlaczego.
- To bardzo ładne imię – stwierdził ubawiony jej uporem. – Cieszę się, że cię poznałem, Matyldo.
- Ja też – powiedziała, zabierając mu dłoń – Madeju.
Nagle zachichotała:
- Właściwie i jedno, i drugie śmiesznie brzmi. Madej i Matylda. Jakbyśmy nie mogli być zwyczajnie Andrzejem i na przykład Anią.
Chętnie porozmawiałby z nią dłużej, jednak był już umówiony. Uśmiechnął się przepraszająco – jego dziewczyna nie lubiła spóźnień.
– Muszę już lecieć – powiedział. – Powiesz wujostwu, że nowi sąsiedzi nie zapomnieli o tym, że należy przyjść i się przedstawić? Zrobimy to, kiedy tylko trochę się ogarniemy.
- W porządku, powtórzę.
- I wiesz co? – zawołał za nią, kiedy przechodziła przez ulicę dzielącą ich domy. – Wcale nie uważam, że Matylda i Madej źle brzmi. Moim zdaniem to całkiem niezły zestaw.2.
Dostrzegła go stojącego niebezpiecznie w środku przejścia.
Także on zobaczył ją natychmiast, mimo to rozejrzał się dookoła, jakby dla niepoznaki. Nie wiedzieć czemu udawał, że znalazł się tu przypadkiem. Dopiero po kilku chwilach zatrzymał na niej wzrok, zaczekał, aż się uśmiechnie. On... Przyszedł…! Warto było opuścić mieszkanie, wyjść z domu, dojechać aż na lotnisko, aby spotkać go, ściągniętego myślami, w zatoce odlatujących samolotów.
Usiadł naprzeciw, mimo wolnych miejsc po jej obu stronach. Milcząc, patrzył jej w twarz; był ubrany w białą płócienną koszulę i zielone spodnie na szelkach. Miał plecak i walizkę, którą przyniósł w wolnej lewej ręce, bo jego prawa zajęta była trzymaniem długiej, obeschłej gałęzi. Zdziwiła się tym dostrzeżonym z opóźnieniem szczegółem, ekscentrycznym dodatkiem do udającego się w podróż mężczyzny.
Widziała go przez deszcz leniwie poruszonych twarzy, senną galerię ludzi zajętych ważnymi sprawami: pierwszymi od lat lub miesięcy wakacjami, wezwaniem na pogrzeb, zaproszeniem na ślub. Jednak widziała tylko jego; wydał jej się piękny, jeszcze przystojniejszy. Podziwiała jego wąski nos, lekko skośne oczy południowca i długie, jasne włosy, zgarnięte z wysokiego czoła na kark. Kiedy odstawił swą lśniącą, aluminiową walizkę, pomyślała, że mógłby przewozić w niej broń: granaty, karabin albo parę rewolwerów.
Przyszedł... Jej piękny, niewierny kochanek o złotych lokach, uzbrojony w szpadę udającą suchą gałąź. To nic, że dotychczas nie udało im się do siebie należeć. Uniosła się, aby odrzucając urazy, podziękować mu, że ją odnalazł.
Naraz oddzieliła go od niej ślimacząca się grupka zajętych sobą turystów. Gdy odeszli, jego już nie było. Na jego miejscu siedział obcy starszy mężczyzna, nieodpowiednio do wieku ubrany w idiotyczne zielone spodnie na szelkach. Nie wypuszczał z dłoni ekscentrycznej laski ze srebrną gałką.
Kaskada uczuć, które przelały się przez jej twarz, zatrzymała Madeja na miejscu.
Nawet gdyby chciał, nie potrafiłby zmusić się do zrobienia kroku, pokonania dzielącej go od niej drogi, która znienacka wyszczerzyła się na niego kolcami. Widział jej niedowierzanie, zachwyt, potem rozbłyskające w oczach rozpaczliwe łzy.
Znowu_..._ Madej poczuł się źle, jakby sam był ich sprawcą. Płacz Matyldy oplótł go zwartą siecią; opuścił głowę, wiedząc, że jego starania są pozbawione sensu. I tak nie mógł zastąpić tego, na którego czekała.
Odwrócił się na pięcie i powlókł do otwartego bez przerwy baru. Akurat odbywało się regulaminowe sprzątanie; ominął niewyspaną kobietę, która zmagała się z mopem, odczekał swoje przy ladzie i odebrawszy zamówioną kawę z suchym rogalikiem, podreptał do stołu. Usadowił się na krześle, jednak po chwili zmienił zdanie i przeniósł się niechętnie do innego, wyższego stolika z barowymi stołkami. Stamtąd łatwiej mu było obserwować salę.
Matylda wciąż zajmowała to samo miejsce; właściwie nie chciał się jej przyglądać, wmawiał sobie, że patrzy na nią jedynie kontrolnie, z dawnego nawyku opieki. Kiedyś jej potrzebowała, czasami nawet o nią prosiła, jakby nienależycie ją jej zapewniał. Wiedział, że nie powinien tu być. Ich wspólna obecność na lotnisku – niestety nieprzypadkowa – od początku zapowiadała kłopoty. Była dołożeniem dodatkowego kamienia do worka czekającego już na zarzucenie na plecy, dopisaniem kolejnego centymetra stryczka.
Madej z trudem oderwał od niej wzrok.
Oszczędzaj siły, stary,powiedział do siebie na uspokojenie, jeszcze będziesz ichpotrzebował.
Zmusił się do skupienia uwagi na otaczającej go przestrzeni. Na początku nie najlepiej mu to wychodziło – zapełniająca się powoli sala odlotów była tylko tłem dla jedynej ważnej dla niego osoby. Potem proporcje się odmieniły – opanowany ogrom tego miejsca stał się zaprzeczeniem nieuzasadnionej koncentracji energii w jednym ludzkim punkcie, który wyznaczyła sobą Matylda. Madej poczuł ulgę. Rozszerzenie pola widzenia przeniosło się na jego myśli i, przynajmniej na jakiś czas, zwróciło im dotychczasową klarowność.
Zaczął obserwować ludzi, którzy wysiadali z wyłaniających się jak duchy z porannej mgły taksówek. Wkraczając do sali odlotów, wnosili do niej swą spowolnioną uważność. Przekraczali bramę, ciągnąc za sobą walizki, które podążały za nimi z posłuszeństwem owiec, przeliczanych od czasu do czasu i poklepywanych Właściwie dlaczego wyrzucone?..
Poranna apatia hali opadała na przybyłych niczym klejąca siatka ochronna. Jej sile ulegali wszyscy, nawet trójka nowo przybyłych dzieci. Na ulicy jeszcze hałaśliwe, teraz zatrzymały się tuż za drzwiami, tracąc ochotę na wakacje. Jedno wyciągnęło rączki do ojca, drugie zamajaczyło sennie, chwytając się nóg zaniepokojonej matki. Najstarsza dziewczynka, która dopiero co pokonała tanecznym krokiem śluzę wejściowych drzwi, porzuciła zamiar podbicia przestrzeni nieskrępowanej jeszcze przez ludzi i przedmioty. Noga za nogą powlokła się za rodzicami, ciągnąc za sobą dziecięcą walizeczkę oraz misia, wierną kopię wleczonego za łapkę ze schodów Kubusia Puchatka. Obrazu dopełniał drepczący za nią pies. Zatrzymał się tylko raz, aby uniósłszy tylną łapę, flegmatycznie obsikać marmurowy słup. Ten zrewanżował się podaniem komunikatu: oto otworzyło się kolejne okienko linii lotniczych, następni przewoźnicy włączali się w rytm dnia.
Wciąż jeszcze nie było miejsca na napięcie.
Było zbyt wcześnie, by się spieszyć, a ci, którzy już przybyli, nie umieli obchodzić się z rozciągniętym czasem. Brakowało poganiacza w postaci widoku formujących się kolejek, puste okienka i zgasłe ekrany ziewały prawdą o tym, że można było dłużej pospać.
Krajobraz lotniska dopiero się układał i rozkręcał, jakby wskoczenie na wyższe obroty było kwestią wielu godzin.
Madej otrząsnął się i poszukał wzrokiem Matyldy.
Nic się w niej nie zmieniło. Nadal siedziała na tej samej ławce i nadal była jedynym napiętym elementem otoczenia, w którego ogromie – nie z powodu swych nieznacznych rozmiarów, ale upartego bezruchu – powinna się gubić. Jej wrzenie rozpierało kadr obrazu.
Madej czuł je z daleka. Nie było mniej intensywne niż przed kilkudziesięcioma minutami, podczas pierwszego, chybionego rozbiegu w jej stronę. Kompletnie tu nie pasowało – tak jak ona sama w sali odlotów.
Patrzył na nią: jej ciało było jeszcze cierpliwe, zdyscyplinowane, jakby wytresowała je na potrzeby oczekiwania. Jeszcze trzymało w granicach niespokojnego ducha, sterczało prosto niczym pręt pod wirujące cyrkowe talerze. Jednak fizyczny bezruch już się wyczerpywał – Matylda zaczynała ulegać emocjom, które bulgotały w jej oczach i w nieskoordynowanym rytmie szarpały jej dłońmi. Nadal nie dostrzegała nikogo, nawet mężczyzny, który dosiadł się do niej na ławce, jakby na olbrzymiej sali zabrakło wolnych miejsc. Widziała tylko wejściowe drzwi i choć przebijała je wzrokiem jak wroga, przed każdym ich rozsunięciem gotowa była przebaczyć.
Czekała – była masochistycznym dzieckiem, posadzonym na wprost wypełnionego czekoladkami pudełka, które otwiera się i zamyka na czyjeś zawołanie.
Kiedy drżenie jej dłoni przeniosło się na ramiona, Madej podniósł się niechętnie.
Widział ją, jak potrząsa głową, jasnymi włosami zasłania wymęczoną twarz. Już była bliska poderwania się z miejsca, jednak opuściły ją siły. Pozwoliła głowie opaść na piersi, przestała szpiegować wejście.
Madej dopił resztki niesmacznego płynu, który niedawno był ciepłą kawą, podniósł, nie spiesząc się, podróżną torbę. Nie ważyła wiele, odpowiednio do wartości rzeczy zabieranych w ostatnią podróż.
Bez wielkiej nadziei zerknął ostatni raz na ławkę, na której jak odarty z wiary męczennik odsiadywała wyrok Matylda. Pozbawiła go wszelkiego wyboru: otwarcie, głośno płakała.
Zmusiła go, by do niej podszedł.3.
Niechętnie podniosła na niego oczy. Widok, który się w nich odbił, nie przedstawiał starego przyjaciela, lecz złośliwie nasłanego intruza.
- Co ty tu robisz?
Nie potrafiła zdecydować się między zdziwieniem a wściekłością. Wzruszył ramionami, choć daleko mu było do obojętności.
- To, co zwykle robi się w sali odlotów. Czekam na samolot.
Otarła oczy, dyskretnie i zarazem niezdarnie.
- Aha. Jasne.
Widział, że zmusza się do patrzenia mu w oczy, jak dawniej, kiedy starając się być grzeczna, okazywała uwagę rozmówcy. Był to jej znak szczególny, godny pochwały, choć czasem męczący.
- Podróż służbowa?
Tu, na lotnisku, jej wzrok wymykał się spod kontroli i wciąż na nowo atakował otwierające się, jakby na złość coraz częściej, wejściowe drzwi. Nie zdając sobie z tego sprawy, przesunęła się na ławce, ponieważ wyrastając przed nią – świadomie od strony wejścia – zasłonił sobą obsesyjny widok.
- Słucham? – zapytał, upierając się przy ściąganiu na siebie jej uwagi.
- Pytałam, czy lecisz w podróż służbową? Czy może na wakacje?
- Właściwie... – Wiedział, że jej automatyczne, choć całkiem logicznie brzmiące pytania nie wynikają z zainteresowania. Jednak, czym sam był zdziwiony, wcale go to nie bolało. – Coś między jednym a drugim.
Była zbyt roztargniona, by słuchać jego słów, mimo to wykrzesała z siebie coś w rodzaju uśmiechu:
- Super!
Z rozmachem kiwnęła głową i skorzystała z okazji, by ponownie skontrolować drzwi. Madej nie zmienił pozycji; nie musiał się odwracać, by wiedzieć, że i tym razem zabrakło w nich oczekiwanej osoby.
- A ty?
- Co ja?
- Dokąd ty lecisz?
Podniosła na niego oczy, jakby ją czymś zaskoczył. Potrząsnęła głową, jej gest przypominał nerwowe uwalnianie się od snu.
- Ja...
Stał przed nią uparcie, z torbą, której nie wypuścił z dłoni, był zgarbiony, blady i niewyspany. W masie jego kłopotów stanowiła zaledwie jedno dodatkowe nieszczęście.
- Matyldo, powiedz mi, o co chodzi. Chcę wiedzieć, co z tobą.
- Ja... – Zająknęła się jeszcze raz, jednak nie spuściła wzroku. – Nigdzie nie lecę.
Otworzyła torbę i pokazała mu bilet lotniczy wraz z dokumentami podróży. Znał je aż nazbyt dokładnie.
- Rozumiem. Przyszłaś na samolot, którym nie polecisz.
Jej oczy wypełniły się łzami, gwałtownie, jakby pękł w niej gdzieś zawór bezpieczeństwa. Twarz tylko na krótko pozostała dzielna i nieruchoma, potem, gdy łzy, przepełniwszy oczy, wypłynęły na policzki, zaraziła się brakiem dyscypliny. Usta i broda zaczęły się trząść, wkrótce potem całe ciało osiągnęło jednolitą częstotliwość, w której każda część drga niebezpiecznie.
- Nie, ja... – Jej głos rozkołysał się jak nierówno rozkręcona pozytywka. – To wszystko przez tego skurwysyna.
WCZEŚNIEJ
Misza był przyjacielem Madeja.
Matylda znała go niemal równie długo. Miał niesprecyzowany urok nieobliczalnego, barwnego ptaka, był hałaśliwy i niezbyt mądry, jednocześnie drażnił i ściągał na siebie uwagę. Zawsze budził w niej ulgę, odchodząc, i tęsknotę, kiedy znikał na zbyt długo. Był kłamcą i gawędziarzem, romantycznym pędziwiatrem, który niepostrzeżenie wplątuje innych w opiekę nad swą skomplikowaną osobą.
- Kto mu wymyślił tę ksywkę? – zapytała Madeja, kiedy ich sobie przedstawił.
Miała wówczas siedemnaście lat i każdego faceta po dwudziestce uważała za dorosłego. Tak też jej zdaniem powinien się zachowywać – dorośle i mądrze jak Madej.
- Nie mam pojęcia.
– Dlaczego nikt nie mówi do niego po imieniu?
- Do mnie też nikt nie mówi po imieniu.
- To co innego.
Później, już jako dwudziestokilkuletnia kobieta, potrafiła to uzasadnić:
- Ponieważ ty, drogi Andrzeju, nie każesz do siebie mówić „Madej” każdemu, kto się nawinie. Sprzedawczyni w piekarni, listonoszowi, dziecku w piaskownicy.
- Fakt, ja staram się nikogo nie obciążać.
- A on nawet nie usiłuje podawać się za Michała! On chce i kocha być Miszą albo jeszcze lepiej Miszką – słodkim, puchatym misiem zagłaskiwanym przez kobiety.
- I tu masz odpowiedź! – Madej zaśmiał się głębokim, pulsującym śmiechem, który uwielbiała. – Miszą nazwała go pierwsza kobieta, w której ramiona oddał swe niesyte pieszczot ciało.
- Czyli jego matka?
- Nie sądzę. Ona, o ile wiem, zawsze mówi do niego Michał. Albo Michał cholera jasna, albo Michał do diabła, albo Michał...
Przerwała mu:
- Już dobrze, czyli nie była to jego matka. Jakaś inna kochająca kobieta.
Niewiele później i ona zarzuciła nazywanie go Michałem.
Na drewnianej podłodze, w domu narzeczonego, z jej ust wyrwał się jęk i dwie sylaby zmodyfikowanej wersji jego imienia.
I chwila, i imię stały się cezurą, od których wszystko uległo zmianie.
Gdy powiedziała Madejowi, że odchodzi, pokręcił głową, jakby jej nie zrozumiał.
- Wybacz mi – powtórzyła Matylda.
Nawet jeśli wcześniej wiedział o Miszy, o nic nie wypytywał. Czuł obecność konkurenta, wyłapywał sygnały jej rozpaczliwej szarpaniny, mimo to przestawił własny niepokój na tryb hibernacji. Nie zrobił nic, by potwierdzić znaki, zamiast próbować przyłapać, schodził z drogi okazjom.
Wiedziała, że jego upór nie oznacza negowania nieprzyjemnej prawdy o jej zdradzie. Ani o konieczności wyboru. Od rozpoczęcia jej, jak to nazwał, przygody, minęły zaledwie dwa miesiące. On po prostu czekał, dawał jej szansę.
- Myślę, że powinnaś to wszystko jeszcze raz przemyśleć.
Słowa uderzyły w nią jak rzucony w twarz akt łaski. Drgnęła; jego opiekuńczość eksplodowała w najmniej potrzebnym momencie.
Potem dotarło do niej, że jemu, silnemu Madejowi, drży głos. Przeraziła się, poczuła lepki wstyd. Przez dwie, może trzy sekundy była bliska ustępstwa, niewiele brakowało, by przyjęła odroczenie.
- Nie mogę.
Jak odmawiający zeznań zacięty świadek wbiła wzrok w podłogę.
Stała tak bardzo długo, aż bezruch przestał jej przeszkadzać. Nie patrzyła na niego, zadowalając się słuchaniem jego niespokojnych, zdumionych kroków. Nawet gdyby chciała, nie potrafiłaby nakarmić jego zdziwienia, zapchać mu ust mamałygą kłamstw i obietnic poprawy.
Znaleźli się tam, gdzie każde musiało uporać się ze sobą, To, co wydarzyło się we wspólnym jeszcze pokoju, rozrzuciło ich po osobnych kątach. Gdzieś pośrodku podrygiwały strzępy rozerwanej powietrznej poduszki, dokonana eksplozja uratowała ich od konieczności powolnego odklejania się od siebie.
- Przynajmniej spróbuj mi wybaczyć – powiedziała, zapominając, że nie ma prawa prosić o darowanie winy.
Nie po tym, co zrobiła.
Nie po zdradzie dokonanej z jego najlepszym przyjacielem w jego własnym domu, na podłodze wypieszczonej przez nieżyjącego już ojca. Tego, który miał zostać jej teściem, dziadkiem jej dzieci. Gdy układał klepki, z pewnością wyobrażał sobie tupot stópek przyszłych wnuków. To dla nich postarał się, by podłoga była gładka i bezpieczna, by nikogo nie poraniła.
I sprawdziło się: gdy Matylda kochała się na niej z rzekomym przyjacielem domu, pomyliła tę podłogę z najmiększą pościelą. Podczas tej miłości nie ukłuła jej, choćby ku przestrodze, żadna sprawiedliwa drzazga. Nie uderzyła, a za karę powinna, ukryta w gładkości nierówność.
- Nie mam wyboru – dodała z opuszczoną głową.
Przestała być godna tej podłogi, tego domu oraz ludzi, którzy go stworzyli.
Nie była godna gospodarza, dokonawszy zbrodni nielojalności, nie nadawała się na matkę jego dzieci. Ten dom oraz żyjące w nim duchy oczekiwały następców tronu – i te im się należały, zamiast lęku przed narodzinami bastarda.
- Ale ja daję ci wybór, Matyldo!
Jego wielkoduszność zapiekła ją w gardle. Wiedziała, że nie skłamał; znowu otwierał przed nią drzwi, zapraszał. Był nawet gotów pomóc jej poupychać na nowo przeszłość po szufladach.
- Nie mogę.
Uciekła przed jego wzrokiem. Jego oczy były zbyt uczciwe, jak wtedy, gdy pierwszy raz zaprosił ją do tego domu. Poprosił ją, by z nim została. Kochał ją, jednak dopiero tamtego dnia usłyszała to z jego ust. Powiedział, że zakochał się w niej, kiedy jeszcze była dzieckiem.
Jak mogła go nie przyjąć. Nie pokochać.
- Nie mogę.
Dzwonek przy drzwiach mieszkania wygrywał tylko jedną melodyjkę, mimo to i tak zawsze rozpoznawała w niej Miszę.
- Hej, Matyldo…
Nie odpowiedziała. Jej oczy zachmurzyły się, rękę trzymała na klamce. Zrozumiał, że ma ochotę zatrzasnąć mu drzwi przed nosem.
- Nie gniewaj się na mnie – powiedział szybko cichym, zmęczonym głosem. – Bardzo chciałem do ciebie zadzwonić, ale zgubiłem komórkę...
Znowu pojawiał się u niej po długich tygodniach nieobecności, według sprawdzonej procedury. Był blady i sponiewierany. Wbrew tysiącom dawanych sobie przyrzeczeń wpuściła go do środka.
- Czarodziejko...
Podała mu herbatę, tę, którą lubił po swoich ciężkich dniach. Pił ją, trzymając szklankę w obydwu dłoniach jak zmarznięte, pokrzywdzone dziecko. Zlitowała się i zrobiła parę kanapek; ponieważ zaskoczył ją swoim przyjściem, musiała pożyczyć chleb od nieobecnych współmieszkanek.
- I jak, już znalazłeś?
- Co?
Choć był głodny, jadł bez apetytu. Matylda pomyślała, że najchętniej wypiłby piwo, czego jednak nie zamierzała mu proponować.
- Komórkę. Pytałam, czy znalazłeś zgubioną komórkę.
- No tak… Kumpel mi odesłał.
- Twój kumpel znalazł twoją komórkę.
- Tam była taka masa ludzi...
Siedział jak zwykle na podłodze, obok ikeowskiego wazonu, który zamiast na kwiaty od niego służył jej jako śmietnik.
- Misza, czy ty wiesz, jak to brzmi? Te twoje tłumaczenia, jedno głupsze od drugiego?
- Rozumiem, że to może się tak wydawać – odpowiedział ostrożnie.
- Wydawać?
Była rozżalona i wściekła, napady bezsilnej złości nachodzące ją podczas jego niezapowiedzianych powrotów za każdym razem trwały nieco dłużej. A powinna się cieszyć, że jest, że wrócił, że zatęsknił...
Przynajmniej on tak twierdził, bardzo nią rozczarowany: Skoro już jestem, skoro w końcu udaje się nam być razem, dlaczego nie możemy się tym cieszyć?
- Przecież jesteś poetą – wypomniała mu, nieumiejętnie ukrywając urazę.
- Na razie jestem tylko tekściarzem...
Poprawiał ją jedynie dla porządku. Usprawiedliwiał się i krygował: będę mówił o sobie „poeta” – i to jak chętnie! – ale dopiero wtedy, kiedy świat pozna moje wiersze_._ Nie teksty, nie piosenki, wiersze. Słowo to wypowiadał z rozkoszą, rozlewając je sobie na języku jak nalewkę orzechową. Nie tylko przy niej pozwalał sobie na nieograniczoną próżność: podobno chodziło wyłącznie o ambicję i przez niego samego wysoko postawioną poprzeczkę. Miał ją gładko przeskoczyć, kiedy tylko przyjdzie mu ochota.
- … Który kiedyś zostanie poetą.
Znała tę historię: gdzieś w kosmosie czekają na urodzenie tomy jego wierszy. Powstaną, zaistnieją, rozbłysną, kiedy on, przyczajony poeta, znudzi się pisaniem bzdur. Porzuci teksty reklamowe, podpisy pod prasowe zdjęcia, dialogi do ilustrowanych historyjek oraz slogany dla panów z telewizji. Kiedy odżegna się od piosenek na zamówienie, także tych, które już prawie są poezją.
Na razie nie splotły się w oczekiwane konstelacje. Porozrzucane wersy nie odnalazły jeszcze rytmu, światła, mgły. I dlatego podlegają kwarantannie – nie mogą być byle jakie, zadowalające, zaledwie dobre.
Te wiersze muszą wstrząsnąć światem.
- Powiedz mi tylko… – Matylda poszukała podbarwionych przemęczoną czerwienią oczu. – Powiedz mi, skąd w takim razie bierze się w tobie to chłopskie cwaniactwo?
Znieruchomiał; doprowadziła do tego, że podniósł na nią zdziwione, urażone niesprawiedliwością spojrzenie. Nigdy dotąd tak go nie obraziła; twierdziła przecież, że szanuje jego przeszłość, nawyki, upodobania. Nawet jego daleki od poetyckości język, którym posługiwał się na co dzień.
- Jeśli chcesz mnie obrażać...
- Twierdzisz, że gdy znikasz, to znaczy znikasz dla mnie – udajesz się w twórcze kosmologie. Zadzwonienie do mnie czy wysłanie esemesa kompletnie się w nich nie mieści. To wersja dla mnie. Natomiast jeśli chodzi o sprawy, od których jesteś zależny... Tu twój chłopski zdrowy rozsądek pilnuje, byś nie zawalił terminów w twojej gównianej agencji reklamowej, twoich spotkań z muzykami czy z twoim pożal się Boże agentem. Tych nie zaniedbujesz nigdy, w przeciwieństwie do mnie. Nie robisz tego, bo wiesz, że nie możesz sobie na to pozwolić.
- To nieprawda... – wykrztusił oburzony. – Jak możesz tak mówić?
- Także twoi kumple od kieliszka wiedzą, że zawsze można na ciebie liczyć.
Odstawił szklankę i pusty talerz po kanapkach, patrzył na nią z urazą.
- W tych przyziemnych, ale jakże potrzebnych kontaktach nie jesteś już ani wędrującym poetą, ani nawet szukającym natchnienia tekściarzem. Twoja artystyczna dezynwoltura nie wyklucza też regularnych obiadków u mamy i taty.
Ostatecznie obrażony, nie zaszczycił jej odpowiedzią. Jednak jej było to obojętne.
- Kiedyś, kiedy byłam dla ciebie nieosiągalna, dzwoniłeś do mnie o każdej porze, choćby przed świtem, a ja wyłączałam dźwięk w telefonie, aby mój mężczyzna – nie zapominajmy, twój przyjaciel! – niczego nie zauważył.
Rozejrzała się po swoim nieumeblowanym pokoju ponad jego głową. Nijak nie przypominał dawnej sypialni, której harmonię zdruzgotała niegdyś bezgłośność jego telefonów.
- On spał, a ja patrzyłam na migoczący ekranik i byłam szczęśliwa, wiedząc, że do mnie tęsknisz – powiedziała ciszej i smutniej niż poprzednio. – Aż w końcu zostawiłam go dla ciebie.
- Czego teraz żałujesz – stwierdził ponuro.
- Nie – odpowiedziała.
Spróbował ją objąć.
- Nie!
Wyszarpnęła dłoń, z której udało mu się uchwycić palec. Przez twarz przebiegł mu nieznaczny skurcz, dopadający go w rzadkich chwilach psychicznej niewygody. Były tym, czego nie lubił najbardziej: ktoś lub coś wyrzucało go poza margines emocjonalnego dobrobytu, kazało wątpić w pogodną sympatię świata.
- Ale dlaczego? – wymamrotał z wyrzutem.
Czuła się bezsilna, bez szans, by do niego dotrzeć. Znowu był chłopcem, który bojąc się mroku, woli gonić za migoczącymi światełkami, zapominać i porzucać wszystko. Zatrzymywała go w biegu, więc cierpiał, jednak przede wszystkim głęboko się dziwił.
- Nigdy więcej mnie nie dotykaj – powiedziała ostro.
Patrzył na nią zaskoczony, pełen dziecięcego strachu.
- Czarodziejko...
- Nie, nie żałuję tego, co między nami było...
Przerwała; własne słowa zabrzmiały jej fałszywie. Gdyby rzeczywiście niczego nie żałowała, nic by jej teraz nie bolało.
- Ale nie chcę żałować tego, co mogłoby się jeszcze wydarzyć – wyjaśniła, także sobie. – Dlatego rzucam cię, a ty wiesz, co to znaczy.
Nie chciało się jej szukać mądrzejszych słów.
- I obiecaj mi, że tym razem naprawdę dasz mi spokój.
W końcu zmusiła go do wyjścia. Stali w ciasnym przedpokoju; mieli za sobą kilka godzin gry za pomocą starych słów, gestów, próśb i zapewnień. Przećwiczyli jej zawahania i jego zadowolone nadzieje, przetańczyli znajomy układ kroków między łóżkiem a drzwiami, przetrzymali napady krzyków i łez.
- Jak mógłbym ci coś takiego obiecać?
Setny raz spróbował się przytulić, jego zapach zakołysał się w jej głowie.
- Po prostu – powiedziała, chociaż nic nie wydawało się proste. – Kiedy przyjdzie ci ochota do mnie zadzwonić, nie zrobisz tego. Kiedy stwierdzisz, że fajnie byłoby tu przyjść, nie przyjdziesz.
- A esemesy? Nie mogę napisać ci, że cię uwielbiam?
- Przecież czujesz obrzydzenie do esemesów.
Nie zdążył ukryć mimowolnego uśmiechu.
- Ja?
Nienawidziła jego esemesów tak jak zamknięty za płotem człowiek nienawidzi otwartego świata albo pacjent z wyciętym żołądkiem wielkiego, krwistego steka. Zbyt często musiała na nie czekać i nie dostawała wtedy, gdy wydawało jej się, że bez nich umrze. Kiedy w końcu przychodziły, nie były ani wytłumaczeniem, ani przeprosinami. Znajdowała w nich niedokładne cytaty z książek, jakby zmaltretowana głowa autora nie osiągnęła stanu niezbędnego do własnych produkcji. Czasami Misza sięgał po piosenki, których sam nie napisał, bywało, że cytował wiersze. Tych nigdy nie znała, być może rzeczywiście był ich autorem.
- Żadnych esemesów – powtórzyła stanowczo. – Żadnych cytatów.
- A gdybyś dała mi jeszcze jedną szansę?
Podniósł na nią niebieskie, chłopięce oczy. Uznała to za złośliwą premedytację.
- Którą z kolei?
Tym razem nie odważył się na „ostatni raz”. Mogła być z siebie zadowolona, wyglądało na to, że zaczął jej wierzyć.
- Ale dlaczego tak? – pożalił się, opuszczając głowę.
W chwilach jak ta zwykle wsuwała palce w jego włosy.
- Przyrzeknij mi, że mi to ułatwisz.
Przestraszony jej chłodem znowu wyciągnął do niej rękę. Odsunęła się, obolała z tęsknoty.
- Nie mogę ci tego obiecać – powiedział miękko.
Poznała barwę jego głosu; uderzał w jej słabe punkty, wciąż jeszcze wierzył, że kara mu się upiecze.
- Nie zostawiasz mi wyboru.
Opuścił głowę jeszcze niżej, bezradnie, chłopiec, którego zawsze pocieszała. Oboje zdążyli przyzwyczaić się do tego, że najpierw głaszcze go po karku – nawet wiedząc, że specjalnie go odsłania jak przepraszający szczeniaczek brzuch – a niedługo potem przytula go całego i całuje, jakby to ona powinna go przeprosić.
- Nie, Misza – powiedziała wolno. – Ja nie chcę cię więcej widzieć.4.
Płakała, a Madej nie potrafił temu zaradzić.
Złapał się na tym, że zaraził się od niej patrzeniem na te przeklęte drzwi. Nadal otwierały się i zamykały niezmordowanie, odpowiednio do pęczniejącego lotniskowego dnia oraz narastającej rzeszy ludzi. Rozdziawiały szeroko usta jak posłuszny pacjent u dentysty, równo obojętne przed biznesmenem z aktówką, jak przed grupą wycieczkową, tego dnia pierwszą chętną na przepychanki. Ich spokoju nie zaburzał ani pies, o dystans smyczy wyprzedzający swoją panią, ani dojrzali kochankowie, całujący się na pożegnanie na chodniku przed wejściem.
Madej pozazdrościł zakochanemu nieznajomemu, który objawiał mu się wyrywkowo, fragmentaryczny w ruchliwej szczelinie drzwi, przesłaniany przez napływających podróżnych. Wolałby jak on całować swoją kobietę, potem wysłać ją w podróż. Tymczasem rzeczy ułożyły się odwrotnie: pocieszał dziewczynę, która do niego nie należała, nie mógł jej ani pocałować, ani wyprawić samej w świat.
- Nie odzywał się jak zwykle...
Oboje śledzili oczyma irytujący ruch rozsuwanych drzwi.
- Podobno z nim zerwałaś – przypomniał jej ponuro. – Na dobre.
Drgnęła, drzwi znowu uchyliły się usłużnie. Nie najmłodsi kochankowie nadal całowali się na chodniku.
- To on ci o tym powiedział?
Podrapał się po głowie. Madej, uważaj,ostrzegł sam siebie bezgłośnie. Był to nawyk, który pozostał mu z pierwszych miesięcy po jej odejściu.
- Tak, on.
- Miałeś z nim kontakt?
Wiedział, że jej napięcie może być niebezpieczne; w nastroju, w którym się znajdowała, należało uważnie dobierać słowa.
- Niewielki. Siłą rzeczy dzwonimy do siebie od czasu do czasu.
- Siłą rzeczy?
Zamknął oczy i przetarł palcami napięte boleśnie powieki. Był zmęczony i niewyspany, niesmaczna kawa z baru zamiast go obudzić, gorzkawo gniotła mu żołądek. W natłoku spraw, które ze sobą przydźwigał, dodatkowe utrudnienie w postaci byłej miłości nie działało na niego uzdrawiająco.
- Nie masz czym się martwić, skoro z nim zerwałaś – powiedział bezsensownie, jakby niedospanie upoważniało go do nielogiczności. – Zresztą... powiedz lepiej, czego ty właściwie oczekujesz?
- Nie odzywał się, nie napisał ani słowa...
Mimo uścisku jego ramienia kołysała się nieświadomie w rytm drzwi, które z racji pory dnia zabrały się w końcu do sumiennej, regularnej pracy.
- Nigdy tak nie robił. Przecież wie, że ja... Nie mogę tak, potrzebuję potwierdzenia, jasności, czystego stołu, chcę wiedzieć, że to przyjął, zgodził się. Że to naprawdę koniec. Chcę być pewna, że nie pojawi się za miesiąc – z tymi głupimi tekstami, zakłopotanym wyrazem twarzy, może w końcu z kwiatami, nie powie, że tęskni... Nie chcę! Mam tego dosyć.
Była nie mniej od niego zmęczona. W hali wyłączono już większość sztucznych świateł, naturalna poświata ujawniła poplamioną śladami łez bladość jej twarzy. Bezradnie pogłaskał ją po głowie; jakimś cudem udało się jej oderwać oczy od wejścia, które przy natłoku ludzi przelewających się z chodnika do hali traciło już metodyczną przejrzystość.
- Wysłałam mu mejla, że nie chcę go więcej widzieć, zmieniam numer komórki i wszystkie te bzdury... Wiesz.
Wiedział.
- I czekałam na potwierdzenie. To znaczy... Ja wcale nie chciałam na nic czekać, ale nie umiałam być spokojna i znów myślałam, że on coś kombinuje... Nie potrafiłam niczym się zająć, o czym innym myśleć. Bałam się, że całą tę cholerną robotę, to pieprzone zerwanie, wykonałam niepotrzebnie, tylko po to, by znowu pojawił się znienacka i jeszcze raz wszystko mi rozwalił.
- Jasne.
Pokiwał głową; znał to dobrze, słowo w słowo, od przecinka do kropki.
- A potem znowu zachowałam się jak idiotka. Wysłałam mu esemesa, że wyjeżdżam do Wietnamu. I teraz siedzę i czekam na niego, bo według moich kretyńskich wyobrażeń on...
- Powinien znać twój numer lotu, wpaść tu, wyznać ci miłość, zatrzymać cię albo polecieć razem z tobą. Jak w filmie.
Boże, jak to obrzydliwie brzmi.
- No tak... – Zamiast ją rozbawić, doprowadził do nowych strumieni łez. – Żebyś wiedział... Możesz się ze mnie śmiać!
- Okej, Matylda, tak czy inaczej masz jeszcze trochę czasu.
Nieufnie podniosła głowę:
- Nie rozumiem?
- Na filmach ta scena zawsze odbywa się w ostatniej chwili. Wiesz, facet zatrzymuje samolot, przeskakuje przez barierki, przechytrza celników...
- Bardzo śmieszne.
- A twój samolot odlatuje... – spojrzał na zegarek – dopiero za trzy godziny i dwadzieścia minut.
- Aha. – Między jednym a drugim chlipnięciem spojrzała na niego podejrzliwie. – A ty skąd to wiesz?
Miał ochotę odgryźć sobie koniec języka. Ale z ciebie, Madej, mądrala.
- No bo...
Jeśli dotychczas miał jakiś wybór oraz prawie trzy godziny na podjęcie decyzji, właśnie go sobie odebrał. A przynajmniej ograniczył możliwości.
Teraz się dowie czy potem... W końcu żadna różnica.5.
Na lotnisku we Frankfurcie byli jeszcze tylko we dwoje.
Matylda, która nie ochłonęła po burzliwym poranku, nie zwracała na nikogo uwagi, nawet na dość dziwacznego, kręcącego się w pobliżu chłopaka.
Był mało atrakcyjnym szatynem i sprawiał wrażenie, jakby szukał ich towarzystwa. Gdyby chciała, domyśliłaby się w nim towarzysza podróży już w Warszawie, gdzie wylegitymował się przy okienku dokumentami biura „Selvia”, jednak była zbyt zajęta sobą. Także później chłopak starał się mieć ich w zasięgu wzroku, w samolocie i podczas przesiadki we Franfurcie posyłał im zaciekawione spojrzenia. Aby ich otwarcie zagadnąć, nie starczyło mu jednak odwagi.
Ruszyli na przechadzkę po imponującym terminalu, niemal wdzięczni za to, że odwraca ich uwagę. Nawet nie musieli rozmawiać, wokół nich padało dostatecznie dużo dźwięków.
Przepych sklepów, barów i restauracji spowijała dyskretna muzyka oraz łagodne zapowiedzi ogłoszeń. Wersy w rodzaju „Prosimy o niepozostawianie bagażu bez kontroli” czy „Prosimy pamiętać, że nasze lotnisko jest strefą beznikotynową” recytowała aktorka dubbingująca Julię Roberts i dzięki niej bardziej niż komunikaty przypominały one fragmenty miłosnych dialogów.
Filtrowane powietrze rozpieszczało stałą, wyważoną temperaturą, a niezliczone bary zapraszały podróżnych na piwo lub szampana. Uwolnieni od własnych pojazdów chętnie z tego korzystali, perspektywa pokonywania przestrzeni w zamroczonym stanie kusiła nie tylko samolotowych tchórzy.
Matylda nie znała podobnych gigantów; do Paryża, dokąd wybrała się jako studentka, pojechała autobusem, na lotnisku w Wiedniu, gdzie raz wysłano ją służbowo, chciała się tylko nie zgubić i sprawnie dotrzeć stamtąd do centrum miasta.
Teraz czuła się przybita, była żałosną prowincjuszką z kontrabandą kompleksów i lęku. Madej konsekwentnie jej towarzyszył, usiłował niezręcznie zabawiać. Był pewniejszy od niej wśród ras i zapachów. Chciał być jej przewodnikiem; nie powinna powracać do porannych myśli.
- Popatrz tylko – mówił jak do małego dziecka, odwracał jej uwagę perfekcją sztucznego świata. Wskazał palcem na nieskończoną przestrzeń szklanego dachu. – Aż wierzyć się nie chce, jakie tu wszystko przemyślane i przewidziane. Szkło, przejrzystość, silna stal. I z każdego miejsca widok na niebo, aby człowiek nastroił się do lotu.
- Wolałabym raczej zapomnieć.
- O czym?
- Że trzeba polecieć...
Podrapał się po głowie.
- Nigdy nie mówiłaś, że boisz się latania.
- Może nie było okazji? – powiedziała ponuro. – I owszem, latania też się boję. To w końcu duży stres.
Zamilkł na chwilę, jakby czuł się winny.
- Przecież jakoś przylecieliśmy tu z Warszawy...
- Fakt – odpowiedziała – i jakoś udało mi się to przeżyć.
Sama niedokładnie to pamiętała.
Wiedziała tylko, że Madej nakłonił ją w końcu do opuszczenia punktu obserwacyjnego przed wejściem i za rękę zaprowadził do samolotu. Jego polecenia wykonywała półświadomie i jakby z rozpędu. Myślała wyłącznie o tym, że Misza się nie pojawił.
Rozpacz, która ją ogarnęła, działała jak nadmuchiwany powietrzny skafander, uodporniając ją na inne lęki.
Przynajmniej do czasu.
Strach przed lataniem miał dopiero się pojawić, Matylda czuła go w zachyłkach mózgu. Akurat zaczynał się rozkręcać.
- Wiesz co? – powiedział Madej, uprzedzając jego atak. – Zobaczmy, czy warto tu coś kupić.
Ostentacyjnie wzruszyła ramionami, jednak on się nie przestraszył. Zaimprowizował przekorny uśmiech i pociągnął ją za sobą w kierunku jednego z handlowych pasaży. Uliczka była przepełniona ludźmi, z których każdy wydawał się dobrze ubrany, bogaty i pewny siebie.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.