Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość
  • promocja

Zejdź na dół, Langrishe - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
12 listopada 2025
3948 pkt
punktów Virtualo

Zejdź na dół, Langrishe - ebook

Autobus mija zamarłe krajobrazy i opustoszałe domy, gdy Helen Langrishe wraca z Dublinu do rodzinnego Springfield House w hrabstwie Kildare. Im bliżej jest rodowej posiadłości, tym bardziej jej myśli krążą wokół tematów śmierci i upływu czasu: stare rody, niegdyś zamknięte w dostojnych, a teraz rozpadających się domach, odchodzą w niepamięć, a nagrobki cmentarne zapadają się w ziemię, obojętne wobec żywych i ich niemocy. Irlandzka prowincja zastyga w niepewności, mimo że docierają do niej złowieszcze echa wydarzeń lat trzydziestych. Zwiastunem nadchodzących zmian było już, jak się okaże, pojawienie się w domu Langrishe’ów przybysza z Niemiec.

Aidan Higgins portretuje schyłek przedwojennej formacji kulturowej, tworząc elegię dla modernizmu i odpowiedź na Yeatsowską wizję angielsko-irlandzkiej historii. Podszyta ironią i fatalizmem narracja oddaje pełen sprzeczności obraz przemijania, w którym swojskość sąsiaduje z obcością, zabobon z nauką, a przeszłość z postępem.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66257-67-2
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Żarówki w autobusie ćmiły pomarańczową poświatą zza matowych klosików z rżniętego szkła; umieszczone w rzędach pod półkami na bagaże rzucały powtarzalne kręgi żółtawego światła na ramki z reklamami. Czyjaś biała twarz obserwowała ją w szybie; nie odwracała się chyba ani na chwilę. Ona siedziała przy oknie w połowie długości autobusu i czuła, że zaczyna się jej przewracać w żołądku. Smród gorących spalin mieszał się z odorem grubo siekanego mocnego tytoniu, dymu z papierosów, który brzydził ją najbardziej, i innymi truciznami wydychanymi przez dwadzieścia par pracujących płuc. Były tam, wszędzie wokół niej, niemyte, pocące się ciała, przemożnie cuchnące. W zatęchłej, przesyconej dymem atmosferze ci odporniejsi niż ona nie odczuwali żadnego dyskomfortu, wydzielali ciepłe fale gorąca i dobrego samopoczucia. W końcu szyba ponownie zmatowiała; wilgoć zaczęła się skraplać, ściekała strużkami; twarz rozmazała się i znikła.

Jej dłonie luźno spoczywały na podołku, jedna na drugiej, w zapinanych na guziczki szarych rękawiczkach z koźlęcej skóry, które pamiętały lepsze czasy, z powrotnym biletem ulgowym wetkniętym za lewe zapięcie. Okna były zamknięte na głucho, a pasażerowie, niewiele mówiący, błogo zadowoleni, siedzieli ramię w ramię, wydychając dwutlenek węgla. Dławiące gorąco we wnętrzu autobusu mozolnie i chybotliwie toczącego się przed siebie było sumą ludzkiego ciepła, które budziło w niej wstręt. Musiała siedzieć w tym cuchnącym miejscu. Zatłoczone miejsca jej nie służyły, przyprawiały ją o klaustrofobię, zwłaszcza gdy podróżowała samotnie; jadąc zaś tym autobusem, czuła się szczególnie źle.

Zdjęła rękawiczki. Gdy złożyła dłonie, poczuła, że są wilgotne; rozłączyła je, dotknęła czoła i stwierdziła, że ono także jest mokre. Coraz bardziej zbierało jej się na mdłości. Wieczorne gazety krzyczały wojennymi nagłówkami, że Venta del Diablo i Portalrubio zdobyte, a Madryt po raz kolejny ostrzelany przez artylerię powstańczą.

Konduktor zbliżał się z wolna, sprawdzając bilety. Gdy nadeszła jej kolej, podała mu swój bez słowa, nie podnosząc wzroku, widziała tylko sfatygowaną skórzaną torbę i dziurkacz do kasowania. Krótkie, poplamione nikotyną palce wzięły od niej kartonik, sprawdziły go, potem mężczyzna powiedział do niej coś uprzejmego i ruszył dalej. Milczała.

Opatuleni przeciw działaniu żywiołów podróżni czytali, że Włosi się zbroją, że von Ribbentrop wygłosił prowokacyjną przemowę na targach w Lipsku, że monsignore Pisani, arcybiskup Tomi, był obecny na audiencji, której papież łaskawie mu udzielił. Generał Franco zapowiedział nieuchronne wyzwolenie Hiszpanii. W Melbourne, mimo przejmującego chłodu, Australia obroniła puchar w turnieju krykietowym Ashes. Powtarzalne kręgi żółtawego światła, ciepłe powiewy mdlącego słodkawego powietrza.

„Evening Herald” leżał na jej kolanach przykrytych podróżnym pledem. Gazeta była rozłożona i obwieszczała światu, że Venta del Diablo i Portalrubio zostały zdobyte, że po raz kolejny ostrzelano Madryt. Pisano też, że pewien farmer z Kildare, niejaki Furness, stracił trzynaście sztuk bydła w śnieżnych zamieciach (chroniąc się przed burzami, najadły się trującego cisu). Spawacz z Dublina, który zabił swoją dziewczynę, zeznaje, że działał w stanie niepoczytalności.

Świat schodził na złą drogę. Mnożyły się nieszczęścia i klęski rzeczywiste bądź wyobrażone. Ciężkie koła toczyły się dalej. No i dobrze, pomyślała, niech się toczą. Niech się dzieje, co chce, najbrutalniej, jak tylko się da, z największym możliwym okrucieństwem. I niech pada śnieg. Ona i tak nie dożyje następnej wojny.

Ciepło zatłoczonego autobusu, jego nieustające kolebanie, odór potu i długo noszonych ubrań – wszystko to przyprawiało ją o nudności. Starała się je powstrzymać ssaniem miętówek. Dla udręczonych, pomyślała, życie to prawdziwy dopust boży. Na następnym przystanku muszę wysiąść.

Wciągnęła w płuca kolejny haust smrodliwego powietrza. Ciepło ciasnego i zamkniętego pojazdu, wypełnionego reklamami kiełbasek i butów, wilgotnymi cielesnymi wyziewami, woniami potu, ciemnego piwa i nieświeżej odzieży, i jego ciągły ruch – przez to wszystko czuła, że zaraz zwymiotuje.

Wyschniętymi ustami ssała jedną miętówkę za drugą, z nadzieją, że jej przejdzie. Przytłoczona ściskiem przełknęła ślinę; potem jeszcze raz. Coś zaczęło w niej pulsować, pot wystąpił jej na czoło. Przełknęła z trudem. Wydawało jej się, że wilgotne zwoje wnętrzności podchodzą jej do gardła. Okropność. Zacisnęła pięści i wpatrzona przed siebie próbowała jakoś wytrzymać, ze wszystkich sił walcząc z narastającymi mdłościami. Ależ byłby wstyd, w publicznym miejscu.

Pochyliła się w przód i przycisnęła palce do zamkniętych oczu, z wolna wdychała powietrze. Głosy ludzkie zlane w niewyraźny gwar docierały do jej uszu znużonym pulsowaniem, przychodziły i milkły. Powoli i płytko (zależało od tego jej życie) wdychała słabo wyczuwalną woń własnego ciała, własnych ubrań: ulatniający się zapach górskiej paproci. Wkrótce jednak mdłości zaczęły słabnąć; skurcze ustępowały. Teraz już jakoś wytrzyma. Ponownie przetarła szybę rąbkiem rękawiczki, spojrzała w okno. Noc była pogodna, księżyc szybko przesuwał się ponad drzewami. Chwilę później schował się nad rzeką za białe zwały chmur, które zaraz okazały się niskimi wzgórzami, by wreszcie zostać w tyle i zniknąć.

Gdzieś niedaleko jej ucha odezwał się męski głos:

– Jak już zaczniesz, to będziesz posuwał jak buhaj – dyszał przejęty. – Mówię ci, będziesz posuwał aż miło – dodał z nieznośną poufałością w głosie.

Silna męska pięść wbiła się z tyłu w oparcie jej siedzenia, aż serce jej uderzyło o żebra. Drugi głos odezwał się słabo:

– Boję się, że jestem za bardzo lękliwy. Że strach mnie obleci. Takim nieśmiały.

– Nieśmiały! – powtórzył pierwszy władczy głos. – Wiesz, jaki ja byłem nieśmiały? Jak diabli. Ale dałem sobie radę, i ty też dasz.

Wielki, zwalisty facet, który siedział obok niej, ubrany w brudny gabardynowy deszczowiec o mocno zatłuszczonym kołnierzu, ziewnął bezgłośnie, rozdziawiając usta na całą szerokość, aż poruszyły się krzepkie kości brutalnie ostrzyżonej czaszki.

– Ech, no nie wiem – powiedział tamten pierwszy pasażer z powątpiewaniem.

– Przecież ci mówię – odparł drugi z wigorem człowieka, który przeprowadził swojego byka przez niejedną furtkę w żywopłocie – że jak pierwszy raz dasz sobie radę, to potem (wyraźnie aluzyjnym tonem) już nie będziesz pękał. I ona, kurde, też nie. Kuj żelazo, póki gorące. Pierwsze koty za płoty.

Obaj zaśmiali się cicho. Tapicerowane oparcie jej siedzenia drżało, gdy rozbawieni mężczyźni wbijali w nie kolana. Ten nieśmiały nie mógł opanować chichotu, zakłopotany, ale i podekscytowany wizją chętnej, uległej kobiecości na jego usługach. Ona poczuła, że cała płonie. Dość już tego wszystkiego. Paliły ją uszy. Podłoga wibrowała potężnie pod jej stopami; czuła jej drgania w całym ciele, czuła podwójny rytm wielkich tylnych kół.

– Ale będziesz posuwał!

Słabe odbicie jej twarzy w oknie nie pozwalało stwierdzić, czy coś usłyszała i zrozumiała. Nie gapcie się na mnie tymi swoimi zmrużonymi, podkrążonymi ślepiami.

Poprzedniej nocy na przedmieściach Madrytu spadł śnieg. Walki nad Jaramą bez zmian. Włosi się zbroją. W kraju Męska Sodalicja Różańcowa modli się za powodzenie sił Chrystusa w Hiszpanii w prokatedrze Świętego Mikołaja w Galway.

Głosy. Niemilknący zgiełk świata; świata ognia i miecza.

Wstrętne, jednoznaczne dźwięki konfliktów, argumentów i kontrargumentów. Sąd orzekł, że pochlastanie dziewczyny było czynem szaleńca. Sprawca niemal oderżnął jej brzytwą głowę od reszty ciała. Świadek okazał wycinek tapety z korytarza, którym uciekała. O obrażeniach wypowiadał się doktor Cromie ze szpitala na Jervis Street. Oskarżony twierdzi, że działał w stanie niepoczytalności. Znał Ellen Boland od dziewięciu miesięcy; kochał ją i był dla niej bardzo czuły. Przynajmniej do czasu.

Niema twarz wciąż ją obserwowała. Helen Langrishe się odwróciła. Siedzący naprzeciw niej krępy mężczyzna złożył „Evening Mail” na pół, potem jeszcze raz, i wepchnął do wybrzuszonej kieszeni. Bez pomocy ręki i chusteczki oczyścił nos, wciągając rzadką flegmę w głąb kanału nosowego i przełykając. Potem rozparł się swobodnie, wbijając wzrok w napis, który pośród kwitnącego wokół brudu głosił _Seiliú toirmiscthe_, plucie wzbronione.

Bydlarz; człowiek pędzący życie na wsi wśród byków, jałówek, ogrodzeń. Kości i chrząstek. Odgotowywanego tłuszczu. Helen Langrishe odwróciła wzrok. Ciężkie koła toczyły się dalej. Ponownie przetarła szybę rękawiczką i zapatrzyła się przez wyglądające jak bulaj okno w wiejski krajobraz, który wyłaniał się z lewej strony.

Konduktor, z przewieszoną torbą ze sfatygowanej skóry, rozmawiał z którymś z pasażerów, wyciągnął rękę po należność za przejazd. Helen żałowała, że mu nie odpowiedziała. Mieszkając w Springfield, odwykła od wymieniania się zwyczajowymi uprzejmościami.

Głosy za jej plecami wszczęły jakiś spór, kłóciły się o ceny, o zwierzęta gospodarskie, o paszę, wzywały Imię Pańskie nadaremno. Wieśniacy z Kildare (rozpoznała ich po zaczepnej intonacji i spłaszczonych samogłoskach). Jo żem, kuźwa, zrobił to, jo żem, kuźwa, zrobił tamto... Jo żem, kuźwa, nigdy.

Ostrzelanie Madrytu (czytała), podobnie jak poprzednie, było militarnie nieuzasadnione. Włosi się zbroją. Buduje się bazy lotnicze na Sardynii i Sycylii, w południowej części półwyspu, a także na ufortyfikowanej wyspie (wytężyła wzrok, odczytała z trudem) Pantellerii, dla zapewnienia kontroli nad cieśninami oddzielającymi Sycylię od kontynentu.

Wyjeżdżali z miasta zdradliwie oblodzoną drogą, mijając Inchicore i Phoenix Park. People’s Gardens, Clancy Barracks, Islandbridge Gate – wszystko to niepostrzeżenie zostawało w tyle. Za oknem majaczyła wilgotna góra śmieci; za nią, na urwisku, ciągnął się na tle horyzontu szereg chałup z rozświetlonymi oknami. Co było dalej? Bocznice kolejowe Inchicore?

Żwirownie; załadowane pociągi na bocznicy. Smród siarki, cienie okien wagonów pasażerskich sunące po odymionych murach w stronę Kingsbridge Station.

Nad zboczem wysypiska unosiły się szarawe opary. Wzdłuż obu jego boków snuły się długie pasma białawej lotnej substancji. Zamarznięte czarne pole ciągnęło się w dal, ziemniaczane redliny pokrywał siwy szron; po chwili zajaśniał szklany budynek targu warzywnego na Mount Street. Strach na wróble z rozczochraną strzechą słomianych włosów stał z rozpostartymi ramionami. Dalej między polami wiła się rzeka, spokojna i płytka. Na jej powierzchni odbijało się światło księżyca, czyste i surowe, zimne, dalekie, nieco głębiej świecił drugi księżyc. Skąd wziął się przesąd, że ujrzenie w oknie księżyca w nowiu przynosi pecha? I tak by go zobaczyła, nie dało się tego uniknąć, jego zimne, nieziemskie światło i tak przeszyłoby jej gałki oczne.

Na zakręcie światła reflektorów omiotły biały kościółek z witrażami; minęli go szybko; nad bramą Helen spostrzegła kapliczkę w kształcie groty, z siedzącymi na tronach lodowatymi figurkami Chrystusa Króla i Maryi o stężałych kamiennych twarzach i wytrzeszczonych oczach. Potem ukazał się tor wyścigów psów. Autobus skręcił ostro w lewo i przejechał po wąskim kamiennym moście obok stadionu. Przed nimi leżało Lucan.

------------------------------------------------------------------------

ZAPRASZAMY DO ZAKUPU PEŁNEJ WERSJI KSIĄŻKI

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij