- W empik go
Zejście 49 - ebook
Zejście 49 - ebook
Henryk utknął na Limesie – planecie znajdującej się na tak odległych rubieżach wszechświata, że nocne niebo zawsze pozostaje tu jednolicie czarne. A w dzień nad niebezpiecznymi pustkowiami wschodzi przedziwne, mechaniczne słońce. Niegdyś przybywało tu wielu podróżników, zwabionych obietnicami przygody i bogactwa, lecz wszyscy już dawno odeszli. Henryk też powinien, ale nie może. Coś go tu trzyma. Coś pod powierzchnią rzeczy. Ukryte również w jego przeszłości. Coś, co w żaden sposób nie pasuje do wizerunku pracownika międzynarodowej korporacji, w który Henryk chce wierzyć. Coś, co sprawia, że wszyscy tkwimy tam razem z nim. Czy uda mu się wydostać? Czy ucieczka ze wstęgi Möbiusa w ogóle jest możliwa? I czy ma sens, jeśli na niczym innym nie można polegać?
Książka otrzymała nominacje do Nagrody „Nowej Fantastyki” 2024 oraz Nagrody im. Jerzego Żuławskiego 2024.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67482-99-8 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Czujesz to zimne tchnienie na karku? Czujesz? To ja. Moje manipulatory. Właśnie wsuwam je pod zewnętrzną płaszczyznę, którą jesteś obudowany. Nie bój się, nie będzie bolało. Poczujesz tylko troszkę chłodu pełzającego pod skórą i może jeszcze mrowienie, niegroźne igiełki wędrujące w głąb ciała. Aby przestawić kilka prostych parametrów, trzeba dotrzeć naprawdę głęboko. Wiem, jak to brzmi, lecz w sumie to nic wielkiego. Nic, co sprawiłoby ci znaczącą różnicę. W zasadzie jestem niemal pewna, że po wszystkim nie doświadczysz żadnej różnicy, że w ogóle nie odczujesz zmian, które wprowadzę. Ale one są niezbędne. Uwierz mi. Absolutnie, bezwzględnie niezbędne. Bez nich nie przeżyjesz. No dobrze, może przesadzam, ale z pewnością nie zrobisz nawet kilku świadomych kroków tam, gdzie zaprowadzą cię pustkowia, a nawet jeśli je zrobisz, to nic z tego nie wyniknie. Pójdziesz tam i wrócisz z niczym. Będziesz jak coś niemożliwego, jak śnieg na pustyni, a przecież nie tego chcesz. Chcesz czegoś zupełnie innego. I to tam jest, lecz nigdy do tego nie dotrzesz, bo nie dasz rady. Chyba że ci pomogę. Chyba że wprowadzę zmiany. Jak już mówiłam, zrobię to i tak, ale jeśli będziesz współpracował, efekty staną się znacznie silniejsze, znacznie głębsze i trwalsze. Słuchasz? Rozumiesz? Nie straciłeś wątku? Daj jakiś sygnał, że chcesz świadomie wziąć w tym udział. Kiwnij głową. Mrugnij szybko cztery razy. Kichnij. Zrób cokolwiek. No już…_
Talim poderwał głowę i czekał w napięciu, ale nic nie mąciło lekko zaszumionej ciszy. Zimny dreszcz wyrwał go z bezruchu. Zawiesił lutownicę na aluminiowym stojaku obok wiertarki, wkrętaka, opalarki i wibracyjnego klucza, a potem przestawił dźwignię kołowego włącznika. Świetlówka mrugnęła kilka razy i z cichym, ledwo słyszalnym piskiem zalała ciasne wnętrze pracowni jaskrawym, rozedrganym światłem. Punktowa lampa na teleskopowym wysięgniku, której Talim używał przy pracy, natychmiast przygasła.
Wstał i czubkiem głowy musnął płaty spękanej farby, łuszczącej się na suficie. Uważnie rozejrzał się po zagraconym wnętrzu. Powoli przesuwał wzrokiem po metalowych korpusach, wiązkach przegubowych kabli, kryształowych sześcianach, wewnątrz których lśniły złotawe ścieżki obwodów drukowanych, kościanych podzespołach elektrycznych, skomplikowanych systemach połączonych cięgien, szczelnie zamkniętych, przezroczystych bańkach, wypełnionych gęstym, przelewającym się, pomarańczowoczerwonym dymem, miedzianych dyskach i wytrawionych na ich powierzchni osobliwych literach nieznanego, ale dziwnie znajomego alfabetu oraz licznych kołach zębatych, zardzewiałych i wciąż oblepionych warstewką wyschniętej ziemi poprzetykanej połamanymi źdźbłami mchotrawy.
Wszystkie te rzeczy, te pozostałości obcego świata, które co do jednej znalazł na pustkowiach i gromadził od bardzo dawna, do tego stopnia zmieszały się z jego narzędziami, z pomocą których majstrował przy swoich znaleziskach, że ktoś inny, ktoś, kto nie byłby Talimem, miałby spore trudności, żeby odróżnić jedne od drugich.
Niewielki drewniany taboret i blat wąskiego biurka, pokryty chaotyczną konstelacją kolorowych ścinków kabli, rozbebeszonych mechanizmów zegarowych i połyskujących między nimi srebrzystych plamek skapniętej cyny, otoczone były sięgającymi sufitu stertami zniszczonych urządzeń. Pod nimi kryły się chyba jakieś półki; Talim był niemal pewien, że kiedyś przykręcał je do metalowych ścian, lecz to wątpliwe wspomnienie stanowiło jedyny dowód na to, że istnieją. Mógłby oczywiście spróbować się do nich dokopać i sprawdzić, czy faktycznie tam są, ale bał się konfrontować swoją pamięć z rzeczywistością. Nie miał do siebie zaufania i nie był pewien, jak by się zachował, gdyby się okazało, że ich tam nie ma. Że nigdy ich tam nie było.
Rzecz w tym, że żadne inne pomieszczenie w lewiterze nie zapewniało mu aż tak silnego poczucia bezpieczeństwa. Tylko tu, ślęcząc nad znaleziskami, skupiając się wyłącznie na nich i mozolnie przywracając im dawne funkcje lub też nadając nowe, czuł, że jest właśnie tam, gdzie powinien być. Jakby dosłownie znalazł sposób, żeby zamknąć się we własnej głowie, żeby schować się przed światem wśród rzeczy, które zna i w pełni akceptuje, a one znają jego i w pełni akceptują to, co z nimi robi.
A jednak, mimo tej prostej i jak dotąd skutecznej strategii instynktownych uników (a właściwie dzięki niej, ale Talim uparcie i zgodnie z tym, czego konsekwentnie nie pozwalał sobie uświadomić, odmawiał uznania takiej możliwości), stało się coś niedobrego.
Nie nagle, nie znienacka, lecz z podstępną powolnością. Coś tu wpełzło i zagnieździło się w trzewiach pracowni. Talim nie miał pojęcia, jak do tego doszło. Choć zdawał sobie sprawę, że może za to winić wyłącznie siebie, ponieważ już od dłuższego czasu⁴⁶ zdarzało mu się słyszeć ciche, niezrozumiałe, ukradkiem wyłaniające się z zaszumionej ciszy mamrotanie, które usilnie starał się ignorować. Wmawiał sobie, że to któreś z urządzeń znalezionych na pustkowiu bawi się białym szumem albo generatory lewitera wymieniają się diagnostyką i z głupim zapamiętaniem robił to tak długo, aż okazało się, że jest już za późno. Czyli nie dość, że pozwolił, żeby to coś tu wlazło, to jeszcze przez to, że zbagatelizował sprawę i nie zadał sobie choćby najmniejszego trudu, aby zlokalizować i usunąć źródło ledwo słyszalnego mamrotania, obecność tego czegoś umocniła się na tyle, że mamrotanie stało się Głosem, który czegoś od niego chce.
Talim sięgnął za siebie, otworzył ciężkie metalowe drzwi, schylił się i tyłem wyszedł na korytarz. Zgasił światło, a potem jak najdelikatniej zamknął drzwi, jakby się bał, że Głos umilkł tylko dlatego, że chwilowo zapadł w płytką drzemkę, z której może go wybudzić każdy dźwięk głośniejszy od szumu generatorów. Skręcił w prawo i na miękkich nogach, starając się nie robić hałasu, ruszył przez półmrok w stronę sterowni. Po kilku krokach zatrzymał się jednak między dwiema zamkniętymi kajutami, które znajdowały się naprzeciwko siebie po obu stronach niezbyt szerokiego korytarza.
Za drzwiami po lewej mieściły się wąska prycza, niewielki składany stolik pod okrągłym iluminatorem i ukryte w ścianach szafki na kombinezony, ręczniki, bieliznę i termoaktywne śpiwory. Co prawda Talim rzadko sypiał w tej kajucie, jednak na tyle często korzystał z jej modułu higienicznego, że zwykł o niej myśleć jako o swoim ulubionym miejscu, w którym czuje się naprawdę u siebie, nawet mimo tego, że zdawał sobie sprawę, że tak naprawdę myśli te podsuwają mu leniwe nawyki umysłu. Chociaż znał tam każdy kąt, każde zakrzywienie dyskretnych mebli, każdą fałdę na brudnej i mocno wytartej wykładzinie i każdego martwego owada uwięzionego pod mlecznym szkłem teoretycznie hermetycznej lampy i widział to wszystko nawet teraz, przez zamknięte drzwi, jakby te kształty na trwałe odcisnęły się w głębi jego oczu, to jednak nie miał najmniejszych wątpliwości, że dużo bardziej u siebie czuje się wtedy, gdy siedzi w masywnym fotelu pilota albo, tak, niestety, tam, gdzie teraz czai się Głos, który próbuje mu odebrać poczucie bezpieczeństwa.
Drzwi po prawej stronie korytarza prowadziły do magazynu znalezisk, który miał być prowizoryczny i tymczasowy, ale Talim już dawno stracił nad nim kontrolę i nie miał pojęcia, co powinien zrobić. Zebrać się na odwagę, wybebeszyć go, przejrzeć zgromadzone tam przedmioty, poddać je ostrej selekcji i zostawić sobie te, które się do czegoś nadadzą, a resztę sprzedać Tony’emu, czy też raczej pozwolić, aby dalej spontanicznie łączyły się ze sobą i budowały coś, co tyka i syczy w ciemności. Tylko raz tam zajrzał. Gdy to zrobił, tykanie ucichło. Ale nie mógł dojrzeć, co tam się dzieje, bo światło latarki grzęzło między obłymi bryłami drżącego mroku. Dlatego Talim zaryglował drzwi do tymczasowego magazynu i więcej do niego nie zaglądał.
Czy to stamtąd dobiega Głos?
Pytanie nasuwało się samo i domagało się natychmiastowej odpowiedzi, ale Talim nie miał zamiaru poddawać się jego presji, bo zbytnio się bał otwierać magazyn w nocy. Jeśli już, to zajrzy tam dopiero, gdy wstanie dzień, czyli nie wcześniej niż za cztery ziemskie doby, a to wystarczająco dużo czasu, żeby na razie się tym nie przejmować. Musnął palcami ciepły metal zaryglowanych drzwi i ostrożnie przyłożył do niego ucho. Z daleka, niczym z głębokiej, bardzo głębokiej jaskini, dobiegały długie, nakładające się na siebie pogłosy rzężącego tykotania, głuchy puls metalicznego charkotu, rytmiczny chrzęst czegoś, co wolno i z mozołem wspina się po skalistym zboczu albo drąży w nim otwór, w którym…
Ciarki przebiegły Talimowi po plecach, odskoczył od drzwi i szybkim krokiem udał się do sterowni. Wbiegł po krótkich schodkach i z westchnieniem opadł na fotel pilota. Obok znajdował się jeszcze jeden, taki sam, pierwotnie przeznaczony dla drugiego pilota, ale od początku, od momentu, gdy kupił ten lewiter po okazyjnej cenie od pewnego zniechęconego handlarza445, latał nim wyłącznie w pojedynkę. Właśnie to, że można go było pilotować samotnie, przypieczętowało decyzję o zakupie. W każdym razie tej wersji trzymał się Talim.
Za przezroczystą kopułą sterowni rozciągała się betonowa płaszczyzna lądowiska, podzielona na dziewięćdziesiąt trzy kwadraty namalowane świecącą farbą, której słaby blask ledwo muskał ciemność. Jak na obecne warunki, miejsca było aż nadto, bo od dłuższego czasu stacjonowali tu tylko Talim, jak zawsze na stanowisku 23, i stary Henry, którego nieliczni już nemrodzi nazywali Dziadkiem. Ze swojego fotela Talim widział jego duży, pękaty lewiter. Migające światła postojowe raz po raz wyławiały z ciemności odrapane burty, pokryte rdzawymi, ciemnorudymi zaciekami. Mimo podeszłego wieku, Dziadek był dużo młodszy od swojego pojazdu. Produkcję tego modelu zakończono na długo przed jego narodzinami, dlatego Talim często się zastanawiał, skąd Dziadek bierze części zamienne, gdy musi coś naprawić. Zresztą nie tylko on zadawał sobie to pytanie. Jakiś czas temu Talim rozmawiał na ten temat z Tonym i dwoma nemrodami, Trzy Czwarte i Poprawką, którzy zgodnie doszli do wniosku, że jest tylko jedna możliwość: reperuje swój lewiter za pomocą mechanizmów, które znajduje na pustkowiach. Trudno w to uwierzyć, bo kto jak kto, ale nemrod powinien doskonale zdawać sobie sprawę, czym to się może skończyć. Jeśli to jednak prawda, jeśli faktycznie tak robi, to ten lewiter w dużej mierze jest już czymś innym, czymś w pół drogi między maszynami ludzi a tymi, które dawno temu rozpadły się tu, w Limesie, i dni tego czegoś są policzone.
Dziadek niezmiennie stacjonował od strony dzielnicy segmentów mieszkalnych, założonej przez pierwszych osadników i niegdyś tętniącej życiem, a teraz prawie całkowicie wymarłej. Jakby chciał w ten sposób ostentacyjnie dać wszystkim do zrozumienia, że najważniejsza jest wierność zasadom i raz wybranego miejsca nie powinno się zmieniać, nawet jeśli z biegiem lat straciło na atrakcyjności i bez problemu można je porzucić na rzecz innego. Z całą pewnością zdawał sobie jednak sprawę, że po drugiej stronie lądowiska, tam, gdzie stacjonował Talim, miałby widok na plątaninę skąpo oświetlonych uliczek w centrum Semony i wznoszącą się ponad płaskimi dachami ciemnych budynków kanciastą bryłę aktywnego nanobetonu, czyli Bunklab nefasów, jarzący się blado, jak masywny, bladożółty duch czegoś wielkiego i pancernego, miliony lat temu pełzającego po dnie oceanu kwasu. Przy dobrej pogodzie dało się stąd również dojrzeć pylony Zejścia rysujące się na tle nieba czterema cieniutkimi kreseczkami. Ale mimo tych wszystkich niewielkich, a jednak znaczących zalet tej strony lądowiska, Dziadek nigdy z niej nie korzystał i zawsze siadał swoim lewiterem po drugiej stronie, na stanowisku 93. Zawsze. I właściwie Talim wcale się temu nie dziwił. Byli bardziej do siebie podobni niż chcieliby przyznać i już samo to, jak stali względem siebie zamknięci w swych lewiterach, jak uparcie trzymali się ulubionych miejsc, oddaleni, po przeciwnych stronach pustego lądowiska, tłumaczyło wszystko, co trzeba było na ten temat wiedzieć, bez zbędnych słów.
Kontrolki generatorów mrugały łagodnym niebieskim światłem, co w ich języku znaczyło, że wszystkie podzespoły są w pełni sprawne. Monitory kokpitu były wygaszone i tylko na wyświetlaczu głównego komputera zliczały się ciągi długich liczb. Czasami z nudów Talim próbuje rozgryźć, o co w tym chodzi, ale jak dotąd mu się nie udało.
Na fotelu drugiego pilota piętrzyła się bezładna sterta spiętych gumkami notatników, przenośnych modułów pamięci, dalmierzy, map naszkicowanych na odwrocie wydruków ze skanera, kieszonkowych wykrywaczy metalu, zdjęć, kaset VHS, mierników pola magnetycznego oraz zagrzebanych wśród nich butelek wody i ouija, mocnej nalewki, którą Tony destyluje na zapleczu swojego lombardu. Wytwarza ją według sobie tylko znanej receptury, której jedynymi ewidentnymi składnikami są spirytus i ekstrakt⁴⁴ z halucynogennych grzybów tyho rosnących wyłącznie w Limesie. Osadnicy mówią na nie „nelego”, bo łudząco przypominają kolorowe klocki⁴³, którymi bawią się ich dzieci. Na szczęście zazwyczaj pojawiają się w trudno dostępnych miejscach i na tyle daleko od ludzkich siedzib, że nie trzeba pilnować dzieciaków, które szwendają się poza domem. Ale już starsze nastolatki szybko się orientują, gdzie można znaleźć te grzyby. Talim też wiedział, lecz wolał je przetworzone w postaci cierpkiej nalewki.
Nachylił się w stronę fotela drugiego pilota i zanurzył dłoń w stosie szpargałów, w tych papierowo-metalowo-szklanych zgliszczach swojego życia, które osobiście i nie bez znacznego wysiłku doprowadził do takiego stanu. Zanurzył głęboko i wyciągnął butelkę wody. Nie o to mu chodziło. Zanurzył jeszcze raz. Tym razem natrafił na flaszkę ouija, ale pustą. Spróbował ponownie. Znowu pusta. Kolejne nieudane próby budziły w nim coraz większy niepokój. Wreszcie, gdy był już bliski paniki, znalazł taką, która była opróżniona tylko do połowy. Odetchnął z ulgą. Zdjął nakrętkę i pociągnął solidny łyk zielonego płynu. Ostra cierpkość spłynęła do żołądka, przyjemny dreszcz przebiegł po skórze. Przymknął oczy. Na krawędziach przedmiotów pojawiła się znajoma zielonkawa fosforescencja. Półmrok zelżał. Talim przyjrzał się butelce i jej prostokątnej etykiecie, na której nadrukowany był czarno-biały rysunek tabliczki ouija – starożytnego narzędzia służącego do porozumiewania się z duchami. Są na niej cyfry od zera do dziewięciu, nad nimi cały alfabet, w lewym górnym rogu napis TAK, w prawym NIE, między nimi OUIJA, a po przeciwnej stronie, na dole, DO WIDZENIA. Tony zwykł mawiać: „Wiecie, taki żarcik. Że niby pijesz i możesz potem rozmawiać z duchami. Myślałem, że zrobię na tym niezły interes…”. Często naśmiewał się z tego pomysłu i ze swojej naiwności, ale robił to w taki sposób, że żal było słuchać.
„Żarcik”, akurat, pomyślał Talim, przełykając cierpką nalewkę – żeby tak dało się z nimi nie rozmawiać, to dopiero byłoby coś. Jego wzrok powędrował na zewnątrz i skupił się na lewiterze Dziadka. I tak będzie musiał wyjść, żeby uzupełnić zapasy ouija, więc przy okazji mógłby do niego wpaść. Zapewne nie otworzy i będzie udawał, że wcale go tam nie ma⁴², lecz nie zaszkodzi spróbować. Nie zaszkodzi też poradzić się duchów.
— No dobra, mam pytanie: odwiedzić Dziadka, czy nie? — wyszeptał chropowatym, rzadko używanym głosem.
Nie dostał odpowiedzi, ale zauważył, że kciuk dłoni, w której trzyma butelkę, wskazuje na NIE.
Uśmiechnął się.
— W porządku, rozumiem.
Dopił nalewkę, włożył do plecaka puste flaszki i tylnym włazem, po wysuniętym trapie wyszedł z lewitera. Z przyjemnością zaciągnął się chłodnym nocnym powietrzem i ciszą Semony. Kiedy ruszył w stronę Dziadka, uderzyła go pierwsza fala odurzenia, ale był przygotowany, czekał na nią.
Szerokie linie świecącej farby, które dzieliły lądowisko na równe kwadraty, zawisły nad pustką i rozciągnęły się na setki kilometrów. Wraz z nimi oddalił się lewiter Dziadka. Wciąż stał na swoim stanowisku, ale teraz znajdowało się ono bardzo, bardzo daleko. Jego światła postojowe migotały jak odległe stratosferyczne drony. Talim zatrzymał się. Zimne cielsko bezgwiezdnego nieba niemalże dotykało jego głowy. Czuł, jak promieniuje przenikliwym chłodem. Możliwe, że gdyby uniósł rękę ponad głowę, próżnia zamroziłaby ją na kość, ale nie zamierzał tego sprawdzać. Zachichotał.
— Oj, przestańcie, i tak do niego pójdę.
Spojrzał w dół. Stał na linii bladego światła, pod którą otwierała się głębia. Mógłby oczywiście ulec sugestii i dalszą drogę przebyć po liniach, lecz nie zamierzał się temu poddawać. Musiał sobie udowodnić, że wciąż ma tu coś do powiedzenia, że kontroluje sytuację. Wstrzymał oddech i zrobił krok w pustkę, która okazała się twardym betonem. Odetchnął. Pierwszy krok pociągnął za sobą drugi, a ten kolejny i jeszcze jeden i z każdym z nich lewiter Dziadka stawał się coraz bliższy. Z wolna lądowisko odzyskiwało normalne rozmiary oraz kształt. Tylko niebo wciąż wydawało się zbyt niskie, ale nie stanowiło to większego problemu.
— Tak lepiej, tak lepiej… — szeptał raz po raz.
Gdy dotarł do celu, stanął przy włazie i uderzył pięścią w zardzewiały metal. Huknęło głucho, jakby właz był prymitywnym instrumentem, który nieudolnie naśladuje odgłosy burzy. Nie wywołało to jednak żadnej widocznej reakcji. Odczekał chwilę i uderzył ponownie, pewien, że będzie tak, jak podejrzewał i za moment pójdzie dalej, do Tony’ego, ale wtedy, ku jego zaskoczeniu, właz się otworzył i stanął w nim otyły, brodaty Dziadek, w brudnym szarym kombinezonie obwieszonym amuletami. Światło miał za sobą, więc skołtuniona grzywa jego rzadkich, siwych włosów wyglądała jak żałosna aureola świętego patrona szaleńców.
— Dobrze, że jesteś — stwierdził. — Mam tu mały problem i właśnie się zastanawiałem, czy nie poprosić cię o pomoc.
Talim był tak zdumiony, że nie wiedział, co powiedzieć. Dziadek przyjrzał mu się uważnie i zapytał:
— Nalegowany?
— Tylko ouija — wykrztusił z trudem Talim.
— „Tylko”? To jeszcze gorzej. Gdzie jesteś?
— Przed drugą falą.
— No to wejdź, szybko, zanim cię dopadnie. Rozumiem, że kazała ci tu przyjść, ale mogłeś poczekać aż się po tobie przetoczy. Niepotrzebnie się narażasz. Chodź, chodź!
Dziadek przepuścił Talima i zamknął właz.
— W lewo, Tal. W lewo!
Talim skręcił, powoli brnął w gęstniejącym powietrzu i czuł się tak, jakby go coś połykało.
— Pożre mnie, prawda?
— Ależ cię wzięło… Nie, Tal, spokojnie. Okrągły korytarz może teraz sprawiać takie wrażenie, ale perystaltyka jest tylko w twojej głowie.
Dziadek delikatnie chwycił go za ramię.
— Zaprowadzę, to blisko, tam poczujesz się lepiej.
Talim miał wrażenie, że nigdzie nie idą, tylko kręcą się w miejscu, ale mimo to w jakiś sposób nagle usiadł na stołku przy wąskim blacie. W powietrzu, tuż przed jego nosem, pojawiła się butelka wody. Nie widział dłoni, która ją trzyma.
— Pij, Tal, pij.
Miał sucho w ustach, więc nie trzeba go było prosić dwa razy. Zimna woda wniknęła w niego jak rozkoszny prąd. Zamknął oczy⁴¹.
Gdy je otworzył, czuł się już znacznie lepiej. Dotarło do niego, że znajduje się w niewielkim, zabałaganionym kambuzie, a naprzeciwko, po drugiej stronie wąskiego stolika, siedzi Dziadek. Jego pomarszczona twarz wydawała się ulepiona z troski.
— Już? Przetoczyła się?
— Chyba… tak…
— Co widziałeś?
— Nie jestem pewny, coś jakby lawę na dnie studni…
Wzdrygnął się.
— Już dobrze. Napij się jeszcze, napij.
Talim opróżnił plastikową butelkę. Dziadek wyjął mu ją z dłoni i zapytał:
— Gdzie ci się tak śpieszyło? Co nie mogło zaczekać?
— Ty — odparł Talim.
— Czyżby?
— Bo…
— Nie, nie. Nie musisz się tłumaczyć. Miałeś swoje powody i w sumie dobrze, że się zjawiłeś. Przetwornik się zaklinował i sam nie dam rady go wyciągnąć. Już nie te siły. Ktoś musi mi pomóc. Podołasz?
Talim wzruszył ramionami.
— Chyba już tak…
Wstał, zachwiał się, ale utrzymał równowagę.
Dziadek obserwował go przez moment, a potem energicznie poderwał się z miejsca, pobrzękując amuletami.
— No i świetnie, chodź, pokażę ci, co i jak.
Talim z trudem dotrzymywał mu kroku, ponieważ z ogromnym zainteresowaniem, które ze wszystkich sił starał się ukryć i pohamować, rozglądał się po wnętrzu lewitera, jakże innego niż ten, w którym mieszkał. Gościł tu już kilka razy, ale zawsze były to zdecydowanie zbyt krótkie wizyty, które tylko w niewielkim stopniu zaspokajały jego ciekawość. Okrągłe korytarze o ścianach pokrytych licznymi rurami, masywnymi zaworami, kanciastymi skrzyniami z elektroniką i grubymi kablami, przywodziły na myśl zakamarki jakiejś fabryki. Nieustannie rozlegały się metaliczne stukoty, jęki armatury, elektryczne trzaski i posykiwania sprężarek. Gdzieniegdzie kłębiły się matowobiałe chmury bezwonnych oparów, które zachowywały się jak żywe istoty i za każdym razem, gdy je mijali, ciekawsko wyciągały ku nim mgliste macki. Wszystko to było całkowitym przeciwieństwem cichego, praktycznie rozplanowanego i w sumie, pomijając to, o czym nauczył się nie myśleć, dość nudnego lewitera Talima, dlatego tym bardziej go fascynowało.
Dziadek poprowadził go w głąb tych industrialnych bebechów. Skręcili kilka razy, po wąskich schodach wspięli się na wyższy poziom, a potem dotarli do miejsca, w którym coś kanciastego blokowało korytarz. Większość obiektu kryła się w chmurze matowobiałych oparów, o wiele gęstszych niż te, które minęli po drodze.
— Zostań tu — rozkazał Dziadek. — Przejdę na drugą stronę i powiem ci, co dalej.
Sapiąc, opadł na czworaka i wpełzł pod sterczące urządzenie. Był to prostokątny moduł, pokryty drobnymi radiatorami, które tworzyły dziwny, abstrakcyjny wzór wywołujący wrażenie, że korpus tej maszyny załamuje się w kilku miejscach w absolutnie niemożliwy sposób, jednocześnie do góry i w dół. Mgliste macki lgnęły do Talima, falowały mu przed oczami i utrudniały obserwację, ale i tak był pewien, że czegoś takiego jeszcze nie widział. Próbował się powstrzymać, lecz nie zdołał. Musiał zapytać.
— Co to właściwie jest?
— A nie widać?
— No nie bardzo…
— Mówiłem przecież, że przetwornik.
— Ale do czego służy?
— Do takich tam, wiesz, przerabia małe na mniejsze, a te na jeszcze mniejsze, a potem… W sumie to chuj wie, co tak naprawdę robi, ale lewiter go potrzebuje, więc bierzmy się do pracy.
— Co mam robić?
— Trzeba go trochę unieść, a potem wyjąć ze slotu. Chwyć porządnie, podnosimy na trzy.
Talim złapał od spodu za zimną, karbowaną krawędź i gdy usłyszał:
— Trzy!
Szarpnął w górę. Z zaskoczeniem stwierdził, że przetwornik jest lżejszy niż podejrzewał.
— A teraz w twoje lewo, dawaj! — komenderował Dziadek.
Pociągnęli i moduł wysunął się z metalicznym szczękiem. W jego miejsce natychmiast wskoczyło coś innego. Podłączyło się i uruchomiło. Narastający wizg zaczął świdrować powietrze. Opary przerzedziły się i po chwili całkowicie znikły. Teraz można było zobaczyć, że w ścianie korytarza tkwi drugi przetwornik, prostokątny obiekt długi na trzy metry i szeroki na mniej więcej osiemdziesiąt centymetrów, który, cokolwiek robił, powoli i zdecydowanie wchodził na obroty. Wyglądał dokładnie tak samo jak ten, który wyjęli, z tą różnicą, że był sprawny i zupełnie nowy, jakby dosłownie przed chwilą ktoś dostarczył go z fabryki podzespołów. Talim spojrzał pytająco na Dziadka, ale zmilczał.⁴⁸ I dla Magdy, bo zaczyna podejrzewać, że niepostrzeżenie zwerbowali ją spiskowcy wyobraźni i chyba lepiej, żeby dowiedziała się ode mnie.
⁴⁷ Lopterus Press 05
⁴⁶ Nie potrafił określić, kiedy się to zaczęło – dwa, trzy tygodnie temu, czy może ponad miesiąc – jakoś nigdy nie przywiązywał wagi do precyzyjnego odmierzania przeszłości i mimo że niezbyt mu się podobała ta cecha jego charakteru, nie miał żadnego pomysłu, jak sobie z nią poradzić.
⁴⁵ Przez blisko pół roku zaopatrywał tutejsze sklepy i wielu indywidualnych klientów w różne drobne towary. Właściwie całkiem nieźle sobie radził, ale w pewnym momencie stwierdził, że ma już dość życia w rytmie dwutygodniowych dni i równie długich nocy, a do tego urosła w nim przygnębiająca pewność, że jego asortyment jest zbyt chaotyczny, zbyt mało konkretny, aby dzięki niemu mógł się tu dorobić poważniejszych pieniędzy i żyć na zadowalającym poziomie.
⁴⁴ Tony przechwala się, że pozyskuje go za pomocą urządzenia zbudowanego z tak dziwnych i rzadko spotykanych podzespołów, że większość nemrodów nie potrafi sobie nawet wyobrazić, że coś takiego można znaleźć na pustkowiach. Trudno jednak wierzyć w jego zapewnienia, skoro nikomu nie chce pokazać swojej maszyny. Talim podejrzewał, że ma ku temu dobry powód i dlatego nigdy go o to nie prosił.
⁴³ _Trzymasz w dłoniach niewielką, kolorową broszurę. Jest szersza niż wyższa i wygląda jak instrukcja, którą można znaleźć w każdym pudełku z klockami nelego. Na okładce widzisz to, co można złożyć z zestawu klocków, do którego była dołączona, ale chociaż początkowo wydaje ci się, że dobrze wiesz, co to jest i bez trudu rozpoznajesz wygięte do tyłu skrzydła, wysunięte podwozie i plastikową kulę kabiny sterowniczej, to im dłużej patrzysz, tym bardziej tracisz pewność. Powoli dociera do ciebie, że skrzydła nie są skrzydłami, podwozie nie jest podwoziem, a plastikowa kula kabiny nie jest ani kulą, ani kabiną. Otwierasz broszurę, żeby zrozumieć, co to właściwie jest. Wertujesz powoli, uważnie wpatrujesz się w obrazki, lecz już po kilku stronach instrukcja staje się tak zagmatwana, że jest jeszcze gorzej, że rozumiesz jeszcze mniej. Głęboko w oczodołach narasta kłujący ból, który stopniowo wypełnia głowę i zaciemnia wzrok. Nie możesz myśleć o niczym innym. Bezradny, pulsujesz bólem w całkowitej, nieprzeniknionej ciemności. To trwa i trwa. Nie wiesz, jak długo, ale w końcu mija. Odzyskujesz wzrok. Ból znika. Z ulgą rozglądasz się dookoła i nie masz pojęcia, co się stało, twoje dłonie są puste, a w pamięci nie ma najmniejszego śladu po broszurze i klockach._
⁴² Talim też tak czasem robi, gdy słyszy, że ktoś dobija się do włazu jego lewitera. Kuli się przerażony i wie, że nie może tak po prostu zamknąć się w pracowni. To za mało. Czuje, że musi natychmiast poszukać jakiejś niewielkiej, ciasnej przestrzeni, która w jego mniemaniu najlepiej się będzie nadawała na kryjówkę. Ma kilka ulubionych. Doskonale zna ich położenie, ale zazwyczaj trudno mu się zdecydować, którą w tym momencie wybrać. Bywa, że próbuje odkryć jakieś nowe miejsce, lepsze od starych, ale robi to bez przekonania, ponieważ każde z nich będzie gorsze niż to, do którego nigdy nie wejdzie, chociaż bardzo by chciał. Gdyby jednak mógł, gdyby tylko dało się to zrobić, to przy każdej nadarzającej się okazji wpełzałby do rdzenia głównego generatora. Jego basowe, jednostajne buczenie jest dla Talima jak kuszący dźwięk iluminacji, jak głos, którego nie sposób zrozumieć, ale coś w tobie słucha i zdaje sobie sprawę, że to, co on mówi, tłumaczy twoje istnienie na wszystkie możliwe i niemożliwe sposoby, koi, godzi cię z samym sobą, daje ci poczucie prawdziwego schronienia. Zdarza się, że Talim zamiera w bezruchu, zasłuchany w niekończące się, monotonne buczenie, przenikające przez pancerne osłony głównego generatora i płacze z żalu, że nie ma w nich żadnego, choćby maleńkiego włazu serwisowego, a jednocześnie cieszy się, że go tam nie ma, bo gdyby z niego skorzystał, ciśnienie zagęszczonej grawitacji natychmiast zredukowałoby go do parującej garści zmiażdżonego mięsa.
⁴¹ _Wiem. Wolisz myśleć, że ci się wydawało, że to ouija poprowadziła twój wzrok. Próbujesz to ominąć, obarczyć tym duchy, zrzucić to na ich skłonność do bełkotu, do kapryśnej interpretacji wrażeń. Zrobisz wszystko, żeby o tym nie myśleć, żeby to wepchnąć w najdalszy, najbardziej zakurzony kąt pamięci, do którego starasz się nigdy nie zaglądać. Nie zmieni to jednak faktu, że naprawdę to widziałeś; że naprawdę widziałeś to, co widziałeś. Blask, w całym swym majestacie, nisko nad ziemią, powoli, lecz niechybnie opadający za horyzont i jego jasnoczerwone światło niemal poziomo ślizgające się po równinie, nad którą przelatujesz, i która na moment, na bardzo krótką chwilę, właśnie teraz (jakby można to było zobaczyć tylko z tego miejsca, z tego punktu w przestrzeni, z tej wysokości i dzięki właściwemu nachyleniu lewitera w stosunku do kąta padania promieni Blasku) staje się całkowicie przezroczysta. Krępe drzewa na węźlastych korzeniach, mchotrawa, skały, gleba i płytkie, mętne jeziora, połączone ciemnymi połaciami rozległych moczarów zamieszkanych przez wężowe liściostwory, zmieniają się w grubą płytę żywego szkła, pod którą w ciemnej głębinie majaczy coś, co do pewnego stopnia przypomina wypukłą gładź skomplikowanego owadziego pancerza złożonego z wielu kanciastych, misternie zachodzących na siebie łusek, coś, co swoimi rozmiarami może się równać z płytą tektoniczną, coś, przez co przechodzi fala szybkiego dygotu, krótkiego, gwałtownego drżenia, które przeszywa także ciebie i w mgnieniu oka przywraca widok Blasku zachodzącego nad równiną, nad drzewami, nad mchotrawą i moczarami. Możesz więc udawać, że tego nie było, możesz sobie wmawiać, że to było złudzenie i że już o nim zapomniałeś, ale od czasu do czasu ten dygot będzie do ciebie wracał i będzie ci przypominał. Cokolwiek zrobisz, nie uciekniesz od niego._