Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość

Żelazny złoty. Czerwony świt. Tom 4 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 stycznia 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
61,90

Żelazny złoty. Czerwony świt. Tom 4 - ebook

Zakończył stulecia rządów Złotych, zerwał okowy imperium, a dziś jest bohaterem nowej, wspaniałej republiki. Zapłacił jednak straszliwą cenę.

Na obrzeżach Układu Słonecznego wnuk zamordowanej przez niego władczyni śni o zemście.

W twierdzy ukrytej na dnie wenusjańskiego oceanu Pan Popiołów snuje plany zmiażdżenia nowo powstałej demokracji.

Bliżej domu młoda Czerwona dziewczyna, której Powstanie odebrało wszystko, zaczyna się zastanawiać, czy wolność nie jest tylko kolejnym kłamstwem Złotych.

W tym przerażającym nowym świecie, w którym Obsydianowi piraci łupią statki w Pasie Asteroid, Marsem wstrząsają ludobójstwa i klęski głodu, a Luna jest terroryzowana przez mafie, Darrow - w towarzystwie nowych bohaterów z całego układu - będzie musiał stawić czoło chaosowi, jaki rozpętał się po rewolucji.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68240-92-4
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Cortazár

Minęło pra­wie trzy­dzie­ści lat, od kiedy Paolo Cortazár prze­le­ciał przez wrota Lako­nii ze zbun­to­waną flotą. Wystar­cza­jąco dużo czasu, by zbu­do­wać namiastkę cywi­li­za­cji, mia­sto, stwo­rzyć kul­turę. Wystar­cza­jąco dużo czasu, by mógł potwier­dzić, że obcy inży­nie­ro­wie zapro­jek­to­wali pro­to­mo­le­kuły jako budow­ni­czych mostów. Roz­rzu­cili je pośród gwiazd jak nasiona, by wchła­niały napo­tkane życie orga­niczne i two­rzyły pier­ście­nie wrót do kie­szon­ko­wego wszech­świata, ogniwa mię­dzy świa­tami. Do czasu ich śmierci powolna strefa z jej pier­ście­niami była cen­tral­nym punk­tem impe­rium, wykra­cza­ją­cym poza ramy ludz­kiego poj­mo­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści. Teraz znowu tak będzie. Drobny mecha­nizm, który budo­wał mosty wycho­dzące poza lokal­ność, zmie­nił wszystko dla całej ludz­ko­ści.

Choć Paola w zasa­dzie nie obcho­dziła cała ludz­kość. Dla niego fakt ist­nie­nia pro­to­mo­le­kuły i udo­stęp­nia­nych przez nią tech­no­lo­gii był wszech­ogar­nia­jący. Zmie­niał nie tylko kształt ota­cza­ją­cego go wszech­świata, lecz także wpły­nął na jego życie oso­bi­ste i zawo­dowe. Na dzie­się­cio­le­cia stał się jego jedyną obse­sją. Pod­czas kłótni, która zakoń­czyła ich zwią­zek, jego ostatni chło­pak oskar­żył go, że wręcz _kocha_ pro­to­mo­le­kułę.

W zasa­dzie Paolo nie mógł temu zaprze­czyć. Minęło tyle czasu, od kiedy czuł coś zbli­żo­nego do miło­ści wzglę­dem innego czło­wieka, że stra­cił już kon­tekst do oceny tego, co można zakwa­li­fi­ko­wać jako miłość. Stu­dio­wa­nie pro­to­mo­le­kuły i nie­zli­czo­nych, wywo­dzą­cych się z niej dzia­łów wie­dzy nauko­wej pochła­niało więk­szość jego czasu i uwagi. Zro­zu­mie­nie spo­so­bów, w jakie oddzia­ły­wała na inne arte­fakty i tech­no­lo­gie obcych, było zada­niem na poko­le­nia. Nie prze­pra­szał za swoje zaan­ga­żo­wa­nie. Maleńka, cudowna dro­bina tak pełna ukry­tych infor­ma­cji była niczym nie­ustan­nie roz­kwi­ta­jący pączek. Była piękna w spo­sób, w jaki nie mogło być piękne nic innego. Jego kocha­nek nie potra­fił tego zaak­cep­to­wać i w końcu, patrząc na to z per­spek­tywy czasu, roz­pad ich związku był nie­unik­niony. Paolo tęsk­nił za nim w dość abs­trak­cyjny spo­sób. Tak jak mógłby tęsk­nić za parą wygod­nych butów.

Jego czas i uwagę pochła­niało tyle cudow­nych spraw.

Na ekra­nie przed nim koronka węglowa roz­ra­stała się i roz­wi­jała w zło­żone, prze­pla­tane wzory. We wła­ści­wych warun­kach śro­do­wi­sko­wych i odpo­wied­nim ośrodku wzro­stu pro­to­mo­le­kuła domyśl­nie two­rzyła wła­śnie takie struk­tury prze­strzenne. Utwo­rzony w ten spo­sób mate­riał był lżej­szy niż taka sama obję­tość włó­kien węglo­wych i miał więk­szą wytrzy­ma­łość na roz­cią­ga­nie niż gra­fen. Komi­sja tech­no­lo­gii Lakoń­skiej Rady Woj­sko­wej popro­siła go o zba­da­nie moż­li­wo­ści wyko­rzy­sta­nia mate­riału w pan­cer­zach pie­choty. Co było wyzwa­niem inży­nie­ryj­nym ze względu na fakt, że siatka miała skłon­ność do trwa­łego wią­za­nia się z ludzką skórą. Ale to w niczym nie ujmo­wało jej urody.

Paolo zmo­dy­fi­ko­wał czu­łość wiązki elek­tro­no­wej i nachy­lił się do moni­tora, przy­glą­da­jąc się, jak pro­to­mo­le­kuła wychwy­tuje wolne atomy węgla i spraw­nie wplata je w siatkę, jakby była dziec­kiem sku­pio­nym na zaba­wie.

– Dok­to­rze Cortazár – zabrzmiał głos.

Paolo odpo­wie­dział burk­nię­ciem i mach­nię­ciem ręki zna­czą­cym we wszyst­kich języ­kach „idź sobie, jestem zajęty”.

– Dok­to­rze Cortazár – nie ustę­po­wał głos za ple­cami.

Paolo ode­rwał wzrok od ekranu i odwró­cił się. Zoba­czył osobę o nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nej płci, bar­dzo jasnej cerze, ubraną w far­tuch labo­ra­to­ryjny, trzy­ma­jącą duży ter­mi­nal ręczny. Spró­bo­wał przy­po­mnieć sobie imię postaci. Caton? Can­ton? Can­tor? Jakoś tak. Jeden z licz­nych tech­ni­ków labo­ra­to­ryjnych. O ile Paolo pamię­tał, nawet dość kom­pe­tentny, ale ośmie­lił mu się prze­szko­dzić, więc będzie musiał wycią­gnąć kon­se­kwen­cje. Ner­wowy wyraz twa­rzy osoby imie­niem Caton/Can­tor/Can­ton suge­ro­wał, że zdaje sobie sprawę z tego faktu.

– Dyrek­tor popro­sił mnie o przy­po­mnie­nie panu – wyja­śnił, zanim Paolo zdą­żył się ode­zwać – że ma pan zapla­no­wane spo­tka­nie. Z – głos tech­nika przy­cichł pra­wie do szeptu – nim. Z Nim.

Tech­nik nie miał (czy też nie miała) na myśli dyrek­tora. Był tylko jeden On.

Paolo wyłą­czył ekran i upew­nił się, że sys­tem moni­to­ro­wa­nia wszystko reje­struje, a potem wstał.

– Tak, oczy­wi­ście – potwier­dził. A potem, ponie­waż ostat­nio się sta­rał, dodał: – Dzię­kuję. Can­tor?

– Caton – odpo­wie­dział tech­nik z widoczną ulgą.

– Oczy­wi­ście. Prze­każ dyrek­to­rowi, że już idę.

– Mam panu towa­rzy­szyć, dok­to­rze – wyja­wił Caton, stu­ka­jąc w ekran ter­mi­nala ręcz­nego, jakby był to ele­ment jakiejś listy.

– Oczy­wi­ście. – Paolo zdjął z wie­szaka przy drzwiach swój far­tuch i wyszedł.

Labo­ra­to­rium bio­in­ży­ne­rii i nano­in­for­ma­tyki Uni­wer­sy­tetu Lako­nii było naj­więk­szą pla­cówką badaw­czą na pla­ne­cie. Moż­liwe, że naj­więk­szą w całej prze­strzeni zaj­mo­wa­nej przez ludz­kość. Kam­pus uni­wer­sy­tecki roz­cią­gał się na powierzchni pra­wie czter­dzie­stu hek­ta­rów na przed­mie­ściach sto­licy Lako­nii, a jego labo­ra­to­rium obej­mo­wało pra­wie ćwierć tego terenu. Jak wszystko na pla­ne­cie, było o rzędy wiel­ko­ści więk­sze niż było to potrzebne dla zaj­mu­ją­cych je obec­nie ludzi. Zbu­do­wano je z myślą o przy­szło­ści. Dla tych wszyst­kich, któ­rzy przyjdą póź­niej.

Paolo masze­ro­wał ener­gicz­nie po żwi­ro­wej ścieżce, po dro­dze spraw­dza­jąc odczyty z ekranu na przed­ra­mie­niu. Caton biegł za nim truch­ci­kiem.

– Dok­to­rze – ode­zwał się tech­nik, wska­zu­jąc w prze­ciwną stronę – przy­go­to­wa­łem dla pana wózek. Jest na par­kingu C.

– Przy­pro­wadź go pod Sto­dołę. Muszę tam jesz­cze coś zro­bić.

Caton wahał się chwilę, zawie­szony mię­dzy bez­po­śred­nim roz­ka­zem wyda­nym przez Paola a odpo­wie­dzial­no­ścią bycia jego opie­ku­nem.

– Tak, dok­to­rze – odpo­wie­dział w końcu i pobiegł w prze­ciwną stronę.

Idąc, Paolo przej­rzał listę swo­ich zadań na dzi­siaj, by się upew­nić, że nie zapo­mniał o niczym, a potem zsu­nął rękaw w dół, zasła­nia­jąc moni­tor, i spoj­rzał w górę. Dzień był bar­dzo ładny. Nad jego głową roz­cią­gało się jasno­błę­kitne niebo z nie­licz­nymi kłęb­kami bia­łych chmur. Dało się zoba­czyć olbrzy­mią kra­tow­nicę orbi­tal­nej plat­formy kon­struk­cyj­nej, z mnó­stwem dłu­gich ramion i pustej prze­strzeni pomię­dzy nimi, podob­nej do uno­szą­cego się w kosmo­sie gigan­tycz­nego oli­go­nu­kle­otydu.

Łagodny wiatr niósł deli­katną woń spa­lo­nego pla­stiku, zwią­zaną z uwal­nia­niem przez miej­scowy odpo­wied­nik grzy­bów tego, co ucho­dziło tu za zarod­niki. Bryza pochy­lała dłu­gie łodygi psich gwizd­ków rosną­cych wzdłuż ścieżki. Trzy­ma­jące się roślin świn­tu­chy – zaj­mu­jące z grub­sza tę samą niszę eko­lo­giczną, co świersz­cze, wyka­zu­jące nawet kilka podo­bieństw mor­fo­lo­gicz­nych – syczały na niego, gdy za bar­dzo się do nich zbli­żał. Nie miał poję­cia, dla­czego ziel­sko nazwano psimi gwizd­kami. Według niego wyglą­dały bar­dziej jak bazie. Jesz­cze mniej sensu miało nazy­wa­nie świn­tu­chem odpo­wied­nika owada, który wyglą­dał jak świerszcz o czte­rech koń­czy­nach. Wyda­wało się, że pro­ces nada­wa­nia nazw miej­sco­wej flo­rze i fau­nie nie opiera się na żad­nych pod­sta­wach nauko­wych. Ludzie po pro­stu przy­pi­sy­wali różne nazwy do poszcze­gól­nych rze­czy i w końcu wyra­biał się kon­sen­sus. Bar­dzo go to iry­to­wało.

Sto­doła róż­niła się od pozo­sta­łych budyn­ków labo­ra­to­rium. Pole­cił, aby jej ściany wznie­siono z jed­no­li­tych płyt wytrzy­ma­łego pan­ce­rza, zespa­wa­nych her­me­tycz­nie pod kątem dzie­więć­dzie­się­ciu stopni, co nada­wało jej wygląd ciem­nej, meta­licz­nej kostki o boku dwu­dzie­stu pię­ciu metrów. Przed jedy­nym wej­ściem do budynku stało na straży czte­rech żoł­nie­rzy w lek­kich pan­ce­rzach i z bro­nią auto­ma­tyczną.

– Dok­to­rze Cortazár – przy­wi­tał go jeden z nich, wycią­ga­jąc rękę w uni­wer­sal­nym geście „zatrzy­maj się”.

Paolo wycią­gnął spod koszuli iden­ty­fi­ka­tor na smy­czy i podał straż­ni­kowi, który wło­żył go do czyt­nika. Następ­nie dotknął czuj­ni­kiem skóry na nad­garstku Paola.

– Miły dzień – ode­zwał się uprzej­mie straż­nik, gdy urzą­dze­nie doko­ny­wało porów­na­nia iden­ty­fi­ka­tora Paola z pomia­rami fizycz­nymi oraz jego uni­kal­nym zesta­wem bia­łek.

– Uro­czy – zgo­dził się Paolo.

Urzą­dze­nie dźwię­kowo potwier­dziło, że Paolo Cortazár fak­tycz­nie jest osobą z iden­ty­fiak­tora: pre­ze­sem Uni­wer­sy­tetu Lako­nii i kie­row­ni­kiem labo­ra­to­rium badań egzo­bio­lo­gicz­nych. Straż­nicy znali go, ale rytuał był ważny z wielu powo­dów. Drzwi się roz­su­nęły i woj­skowi roz­stą­pili się na boki.

– Miłego dnia, dok­to­rze.

– Wza­jem­nie – odpo­wie­dział Paolo, wcho­dząc do śluzy bez­pie­czeń­stwa.

Jedna ze ścian zasy­czała, ude­rza­jąc w niego powie­trzem z dzie­siąt­ków dysz. Czuj­niki na prze­ciw­le­głej ścia­nie szu­kały obec­no­ści mate­ria­łów wybu­cho­wych i zakaź­nych. A może nawet złych zamia­rów.

Po chwili syk ustał i otwo­rzyły się wewnętrzne drzwi śluzy. Dopiero wtedy Paolo usły­szał jęki.

Sto­doła, nazy­wana tak przez wszyst­kich pomimo braku ofi­cjal­nej nazwy w jakiej­kol­wiek doku­men­ta­cji, nie bez powodu była budyn­kiem o dru­gich naj­lep­szych zabez­pie­cze­niach na Lako­nii. Tu wła­śnie Paolo trzy­mał swoje mleczne stado.

Nazwa naro­dziła się pod­czas wcze­snej kłótni z jego byłym kochan­kiem. Miała to być obe­lga, ale oka­zała się zgrabną ana­lo­gią. Wewnątrz Sto­doły resztę swo­jej egzy­sten­cji prze­ży­wali ludzie i zwie­rzęta, wszy­scy celowo zaka­żeni pro­to­mo­le­kułą. Gdy nano­tech­no­lo­gia obcych przej­mo­wała ich komórki i zaczy­nała się namna­żać, per­so­nel Paola mógł spusz­czać płyny z ich ciał i odfil­tro­wy­wać kry­tyczne cząstki z macie­rzy tkan­ko­wej. Po zuży­ciu ciał wszel­kie pozo­stałe płyny można było spa­lić bez utraty cze­goś cen­nego. Znaj­do­wały się tu dwa­dzie­ścia cztery zagrody, ale obec­nie zaję­tych było tylko sie­dem. Kie­dyś, gdy zwięk­szy się liczba lud­no­ści, łatwiej będzie o obiekty labo­ra­to­ryjne.

Wiel­kie dzieła Lako­nii opie­rały się na komu­ni­ka­cji z bazą tech­no­lo­giczną, którą pozo­sta­wiła po sobie dawno wymarła cywi­li­za­cja. Pro­to­mo­le­kuły nie zapro­jek­to­wano jako uni­wer­sal­nego inter­fejsu ste­ro­wa­nia, ale tech­no­lo­gia obcych miała w sobie modu­ło­wość, która pozwa­lała jej funk­cjo­no­wać w spo­sób czę­sto wystar­cza­jący do wyma­ga­nych zadań. Paolo odpo­wia­dał za dostar­cza­nie wyma­ga­nych aktyw­nych pró­bek. Mię­dzy innymi za to.

Po dro­dze do swo­jego biura, które znaj­do­wało się na tyłach budynku, zatrzy­mał się na pomo­ście nad jedną z zagród. Wewnątrz cia­snej, ogra­ni­czo­nej meta­lo­wymi ścia­nami prze­strzeni krę­ciło się sześć osób we wcze­snych sta­diach zaka­że­nia. Wciąż znaj­do­wali się w fazie pseu­do­go­rączki krwo­tocz­nej, którą tech­nicy nazy­wali rzy­ga­czami. Nie potra­fili niczego poza poru­sza­niem się chwiej­nym kro­kiem i oka­zjo­nal­nymi ata­kami gwał­tow­nych wymio­tów. Pro­to­mo­le­kuła tak wła­śnie pil­no­wała szyb­kiego rozprze­strzeniania się zaka­że­nia. Po usu­nię­ciu ciał z tego miej­sca każdy cen­ty­metr meta­lo­wych ścian i pod­łogi zosta­nie wypa­lony, by znisz­czyć wszel­kie pozo­sta­ło­ści bio­lo­giczne.

W dotych­cza­so­wej histo­rii labo­ra­to­rium doszło do tylko jed­nego nie­za­mie­rzo­nego zaka­że­nia i Paolo zamie­rzał dopil­no­wać, by tak pozo­stało.

Dok­tor Ochida, kie­row­nik Sto­doły i zastępca Paola, dostrzegł go z dru­giej strony zagród i ruszył mu na powi­ta­nie.

– Paolo – powie­dział, kle­piąc go w ramię w przy­ja­ciel­skim powi­ta­niu. – W samą porę. Przed godziną zakoń­czy­li­śmy wycią­ga­nie kul­tur komó­rek macie­rzy­stych i przy­go­to­wu­jemy zastrzyki.

– Znam tego czło­wieka – ode­zwał się Paolo, wska­zu­jąc na zaro­śnię­tego, musku­lar­nego męż­czy­znę w zagro­dzie.

– Hm? Ach. Tak, chyba był jed­nym ze straż­ni­ków. W doku­men­tach przy­ję­cia wid­niała infor­ma­cja o „zanie­dba­niu obo­wiąz­ków”. Może przy­ła­pali go na spa­niu na służ­bie?

– Testo­wa­łeś ich? – zapy­tał Paolo.

Tak naprawdę wcale nie obcho­dził go zaro­śnięty męż­czy­zna w zagro­dzie i odpo­wiedź Ochidy cał­ko­wi­cie zaspo­ko­iła jego cie­ka­wość.

Ochida potrze­bo­wał chwili na zorien­to­wa­nie się, że wró­cili do pier­wot­nego tematu.

– Och, tak. Trzy razy prze­te­sto­wa­łem próbki pod kątem czy­sto­ści. Oso­bi­ście.

– Idę stąd wprost do budynku rzą­do­wego – poin­for­mo­wał Paolo, obra­ca­jąc się, by spoj­rzeć Ochi­dzie w oczy.

Jego asy­stent wie­dział, o co pyta.

– Rozu­miem. Zastrzyki dokład­nie speł­niają zadane przez cie­bie para­me­try.

Obaj wie­dzieli, kto zosta­nie umiesz­czony w Sto­dole, jeśli coś pój­dzie nie tak. Byli cenni, ale też pod­le­gali prawu. Wszy­scy mu pod­le­gali. To wła­śnie zna­czyła Lako­nia.

– Dosko­nale – powie­dział Paolo, posy­ła­jąc Ochi­dzie nie­szczery przy­ja­zny uśmiech. – Wezmę je.

Ochida mach­nął do kogoś w kącie pomiesz­cze­nia i tech­niczka pod­bie­gła, nio­sąc srebrną meta­lową walizkę. Podała ją Paolowi, a potem się odda­liła.

– Coś jesz­cze? – zapy­tał Ochida.

– Zaczy­nam widzieć pewien wzrost – przy­znał Paolo, wska­zu­jąc na ostrogę kostną wysta­jącą z krę­go­słupa kudła­tego męż­czy­zny.

– Tak – zgo­dził się Ochida. – Są pra­wie gotowi.

***

Pra­cu­jąc z Win­sto­nem Duar­tem, Paolo odkrył w nim wiele cech, które wzbu­dzały jego podziw. Wysoki kon­sul był inte­li­gentny, potra­fił poj­mo­wać dogłęb­nie bar­dzo zło­żone tematy, a jed­nak decy­zje podej­mo­wał sta­ran­nie i po głę­bo­kich prze­my­śle­niach. Duarte cenił rady innych, ale po zebra­niu infor­ma­cji był sta­now­czy i zde­cy­do­wany. Potra­fił być cha­ry­zma­tyczny i cie­pły, a przy tym nie spra­wiał wra­że­nia fał­szy­wego czy nie­szcze­rego.

Jed­nak Paolo przede wszyst­kim sza­no­wał jego cał­ko­wity brak pre­ten­sjo­nal­no­ści. Wielu mniej­szych ludzi, mając wła­dzę abso­lut­nego dyk­ta­tora woj­sko­wego całej pla­nety, oto­czy­łoby się pompą i wyszu­ka­nymi pała­cami. Duarte zamiast tego zbu­do­wał Budy­nek Rzą­dowy Lako­nii. Była to olbrzy­mia kamienna budowla, wzno­sząca się nad sto­licą, a jed­no­cze­śnie, mimo monu­men­tal­nych roz­mia­rów, spra­wia­jąca wra­że­nie cie­płej, nie zastra­sza­ją­cej. Jakby cała jej solid­ność i roz­miary miały po pro­stu pomie­ścić ważne prace i roz­wią­za­nia istot­nych pro­ble­mów, a nie nada­wać wiel­kość jej rezy­den­tom.

Caton i Paolo jechali małym wóz­kiem sze­roką ulicą pro­wa­dzącą do głów­nego wej­ścia budynku. Poza nimi nie było tu innych osób i pojaz­dów. Ulica koń­czyła się kamienną ścianą, wąską bramą i budką straż­ni­czą. Paolo wysiadł z wózka, bio­rąc ze sobą meta­lową walizkę.

– Nie musisz na mnie cze­kać – zwró­cił się do Catona.

Tech­nik nie ode­zwał się od czasu zabra­nia go sprzed Sto­doły i wyda­wał się zado­wo­lony z takiego obrotu sprawy.

– Tak, dok­to­rze. Pro­szę zadzwo­nić, jeśli…

Ale Paolo już się odda­lał.

Idąc, usły­szał elek­tryczny jęk pojazdu.

Wąska brama otwo­rzyła się przed nim i dwóch żoł­nie­rzy opu­ściło swoje sta­no­wi­ska, bez słowa podą­ża­jąc po jego bokach. Ci nie byli w lek­kich pan­cer­zach jak war­tow­nicy sto­jący na straży na uni­wer­sy­te­cie. Mieli na sobie zwięk­sza­jące siłę pan­ce­rze wspo­ma­gane, zbu­do­wane z kom­po­zy­to­wych płyt, z zamon­to­wa­nymi róż­nymi rodza­jami uzbro­je­nia. Ska­fan­dry miały gra­na­towy kolor flagi Lako­nii, a ozdo­biono je iden­tycz­nymi parami sty­li­zo­wa­nych skrzy­deł. Sądził, że mają sym­bo­li­zo­wać feniksa, ale rów­nie dobrze mógł to być jakiś dra­pież­nik. Przy­jemny kolor spra­wiał, że pokryte nim zabój­cze maszyny zda­wały się nie na miej­scu. Ich kroki na kamien­nym dzie­dzińcu i deli­katny szum sil­ni­ków pan­ce­rzy wspo­ma­ga­nych były jedy­nymi dźwię­kami towa­rzy­szą­cymi mu w dro­dze do drzwi Budynku Rzą­do­wego.

Przy wej­ściu straż­nicy zatrzy­mali go, a potem roz­stą­pili się na boki. Paolo wyobra­żał sobie, że czuje dotyk pro­mieni rent­ge­now­skich i fal mili­me­tro­wych odbi­ja­ją­cych się od jego ska­no­wa­nego od stóp do głów ciała.

– Wysoki kon­sul czeka na pana w skrzy­dle medycz­nym – ode­zwał się jeden z nich po dłuż­szej chwili, a potem odwró­cili się i wszy­scy odma­sze­ro­wali.

***

– Tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, tak. Sny ustały – przy­znał Duarte, gdy Paolo wpro­wa­dzał w żyłę na jego przed­ra­mie­niu igłę wenflonu. Z doświad­cze­nia wie­dział, że Duarte odwraca wła­sną uwagę, by nie patrzeć w dół, na wbi­jane igły. Uro­cze było to, że naj­po­tęż­niej­szy czło­wiek we wszech­świe­cie wciąż czuł się tro­chę nie­swojo, gdy cho­dziło o igły.

– Doprawdy? – zapy­tał Paolo. Pyta­nie wcale nie było nie­dbałe. Dzia­ła­nia nie­po­żą­dane nie­zwy­kle eks­pe­ry­men­tal­nych zabie­gów, które prze­cho­dził Duarte, były czymś, co wyma­gało uważ­nego śle­dze­nia. – Jak dawno temu?

Duarte wes­tchnął i zamknął oczy. Albo zaczy­nały dzia­łać poda­wane dożyl­nie środki znie­czu­la­jące, albo pró­bo­wał przy­po­mnieć sobie dokładną datę. A może i to, i to.

– Ostatni zda­rzył się jede­na­ście dni temu.

– Jest pan pewien?

– Tak – potwier­dził Duarte z uśmie­chem, nie otwie­ra­jąc oczu. – Jestem pewien. Wła­śnie wtedy ostatni raz spa­łem.

Paolo pra­wie puścił wężyk linii kro­plówki, który pod­łą­czał do wenflonu.

– Nie spał pan od _jede­na­stu dni_?

Duarte w końcu otwo­rzył oczy.

– W ogóle nie byłem zmę­czony. Wręcz prze­ciw­nie. Każ­dego dnia mam wię­cej ener­gii i czuję się zdrow­szy niż dzień wcze­śniej. Jestem pewien, że to sku­tek uboczny pro­ce­dur.

Paolo przy­tak­nął, choć cze­goś takiego się nie spo­dzie­wał. Poczuł w brzu­chu bole­sny skurcz nie­po­koju. Skoro wystę­po­wały tak eks­tre­malne skutki uboczne, to co jesz­cze ich cze­kało? Pro­sił Duar­tego, by zacze­kał na zebra­nie więk­szej liczby danych, ale ten doma­gał się dal­szych postę­pów, więc jak mógł mu odmó­wić?

– Widzę ten wyraz two­jej twa­rzy, stary przy­ja­cielu – powie­dział Duarte, uśmie­cha­jąc się jesz­cze sze­rzej. – Nie musisz się mar­twić. Sam uważ­nie to moni­to­ruję. Gdyby coś wyglą­dało podej­rza­nie, wezwał­bym cię tydzień temu. Ale czuję się fan­ta­stycz­nie, nie docho­dzi do nagro­ma­dze­nia tok­syn zmę­cze­nia i bada­nie krwi twier­dzi, że nie roz­wija się psy­choza. A dzięki temu wszyst­kiemu mam teraz codzien­nie osiem dodat­ko­wych godzin na pracę. Nie mógł­bym być szczę­śliw­szy.

– Oczy­wi­ście – odpo­wie­dział Paolo. Zakoń­czył pod­pi­na­nie worka kro­plówki z por­cją zmo­dy­fi­ko­wa­nych przez pro­to­mo­le­kułę ludz­kich komó­rek macie­rzy­stych. Duarte sap­nął cicho, gdy do jego żyły dotarł chłodny płyn. – Ale pro­szę pamię­tać o prze­sy­ła­niu mi tego typu infor­ma­cji, nawet jeśli będzie się wyda­wać, że nie sta­no­wią pro­blemu. Modele zwie­rzęce ni­gdy nie są dosko­nałe, a jest pan pierw­szą osobą, która prze­cho­dzi tę pro­ce­durę. Śle­dze­nie skut­ków jest nie­zwy­kle ważne dla…

– Obie­cuję – wszedł mu w słowo Duarte. – Jestem cał­ko­wi­cie pewien, że twoje labo­ra­to­rium działa dokład­nie tak, jak powinno. Ale dopil­nuję, żeby mój oso­bi­sty lekarz prze­sy­łał ci wszyst­kie codzienne notatki.

– Dzię­kuję, wysoki kon­sulu – odpo­wie­dział Paolo. – Pobiorę też krew i dam ją do ana­lizy moim pra­cow­ni­kom. Tak na wszelki wypa­dek.

– Czego tylko potrze­bu­jesz – zgo­dził się Duarte. – Ale jak długo jeste­śmy sami, pro­szę, nie tytu­łuj mnie „wyso­kim kon­su­lem”. Wystar­czy Win­ston. – Głos Duar­tego zro­bił się nie­wy­raźny i Paolo nie miał już wąt­pli­wo­ści, że zaczy­nają dzia­łać środki uspo­ka­ja­jące. – Chcę, żeby­śmy wszy­scy pra­co­wali razem.

– Współ­pra­cu­jemy. Ale ciało potrze­buje mózgu. Prze­wod­nic­twa, prawda? – odpo­wie­dział Paolo.

Odcze­kał na opróż­nie­nie worka kro­plówki, użył wenflonu do pobra­nia małej próbki krwi Duar­tego, umie­ścił ją w meta­lo­wej walizce i cicho zajął się ska­no­wa­niem całego ciała. Pro­ce­dura zaczęła pro­wa­dzić do poja­wie­nia się w ciele Duar­tego nie­wiel­kiej liczby nowych narzą­dów zapro­jek­to­wa­nych przez naj­lep­szych fizjo­lo­gów eks­pe­ry­men­tal­nych na pla­ne­cie i zaim­ple­men­to­wa­nych z wyko­rzy­sta­niem lek­cji zdo­by­tych przez stu­dio­wa­nie nie­koń­czą­cego się roz­kwitu pro­to­mo­le­kuły. Jed­nak wciąż było tak wiele rze­czy, które mogły się nie udać, a śle­dze­nie postę­pów zmian u Duar­tego było naj­waż­niej­szym aspek­tem pracy Paola. Pomimo cie­pła wyso­kiego kon­sula i oka­zy­wa­nej przez niego szcze­rej przy­jaźni, gdyby przy­wódcy Lako­nii coś się stało, bar­dzo szybko doszłoby do jego egze­ku­cji. Powią­za­nie bez­pie­czeń­stwa Paola z wła­snym było spo­so­bem Duar­tego na zagwa­ran­to­wa­nie sobie peł­nego zaan­ga­żo­wa­nia naukowca. Obaj to rozu­mieli i nie kryła się za tym żadna zła wola. Śmierć Paola nie byłaby tak do końca karą, lecz po pro­stu wyraź­nym środ­kiem znie­chę­ca­ją­cym do dopusz­cze­nia do zgonu pacjenta.

W zakre­sie rela­cji mię­dzy­ludz­kich ta była zapewne naj­bar­dziej szczera, w jaką Paolo kie­dy­kol­wiek był zaan­ga­żo­wany.

– Zda­jesz sobie sprawę, Win­ston, że to będzie bar­dzo długi pro­ces. Mogą poja­wić się zabu­rze­nia na tyle drobne, że nie ujaw­nią się przez całe lata. Dzie­się­cio­le­cia.

– Stu­le­cia – dopo­wie­dział, przy­ta­ku­jąc. – Pro­ces nie jest dosko­nały, wiem. Ale robimy, co musimy. I nie, stary przy­ja­cielu. Przy­kro mi, ale nie zmie­ni­łem zda­nia.

Paolo zaczął się zasta­na­wiać, czy zdol­ność czy­ta­nia w myślach była kolej­nym nie­ocze­ki­wa­nym skut­kiem ubocz­nym pro­ce­dury. Gdyby tak… cóż, byłoby cie­ka­wie.

– Nie suge­ro­wa­łem, że…

– Że ty też powi­nie­neś się pod­dać pro­ce­du­rze? – zapy­tał Duarte. – Oczy­wi­ście, że tego wła­śnie chcia­łeś. I _powi­nie­neś_ to zasu­ge­ro­wać. Zapre­zen­tuj swoje naj­lep­sze argu­menty. Nie sądzę, żebym dał się prze­ko­nać, ale bar­dzo bym się ucie­szył, gdyby ci się to udało.

Paolo popa­trzył na swoje dło­nie, uni­ka­jąc spoj­rze­nia Duar­tego. Wyzwa­nie byłoby dla niego dużo łatwiej­sze. Melan­cho­lia w gło­sie męż­czy­zny była nie­po­ko­jąca w spo­sób, któ­rego nie potra­fił zro­zu­mieć.

– Wiesz, co jest iro­niczne? – rzu­cił Duarte. – Zawsze odrzu­ca­łem kon­cep­cję wiel­kich ludzi. Wiarę, że ludzka histo­ria kształ­to­wana jest przez poje­dyn­cze osoby, a nie przez sze­ro­kie siły spo­łeczne. To roman­tyczna wizja, ale… – Nie­dbale mach­nął ręką, jakby mie­szał mgłę. – Trendy demo­gra­ficzne. Cykle eko­no­miczne. Postęp tech­no­lo­giczny. To wszystko czyn­niki pre­dyk­cyjne, pro­gnozy dużo potęż­niej­sze od moż­li­wo­ści jakiej­kol­wiek poje­dyn­czej osoby. A jed­nak, pro­szę, oto ja. Wiesz, zabrał­bym cię ze sobą, gdy­bym tylko mógł. Ale ten wybór nie należy do mnie, tylko do histo­rii.

– Histo­ria powinna to prze­my­śleć – sko­men­to­wał Paolo.

Duarte się zaśmiał.

– Róż­nica mię­dzy zero i jeden to coś na gra­nicy cudu, ale tego cudu nie da się powie­lić. Jeśli zrobi się z tego dwa, trzy albo setkę, powsta­nie po pro­stu kolejna oli­gar­chia. Trwały czyn­nik nie­rów­no­ści, pro­wa­dzący do wojen, które wła­śnie pró­bu­jemy wyeli­mi­no­wać.

Paolo wydał z sie­bie cichy dźwięk, który można było uznać za zgodę.

– Naj­lep­szymi wład­cami w dzie­jach byli kró­lo­wie i cesa­rze – powie­dział Duarte. – Byli też naj­gor­szymi. Król-filo­zof może osią­gnąć za swego życia bar­dzo wiele, ale wszystko to może zaprze­pa­ścić jego wnuk.

Duarte sap­nął, gdy Paolo wycią­gał mu z ręki wenflon. Nie musiał zakry­wać rany opa­trun­kiem, otwór zaskle­pił się, zanim zdą­żyła z niego wypły­nąć choćby kro­pla krwi. Nie powstał nawet stru­pek.

– Jeśli chcesz stwo­rzyć trwały, sta­bilny porzą­dek spo­łeczny – stwier­dził Duarte – nie­śmier­telny może być tylko jeden czło­wiek.ROZDZIAŁ PIERWSZY

Drum­mer

Pier­ścień miesz­kalny sta­cji trans­fe­ro­wej w punk­cie Lagrange’a 5 miał śred­nicę trzy­krot­nie więk­szą od tego, w któ­rym Drum­mer miesz­kała na Tycho pół życia temu. STL-5 mie­ściła biura w licz­bie rów­no­waż­nej małemu mia­stu i wszyst­kie miały takie same ściany ze sztucz­nego mar­muru i łagodne oświe­tle­nie peł­no­za­kre­sowe jak w kwa­te­rze, którą jej przy­dzie­lono, takie same łóżka z prycz prze­cią­że­nio­wych i prysz­nice. W powie­trzu nie­ustan­nie uno­siła się woń związ­ków ter­penu, jakby sta­cja była najwięk­szą chry­zan­temą wszech­świata. Kopuła w cen­trum mie­ściła sta­no­wi­ska dokowe dla stat­ków i maga­zyny tak liczne i prze­stronne, że zapeł­nie­nie ich pozo­sta­wi­łoby Zie­mię pustą jak wyci­śnięta bańka. Wszyst­kie te sta­no­wi­ska i maga­zyny stały na razie puste, ale od jutra to się zmieni. STL-5 zosta­nie uru­cho­miona i nawet pomimo całego zmę­cze­nia i iry­ta­cji, jaką wywo­ły­wał w Drum­mer fakt, że została ścią­gnięta przez pół Układu na coś, co w grun­cie rze­czy spro­wa­dzało się do cere­mo­nii prze­cię­cia wstęgi, czuła też pod­nie­ce­nie. Po trzech dzie­się­cio­le­ciach zma­gań Matka Zie­mia znowu przyj­mo­wała gości.

Pla­neta jarzyła się na ekra­nie, ze zwo­jami bia­łych chmur i prze­bły­skami wciąż zie­lon­ka­wych mórz w dole. Przez tar­czę chmur powoli prze­su­wała się linia pomię­dzy oświe­tloną i nieoświe­tloną czę­ścią pla­nety, cią­gnąc za sobą koc ciem­no­ści i świa­teł miast. Wokół niej uno­siły się statki floty Koali­cji Ziem­sko-Mar­sjań­skiej, kropki ciem­no­ści pły­wa­jące w oce­anie powie­trza. Drum­mer ni­gdy nie zle­ciała w dół tej studni, a teraz, zgod­nie z warun­kami poro­zu­mie­nia pod­pi­sa­nego przez nią w imie­niu Związku, ni­gdy już tego nie zrobi. I dobrze. I bez tego cza­sem miała pro­blemy z kola­nami. Choć w zakre­sie obiek­tów do podzi­wia­nia trudno było zna­leźć coś ład­niej­szego od Ziemi. Ludz­kość zro­biła, co mogła, żeby solid­nie doko­pać temu powoli krę­cą­cemu się jajku. Prze­lud­nie­nie, nad­mierna eks­plo­ata­cja zaso­bów, zabu­rze­nie rów­no­wagi oce­anicz­nej i atmos­fe­rycz­nej, a potem trzy ude­rze­nia mete­orów, z któ­rych każde dopro­wa­dzi­łoby do wygi­nię­cia dino­zau­rów. A jed­nak wciąż tu była, jak żoł­nierka. Pełna blizn, zła­mań, znie­kształ­cona, odbu­do­wana i prze­ro­biona.

Podobno czas powi­nien leczyć wszyst­kie rany. Dla Drum­mer był to po pro­stu ładny spo­sób powie­dze­nia, że jeśli poczeka dość długo, każda ze spraw, które były dla niej naprawdę istotne, prze­sta­nie mieć zna­cze­nie. A przy­naj­mniej nie tak, jak sobie je wyobra­żała.

Czas plus doświad­cze­nie mar­sjań­skiego pro­jektu ter­ra­for­ma­cji, pozba­wio­nego teraz pier­wot­nego zna­cze­nia, bez­względ­nej admi­ni­stra­cji sek­tora poli­tycz­nego Ziemi oraz olbrzymi rynek ponad tysiąca trzy­stu pla­net złak­nio­nych bio­lo­gicz­nych sub­stra­tów potrzeb­nych do hodo­wa­nia żyw­no­ści, która nada­wa­łaby się do jedze­nia, powoli i nie­pew­nie posta­wiły Zie­mię z powro­tem na nogi.

Jej sys­tem zadźwię­czał cicho, emi­tu­jąc sygnał podobny do dźwięku łama­nia bam­busa. Chwilę póź­niej jak nie­unik­niony łyk whi­sky roz­legł się głos jej sekre­ta­rza.

– Pani pre­zes?

– Daj mi chwilę, Vau­ghn – rzu­ciła.

– Tak, pro­szę pani. Ale sekre­tarz gene­ralny Li chciałby poroz­ma­wiać z panią przed uro­czy­sto­ścią.

– Koali­cja Ziem­sko-Mar­sjań­ska może pocze­kać, aż skoń­czymy z kok­taj­lami. Nie otwo­rzę tej sta­cji, sta­jąc na bacz­ność do każ­dego odchrząk­nię­cia KZM. To stwo­rzy­łoby nie­wła­ściwy pre­ce­dens.

– Rozu­miem. Zała­twię to.

Sys­tem wyemi­to­wał kolejne drew­niane pyk­nię­cie, które ozna­czało, że odzy­skała pry­wat­ność. Roz­parła się w fotelu i popa­trzyła na zdję­cia zawie­szone na ścia­nie za jej biur­kiem. Wszy­scy poprzedni pre­zesi Związku Trans­por­to­wego przed nią: Michio Pa, potem Tjon, Wal­ker, Sanj­rani i jej wła­sna, poważna twarz patrząca na nią z końca rzędu por­tre­tów. Tak bar­dzo nie lubiła tego zdję­cia. Wyglą­dała na nim, jakby wła­śnie zja­dła coś kwa­śnego. Jego pierw­sza wer­sja z kolei przy­po­mi­nała fotkę z forum dla sin­gli. Na tym przy­naj­mniej miała tro­chę god­no­ści.

Dla więk­szo­ści człon­ków Związku Trans­por­to­wego to zdję­cie było jedy­nym kon­tak­tem z nią. Tysiąc trzy­sta świa­tów, a w ciągu dzie­się­cio­le­cia więk­szość, jeśli nie wszyst­kie, będzie miała swoje wer­sje STL-5. Sta­cje trans­fe­rowe, wyzna­cza­jące gra­nice bańki, gdzie koń­czyła się sfera kon­troli pla­nety i zaczy­nała wła­dza Związku. Wszystko, czego kolo­nie potrze­bo­wały z pierw­szego domu ludz­ko­ści lub od sie­bie nawza­jem, wędro­wało w górę studni gra­wi­ta­cyj­nej. To był pro­blem wewnętrz­nych. Prze­wo­że­nie towaru z jed­nego układu do innego było zada­niem Pasa. Stare ter­miny. „Wewnętrzni”. „Pasia­rze”. Utrzy­mały się, ponie­waż język taki już był, nawet gdy zmie­niały się realia jego sto­so­wa­nia.

Koali­cja Ziem­sko-Mar­sjań­ska była kie­dyś cen­trum ludz­ko­ści, naj­bar­dziej wewnętrz­nymi wewnętrz­nia­kami. Teraz sta­no­wiła ważną szpry­chę koła, któ­rego pia­stą była sta­cja Medyna, gdzie znaj­do­wała się dziwna kula obcych, wisząca pośrodku nie­prze­strzeni łączą­cej wszyst­kie pier­ście­nie wrót. Gdzie mie­ściła się jej cywilna kwa­tera w chwi­lach, gdy nie odwie­dzała próż­nio­wych miast. Gdzie był Saba, jeśli nie leciał stat­kiem wraz z nią. Sta­cja Medyna była jej domem.

Tylko że nawet dla niej czarno-błę­kitny dysk Ziemi na ekra­nie także był domem. Może zawsze będzie to prawdą. Były już dzieci dość duże, by gło­so­wać, które ni­gdy nie doświad­czyły sytu­acji, gdy ma się tylko jedno słońce. Nie wie­działa, czym dla nich była Zie­mia, Mars lub Sol. Może ta ata­wi­styczna melan­cho­lia odczu­wana tuż pod most­kiem zanik­nie wraz z jej poko­le­niem, a może po pro­stu była zmę­czona, marudna i potrze­bo­wała snu.

Znowu usły­szała dźwięk łama­nego bam­busa.

– Pro­szę pani?

– Już idę.

– Tak, pro­szę pani. Ale dosta­li­śmy prio­ry­te­tową wia­do­mość od kon­troli ruchu na Medy­nie.

Drum­mer nachy­liła się do ekranu, kła­dąc dło­nie pła­sko na chłod­nym bla­cie biurka. Cho­lera. Cho­lera, cho­lera, cho­lera.

– Stra­ci­li­śmy kolejny?

– Nie, pro­szę pani. Żad­nych stra­co­nych stat­ków.

Poczuła lek­kie roz­luź­nie­nie nie­po­koju. Ale nie ustą­pił do końca.

– Co w takim razie?

– Zgło­sili nie­pla­no­wany prze­lot. Frach­to­wiec, ale bez trans­pon­dera.

– Poważ­nie? – rzu­ciła. – Myśleli, że ich nie zauwa­żymy?

– Nie mogę sko­men­to­wać – odpo­wie­dział Vau­ghn.

Wywo­łała kanał admi­ni­stra­cyjny z Medyny. Mogła tam dostać wszystko ze swo­jej kra­iny – dane kon­troli ruchu, śro­do­wi­ska, infor­ma­cje o mocy oraz odczyty czuj­ni­ków z dowol­nego wycinka widma elek­tro­ma­gne­tycz­nego. Z dru­giej strony opóź­nie­nie świa­tła ozna­czało, że wszyst­kie te dane miały ponad cztery godziny, a każdy wydany przez nią roz­kaz dotrze jakieś osiem, osiem i pół godziny po tym, jak pojawi się prośba o instruk­cje. Potężna inte­li­gen­cja obcych, która stwo­rzyła pier­ście­nie wrót i olbrzy­mie ruiny w ukła­dach poza nimi, zna­la­zła spo­soby na mani­pu­lo­wa­nie odle­gło­ścią, ale pręd­kość świa­tła wciąż sta­no­wiła nie­prze­kra­czalne ogra­ni­cze­nie i wyglą­dało na to, że zosta­nie tak już na zawsze.

Prze­wi­nęła reje­stry, zna­la­zła wła­ściwy kawa­łek i odtwo­rzyła go.

– _Tu Medyna. Confermé._ – Zwy­kły spo­kój kon­troli ruchu.

W odpo­wia­da­ją­cym gło­sie sły­szała tro­chę inter­fe­ren­cji. Arte­fakt wrót.

– _Tu frach­to­wiec_ Ostre lądo­wa­nie _z Casti­lii, Medina. Prze­sy­łam nasz sta­tus_.

Otwo­rzyło się nowe okienko. Sta­tus statku jako lek­kiego frach­towca. Mar­sjań­ski pro­jekt. Stary, ale wciąż cał­kiem w porządku. Kon­trola ruchu potrze­bo­wała kilku sekund na odpo­wiedź.

– _Visé bien,_ Ostre lądo­wa­nie_. Masz pozwo­le­nie na przej­ście. Kod kon­troli to… Kurwa! Prze­rwij,_ Ostre lądo­wa­nie_! Nie prze­chodź!_

Nagły skok na krzy­wej bez­pie­czeń­stwa i sta­tus alarmu świe­cący na czer­wono. Na panelu ste­ro­wa­nia Medyny poja­wiła się nowa sygna­tura sil­nika, ze smugą wylo­tową mknącą przez bez­gwiezdną czerń powol­nej strefy.

Doko­nało się. Wszystko to zda­rzyło się godziny temu, ale Drum­mer i tak poczuła, jak przy­śpie­sza jej tętno. Kon­trola ruchu wrzesz­czała do nowego statku z pole­ce­niem iden­ty­fi­ka­cji, akty­wu­jąc jed­no­cze­śnie sta­no­wi­ska dział szy­no­wych. Jeśli wystrze­lili, wszy­scy na statku lecą­cym bez pozwo­le­nia już nie żyli.

Krzywa bez­pie­czeń­stwa opa­dła, zakłó­ce­nie wywo­łane masą i ener­gią prze­la­tu­jącą przez pier­ścień gasło, aż zeszło poni­żej progu. Intruz wyko­nał zwrot i lecąc z dużym cią­giem, prze­mknął przez inne wrota, ucieczką znowu pod­no­sząc war­to­ści krzy­wej.

Kon­trola ruchu klęła w kilku języ­kach, wysy­ła­jąc pole­ce­nia zatrzy­ma­nia do trzech przy­la­tu­ją­cych stat­ków. _Ostre lądo­wa­nie_ się nie odzy­wało, ale stru­mień danych z ich sys­temu poka­zy­wał bole­śnie ostry ciąg, któ­rym odry­wali się w bok, scho­dząc z kursu na wrota Casti­lii.

Opa­dła na opar­cie fotela, czu­jąc powrót spo­koju. Zuchwały dupek prze­le­ciał z Fre­ehold i skie­ro­wał się na Aube­ron. No oczy­wi­ście. Reszt­kowe pro­mie­nio­wa­nie z wrót Aube­ronu zdra­dzało, że sta­tek zdo­łał dotrzeć na drugą stronę. Choć leciał bar­dzo bli­sko gra­nic krzy­wej bez­pie­czeń­stwa, nie prze­padł. Z dru­giej strony, gdyby _Ostre lądo­wa­nie_ prze­szedł zgod­nie z pla­nem, jeden z tych stat­ków lub oba znik­nę­łyby w obję­ciach tego, co poły­kało statki przy nie­uda­nych przej­ściach.

Na krótką metę ozna­czało to prze­su­nię­cie _Ostrego lądo­wa­nia_ na póź­niej. Trzeba będzie wpro­wa­dzić całe mnó­stwo wyma­ga­nych mody­fi­ka­cji. Pew­nie kil­ka­na­ście jed­no­stek zosta­nie zmu­szo­nych do zmiany ciągu i sko­or­dy­no­wa­nia nowych cza­sów przejść. Co nie było groźne, ale upier­dliwe.

I nie było dobrym pre­ce­den­sem.

– Mam odpo­wie­dzieć – zapy­tał Vau­ghn – czy woli pani zała­twić tę sprawę oso­bi­ście?

Bar­dzo dobre pyta­nie. Usta­la­nie zasad dzia­łało jak prze­kład­nia z blo­kadą. Jeśli pocią­gnie za spust, jeśli roz­każe znisz­czyć następny sta­tek, który prze­leci bez upo­waż­nie­nia, nie będzie to coś, z czego zdoła się póź­niej wyco­fać. Ktoś dużo lep­szy od niej w tę grę nauczył ją zacho­wy­wać bar­dzo dużą ostroż­ność przy robie­niu cze­goś, na czego zro­bie­nie nie była gotowa za każ­dym razem od tej pory.

Ale, Chry­ste, jak ją kusiło.

– Niech Medyna zare­je­struje prze­lot i doda pełny koszt do rachun­ków Fre­ehold i Aube­ron, razem z karami za spo­wo­do­wane przez nich opóź­nie­nia – pole­ciła.

– Tak, pro­szę pani – potwier­dził Vau­ghn. – Coś jesz­cze?

Tak, pomy­ślała, ale jesz­cze nie wiem co.

***

Salę kon­fe­ren­cyjną zapro­jek­to­wano z myślą o tej chwili. Skle­piony sufit wyglą­dał dostoj­nie jak kate­dra. Sekre­tarz gene­ralny Li z Ziemi stał na swoim podium, pre­zen­tu­jąc poważne, lecz zado­wo­lone obli­cze kame­rom kil­ku­na­stu sta­ran­nie dobra­nych kana­łów infor­ma­cyj­nych. Drum­mer pró­bo­wała robić to samo.

– Pre­zes Drum­mer! – zawo­łał jeden z dzien­ni­ka­rzy, uno­sząc dłoń dla zwró­ce­nia uwagi tak samo, jak ludzie zapewne robili to jesz­cze na forach w Rzy­mie. Ekran podium pod­po­wie­dział, że to Car­li­sle Hay­yam z Ceres Munhwa Ilbo. Rów­no­cze­śnie jej uwagę pró­bo­wało zwró­cić kil­ka­na­ście innych rąk.

– Hay­yam? – powie­działa z uśmie­chem, a pozo­stali przy­ci­chli.

Prawdę mówiąc, lubiła tę część. Lubiła przy­wo­ły­wać te dawno zapo­mniane emo­cje zwią­zane z wystę­po­wa­niem na sce­nie i było to jedno z nie­licz­nych miejsc, gdzie czuła się, jakby fak­tycz­nie pano­wała nad sytu­acją. Więk­szość jej pracy koja­rzyła się jej raczej z pró­bami wepchnię­cia z powro­tem powie­trza do nie­szczel­nego balonu.

– Co może pani odpo­wie­dzieć na wyra­żone przez Mar­tina Kar­czeka wąt­pli­wo­ści doty­czące sta­cji trans­fe­ro­wej?

– Naj­pierw musia­ła­bym je poznać – odpo­wie­działa. – Mój dzień ma ogra­ni­czoną liczbę godzin.

Dzien­ni­ka­rze zaśmiali się i usły­szała ich zło­śliwą satys­fak­cję. Tak, otwie­rali pierw­szą daro­waną sta­cję. Ow­szem, Zie­mia miała się wła­śnie pod­no­sić z dzie­się­cio­leci kry­zysu śro­do­wi­sko­wego, aby zwięk­szyć aktywny han­del z kolo­niami. A tak naprawdę wszy­scy chcieli tylko, żeby paru poli­ty­ków zaczęło się wadzić.

Ale to nie szko­dzi. Jak długo będą się zaj­mo­wać dro­bia­zgami, mogła pra­co­wać nad poważ­nymi spra­wami.

Sekre­tarz gene­ralny Li, męż­czy­zna o sze­ro­kiej twa­rzy, z buj­nymi wąsami i spra­co­wa­nymi dłońmi robot­nika, odchrząk­nął.

– Jeśli pani pozwoli – ode­zwał się. – Zawsze będą ludzie oba­wia­jący się zmian. I to _dobrze_. Zmiany należy obser­wo­wać, mode­ro­wać i kwe­stio­no­wać. Jed­nak to kon­ser­wa­tywne podej­ście nie powinno hamo­wać postępu ani blo­ko­wać nadziei. Zie­mia to pierw­szy i naj­praw­dziw­szy dom ludz­ko­ści. Gleba, z któ­rej wszy­scy wyro­śli­śmy, nie­za­leż­nie od tego, w jakim ukła­dzie teraz miesz­kamy. Zie­mia zawsze, _zawsze_ będzie klu­czowa dla więk­szego pro­jektu, jakim jest ludz­kość we wszech­świe­cie.

Dobra mina do złej gry. Zie­mia świę­to­wała olbrzymi kamień milowy swo­jej histo­rii, a dla niej była to może trze­cia na liście waż­no­ści rzecz w jej kalen­da­rzu na dzi­siaj. Ale jak powie­dzieć pla­ne­cie, że histo­ria ją porzu­ciła? Lepiej przy­ta­ki­wać i uśmie­chać się, cie­sząc się chwilą i szam­pa­nem. Kiedy będzie po wszyst­kim, wróci do pracy.

Prze­szli przez wszyst­kie spo­dzie­wane pyta­nia: czy rene­go­cja­cje umów cel­nych będą nad­zo­ro­wane przez Drum­mer czy byłego pre­zesa Sanj­ra­niego, czy Zwią­zek Trans­por­towy pozo­sta­nie neu­tralny w nad­cho­dzą­cych wybo­rach na Nowej Kata­lo­nii, czy roz­mowy doty­czące sta­tusu Gani­me­desa będą pro­wa­dzone na Lunie czy Medy­nie. Poja­wiło się nawet jedno pyta­nie o mar­twe układy – Cha­rona, Adro i Narakę – gdzie pier­ście­nie wrót pro­wa­dziły do cze­goś znacz­nie dziw­niej­szego niż układy pla­ne­tarne w eko­stre­fie gwiazd. Sekre­tarz gene­ralny Li zbył to pyta­nie, co jej nie prze­szka­dzało. Mar­twe układy wzbu­dzały w niej dresz­cze.

Po zakoń­cze­niu sesji pytań i odpo­wie­dzi Drum­mer pozo­wała do mnó­stwa zdjęć z sekre­ta­rzem gene­ral­nym, przed­sta­wi­cie­lami naj­wyż­szych władz sta­cji i cele­bry­tami z pla­net – ciem­no­skórą kobietą w błę­kit­nym sari, bla­dym męż­czy­zną w gar­ni­tu­rze, parą komicz­nie iden­tycz­nych męż­czyzn w zło­tych smo­kin­gach.

Jakiejś jej czę­ści to też spra­wiało przy­jem­ność. Podej­rze­wała, że satys­fak­cja, jaką odczu­wała, obser­wu­jąc Zie­mian wal­czą­cych o pamiątki ze spo­tka­nia z sze­fową Pasia­rzy, nie świad­czyła o niej dobrze w jakiś nie­spre­cy­zo­wany, duchowy spo­sób. Dora­stała w świe­cie, w któ­rym ludzie jej pokroju nie byli trak­to­wani poważ­nie, ale prze­żyła dość długo, by koło for­tuny wynio­sło ją powy­żej ziem­skiego nieba. Wszy­scy chcieli się przy­jaź­nić z Pasem teraz, gdy ter­min ten ozna­czał coś wię­cej niż chmarę na wpół wyeks­plo­ato­wa­nych kawał­ków kosmicz­nego śmie­cia mię­dzy Mar­sem a Jowi­szem. Dla dzi­siaj uro­dzo­nych dzieci Pas był czymś, co łączyło całą ludz­kość. Dryf seman­tyczny i zmiana poli­tyczna. Ale jeśli naj­gor­sze, co z tego wyni­kało, to jej zło­śliwa satys­fak­cja, mogła z tym żyć.

Vau­ghn cze­kał w małym przed­po­koju. Miał twarz pobruż­dżoną w spo­sób, któ­rego nie powsty­dzi­łoby się małe pasmo gór­skie, ale w jego przy­padku wcale nie wyglą­dało to źle. Jego gar­ni­tur uszyto w stylu przy­wo­dzą­cym na myśl ska­fan­dry próż­niowe. Ele­menty opre­sji prze­kształ­cone w modę. Czas leczył wszyst­kie rany, choć nie tyle zma­zy­wał bli­zny, co je ozda­biał.

– Ma pani godzinę do roz­po­czę­cia przy­ję­cia, pro­szę pani – powie­dział, gdy Drum­mer usia­dła na kana­pie i roz­ma­so­wała sobie stopy.

– Zro­zu­miano.

– Mogę coś pani zaofe­ro­wać?

– Szy­fro­waną wiązkę kie­run­kową i pry­wat­ność.

– Tak jest, pro­szę pani – potwier­dził bez chwili waha­nia.

Kiedy zasu­nęły się za nim drzwi, włą­czyła kamerę sys­temu i usta­wiła się odpo­wied­nio. Plan, który naro­dził się w jej gło­wie pod­czas uro­czy­sto­ści, nabrał kon­kret­nych kształ­tów. Miała wszyst­kie ele­menty potrzebne do jego reali­za­cji, im szyb­ciej to zała­twi, tym lepiej. Kara spraw­dzała się naj­le­piej, gdy nastę­po­wała szybko po prze­wi­nie­niu, a przy­naj­mniej zawsze tak jej powta­rzano. Z dru­giej strony danie prze­stępcy czasu na zakosz­to­wa­nie żalu też miało swoje zalety.

Naj­lep­sze było to, że mogła zro­bić obie te rze­czy naraz.

Dotknęła przy­ci­sku nagry­wa­nia.

– Kapi­ta­nie Hol­den – ode­zwała się. – Prze­sy­łam panu dane doty­czące nie­au­to­ry­zo­wa­nego przej­ścia z Fre­ehold do Aube­ron, do któ­rego doszło w dniu dzi­siej­szym. Udzie­lam panu także dostępu do akt wywiadu doty­czą­cych sys­temu Fre­ehold. Nie ma tego wiele. Jedna zamiesz­kała pla­neta, nieco mniej­sza od Marsa, i druga, którą da się eks­plo­ato­wać, jeśli gór­ni­kom nie prze­szka­dza tro­chę za dużo azotu i cyjanku w powie­trzu. Guber­na­tor Fre­ehold nazywa się…

Spraw­dziła doku­menty i par­sk­nęła śmie­chem pod­bi­tym pogardą.

– Payne Houston. Zakła­dam, że to jego wybór, a nie imię nadane mu przez mamu­się. Nie­za­leż­nie od tego, wysy­łam pana w ramach man­datu wyko­naw­czego, żeby mógł pan ruszyć natych­miast. Pogo­nię Emily San­tos-Bacę i komi­tet bez­pie­czeń­stwa, żeby nad tym przy­sie­dli, zanim pan tam doleci, więc wszystko będzie gotowe. Pań­ską ofi­cjalną misją jest prze­ka­za­nie wia­do­mo­ści, że wie­lo­krotne naru­sze­nia wytycz­nych Związku Trans­por­to­wego wymu­siły zasto­so­wa­nie dzia­łań kar­nych i zaka­zuję wszel­kiego ruchu z i do Fre­ehold przez trzy lata. Jeśli spyta, czy cho­dzi o lata ziem­skie, odpo­wiedź brzmi tak. Na pewno poru­szy tę kwe­stię, bo to wła­śnie tego typu dureń. Pań­skie nie­ofi­cjalne zada­nie to… nie śpie­szyć się. Chcę, żeby Fre­ehold i wszyst­kie podobne mu układy widziały okręt bojowy peł­znący w ich stronę tygo­dniami i nie wie­działy, co zrobi, kiedy już doleci. Mój per­so­nel przy­go­tuje stan­dar­dową umowę. Jeśli nie może pan przy­jąć zle­ce­nia, pro­szę dać mi znać naj­szyb­ciej, jak to moż­liwe, w prze­ciw­nym wypadku polecę wpi­sa­nie pana do kolejki do tan­ko­wa­nia i przej­ścia przez wrota w ciągu naj­bliż­szych pięt­na­stu godzin.

Przej­rzała wia­do­mość, a potem wysłała ją wraz z kopią dla Ahmeda McCa­hilla, prze­wod­ni­czą­cego komi­tetu do spraw bez­pie­czeń­stwa. Zostało jesz­cze wysła­nie pole­ce­nia prze­su­nię­cia _Rosy­nanta_ na począ­tek kolejki uzu­peł­nie­nia zaopa­trze­nia i upo­waż­nie­nia do przej­ścia przez wrota. Chwilę póź­niej do jej drzwi dys­kret­nie zapu­kał Vau­ghn.

Uznał jej burk­nię­cie za zgodę na wej­ście, czym fak­tycz­nie było.

– Sekre­tarz gene­ralny Li pyta, czy jest pani nie­dy­spo­no­wana – poin­for­mo­wał. – Zaczyna się nie­po­koić.

Spoj­rzała na zegar. Jej godzinna prze­rwa skoń­czyła się dwa­dzie­ścia minut temu.

– Powiedz mu, że już idę – pole­ciła. – I czy mam się w co prze­brać?

– W sza­fie, pro­szę pani – wyja­śnił Vau­ghn, ponow­nie zni­ka­jąc za drzwiami cicho jak duch.

Drum­mer szybko się prze­brała, zrzu­ca­jąc for­malny żakiet i spodnie na rzecz bluzki z bam­bu­so­wego jedwa­biu oraz samo­do­pa­so­wu­ją­cej się spód­nicy z wple­cioną we włókna sie­cią neu­ro­nową o inte­li­gen­cji na pozio­mie owada – w sam raz, by dopil­no­wać wła­ści­wego uło­że­nia. Z pewną satys­fak­cją obej­rzała się w lustrze. Żało­wała tylko, że nie ma do towa­rzy­stwa Saby, ale pew­nie rzu­całby zbyt wie­loma żar­tami o kochanku kró­lo­wej. Wyłą­czyła lustro, które prze­łą­czyło się na domyślny obraz Ziemi.

Na poło­wie pla­nety pano­wała teraz noc, pre­zen­tu­jąc pół­księ­życ bieli i błę­kitu. Pasia­rze pró­bo­wali znisz­czyć Zie­mię, a jed­nak wciąż się krę­ciła. Pró­bo­wali spa­lić statki pla­net wewnętrz­nych, a jed­nak widziała flotę KZM, odbu­do­waną z nie­do­bit­ków i wciąż lata­jącą.

Z dru­giej strony, Zie­mia pró­bo­wała przez poko­le­nia dła­wić Pasia­rzy swoim butem, a oto Drum­mer. Czas uczy­nił z nich sojusz­ni­ków w wiel­kiej eks­pan­sji cywi­li­za­cji do gwiazd.

Przy­naj­mniej do czasu, aż zmieni się coś _innego_.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: