- W empik go
Zemsta byłych żon - ebook
Zemsta byłych żon - ebook
Miały wszystko: piękne domy, luksusowe samochody, garderoby wypełnione najelegantszymi markami. Jeździły na egzotyczne wakacje, jadały lunche w najdroższych restauracjach, dbały o siebie w bajkowych spa, wiodąc dostatnie i kolore życie, pełne uważnej troski o... siebie. Aż do chwili, kiedy ich mężowie postanowili zamienić je na nowsze, ulepszone modele. Po pierwszym szoku, wywołanym gwałtowną zmianą życiowego statusu, cztery kobiety zostawione dla młodszych zaczynają planować zimną zemstę. Anna Matusiak śmiało kreśli scenariusz, który pokazuje, co by było, gdyby Zmowa pierwszych żon, amerykański hit ekranowy, została napisana w Polsce w drugiej dekadzie XXI wieku.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8343-098-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROLOG
Cześć. Jestem Marika. Do niedawna normalna dziewczyna z normalnego osiedla. Takiego wiecie… bez złotych klamek i piętnastu ochroniarzy przypadających na jedną willę. Mój mąż, Grzesiek, to programista pasjonat. Podobno też geniusz, bo swoją pierwszą całkiem ambitną grę zaprogramował na komputerze Atari jako sześciolatek. Rok temu skonstruował aplikację randkową, która dzięki idealnie skrojonym algorytmom zaczęła dobierać ludzi w sposób niemal bezbłędny. Warunek był jeden: rzetelnie i uczciwie wypełniona ankieta, dostępna tylko dla kandydata. Aplikacja sama dokonywała selekcji i dobierała partnerkę, która w realu faktycznie okazywała się spełnieniem marzeń mężczyzny. I odwrotnie.
W świat natychmiast poszła wiadomość, że problem samotności został rozwiązany i bezpowrotnie zażegnany dzięki Grzegorzowi Piątkowskiemu, twórcy aplikacji Love’u. A my niemal z dnia na dzień staliśmy się milionerami. I opuściliśmy nasze normalne osiedle, by przenieść się do miasteczka dzianych Polaków o wdzięcznej nazwie Bogaczów. Przypadek? Nie sądzę.ROZDZIAŁ 1
ROZDZIAŁ 1
Sylwia i Pierre
SYLWIA I PIERRE
– Skarbie, dziś po treningu pędzę na zakupy. Potrzebuję klapek do prac domowych. – Sylwia leniwie przeciągała się na białej skórzanej kanapie w śnieżnobiałym dresie od La Banii, z równie białym pomeranianem na kolanach, który zlewał się z bielą spodni i gdyby nie pyszczek, pewnie mógłby zostać uznany za jakąś puchatą ozdobę. Mąż Pierre – a właściwie Piotrek, ale uważał, że „Pierre” lepiej brzmi – westchnął rozbawiony faktem, że żona szuka czegokolwiek do jakichś prac domowych.
– Do czego ci, kochanie, te klapki, bo chyba coś źle zrozumiałem – zarechotał.
– Och… Dyrygując pracami Nataszy i Katii, chyba muszę jakoś wyglądać. A widziałam w promocji cudowne klapeczki Balenciagi, z czterech tysięcy na dwa osiemset. Żal nie wziąć.
– Nie ma mowy! – zaprotestował Pierre.
– Ale… – Sylwia zaskoczona nie dokończyła myśli, bo mąż jej przerwał i za nią dokończył:
– Nie ma mowy, żeby moja najpiękniejsza żona kupowała cokolwiek w promocji. Znajdź takie buty, których nikt nie ośmieliłby się przecenić.
– Ach, wariacie! Wystraszyłeś mnie! – Zaśmiała się zadowolona i z poczuciem ulgi, że jest po staremu. Oboje uważali, że najlepsze równa się najdroższe i o żadnych półśrodkach nie ma mowy.
Pierre, który mówił o sobie, że jest specjalistą od urządzeń mających na celu opróżnienie zalegających w człowieku nieczystości, w skrócie: właściciel fabryki kibli – choć zabiłby tego, kto by go tak właśnie nazwał – dorobił się na swoim biznesie milionów. Ale po dwóch głębszych wychodziła z niego prawdziwa natura i wtedy z rubasznym skrzekiem lubił mawiać: „Ludzie zawsze będą jeść, chorować i srać, więc poza moją branżą potencjał widzę jeszcze tylko w piekarniach i aptekach”. No cóż, złota myśl godna prawdziwego biznesmena.
Kiedy Sylwia – modelka chadzająca po coraz bardziej znanych światowych wybiegach – przyprowadziła swojego ukochanego Pierre’a po raz pierwszy do domu, ojciec złapał córkę w korytarzu i zapytał wprost:
– Sylwuś, ten łysawy konus z bebzonem jak wujek Staszek naprawdę ci się podoba?
– Tatusiu, liczba zer na jego koncie sprawia, że każdego dnia widzę przed sobą dwumetrowego bruneta z sześciopakiem na brzuchu. Sama nie wiem… Powinnam kupić soczewki czy tak to zostawić? – mrugnęła do taty porozumiewawczo.
– A wiesz, córciu, w sumie to chyba rzeczywiście całkiem przystojny ten twój Piotrek. – Ojciec odmrugnął w geście pełnego zrozumienia jej wyboru.
Sylwia od małego była zaradna. Jako pięciolatka bawiła się na podwórku z Szymonkiem, synkiem sąsiadów. Bardzo się lubili. Mamy śmiały się, że taka miłość z piaskownicy może nawet skończy się przed ołtarzem. Ale kiedy tylko na osiedle wprowadził się Miruś, którego tata jeździł do Niemiec i przywoził stamtąd prawdziwą coca-colę i czekoladki w kolorowych sreberkach, Sylwia szybko zapomniała o Szymonku i stała się najlepszą przyjaciółką Mirusia, a papierki po czekoladkach, gumach do żucia i innych łakociach szeleściły przyjemnie w uszach dziewczynki, symbolizując luksus.
Jako dojrzewająca panienka była piękna i miała świetną figurę. Nic więc dziwnego, że poszła w modeling i osiągała coraz lepsze wyniki w tej wcale niełatwej pracy. Jednak bardziej od kariery interesowało ją znalezienie dobrego męża, przy którym nie będzie musiała łamać nóg na niebotycznych szpilkach na wybiegach. Owszem, może paradować w tych szpilach, ale tylko przed nim, nawet codziennie, na prywatnych, domowych pokazach, byle na jej koncie zawsze świeciła okrągła sumka, dzięki której najdroższe marki tego świata staną się dla niej osiągalne bez mrugnięcia okiem.
Kiedyś przed pokazem kreacji francuskiego projektanta w Paryżu zwierzyła się koleżance:
– Wiesz, chyba męczy mnie już ta robota.
– To sobie znajdź dzianego chłopa i rzuć to w cholerę. Mnie jeszcze bawi, ale myślę, że to kwestia maks pół roku. A o pieniądze nie muszę się martwić – wyznała szczerze Marlena.
– Masz bogatego faceta?
– Obrzydliwie bogatego!
– Szczęściara – przyznała Sylwia z zazdrością, ale też z szacunkiem.
– Jeśli jesteś zainteresowana, poproszę, żeby przyszedł na pokaz z jakimś poszukującym kolegą.
– Mogłabyś?
– Kochana! Spoko z ciebie laska. Załatwię ci to!
Uściskały się serdecznie. I tak właśnie Sylwia poznała Piotrka „Pierre’a”, który właśnie wtedy w Paryżu powiedział, że nie życzy sobie, by ktokolwiek kiedykolwiek nazywał go banalnym, bo polskim imieniem.
Pierre tak naprawdę był bardzo zakompleksiony. Udało mu się wyrwać z wioski zabitej dechami. Zostawił tam rodzinę i zerwał z nią wszelkie kontakty, modląc się, by nigdy na nich nie trafić choćby przypadkiem, by się nie wydało, z jakiej dziury pochodzi. Krył się w nim niedojrzały chłopiec, który z byle powodu potrafił wpaść w histerię jak kilkulatek – tupał pulchnymi nóżkami i płakał. Sylwia zawsze wtedy pocieszała Pierre’a i przytulała go jak starsza siostra albo mama, a zaraz potem biegła do swojej garderoby, robiła szybki przegląd najnowszych kolekcji, by przypomnieć sobie, za co „kocha” męża.
Aneta i Richie
ANETA I RICHIE
– Kochanie, pakuj się, lecimy na Malediwy! – oświadczył żonie Rysiek, który kazał nazywać się „Richie”, chociaż na etapie zmiany swojego imienia nie znał jeszcze Piotrka „Pierre’a”. Powiedział to z charakterystycznym uśmiechem człowieka sukcesu, który ma gest i funduje swojej ukochanej kolejne już w tym roku wakacje marzeń.
Aneta aż klasnęła w dłonie.
– Misiaczku Najdroższy, kiedy wylatujemy i na ile? Muszę wiedzieć, jak dużo rzeczy spakować. – Łasiła się jak kotka.
– Skarbie, kupisz sobie na miejscu wszystko, co ci się spodoba i będzie ci potrzebne. Po co mamy stąd dźwigać?
– Ach… Racja… Ale jestem głupiutka! – zachichotała.
Pomyślała, że w sumie niewierność męża nie drażni jej tak bardzo. Niech chłop ma od czasu do czasu coś od życia. Jedyny warunek: kiedy on zabawia się z panienkami, ona jest na ekskluzywnych zakupach albo moczy tyłek w oceanach czy basenach w egzotycznych miejscach, o których istnieniu większość ludzi nawet nie ma pojęcia.
– Ty lecisz pojutrze, a ja dolecę za tydzień – powiedział Richie. Muszę jeszcze sprzedać kilka zamówionych obrazów i dokończyć transakcję. Potem popędzę do ciebie z jeszcze grubszym portfelem, skarbie. – Mrugnął do żony, a Aneta na samą myśl o grubym portfelu uśmiechnęła się najpiękniej, jak potrafiła, bo duża ilość wypełniaczy w ustach i w całej zresztą twarzy nieco utrudniała jej swobodne operowanie mimiką.
– A które obrazy zyskają nowego właściciela? – zapytała z udawanym zainteresowaniem Aneta, bo przecież nie znała się na sztuce. Jej ukochany, który zajmuje się sprzedażą obrazów, też się na sztuce nie zna, ale w tym jego niezwykle dochodowym biznesie bynajmniej nie o dzieła malarstwa chodzi.
– Awangardowe dzieła młodego, hiszpańskiego malarza, odkrycie Madrytu. Długo by opowiadać. – Richie zbył żonę namiastką informacji. Wiedział, że nie będzie dopytywać. Gdyby ów hiszpański malarz był twórcą jakiegoś nowego zabiegu likwidującego zmarszczki, to pewnie szanowna małżonka chciałaby poznać więcej szczegółów. Ale malarstwo? Bez przesady.
Aneta dobrze wiedziała, że zanim Richie dołączy do niej na Malediwach, zdąży jeszcze przelecieć kilka panienek. Trochę ją bolało, że wiedzą o tym wszystkie jej koleżanki, a zdrady Richiego są tajemnicą poliszynela. Ale gdy raz w życiu próbowała się postawić i zrobić mu awanturę, niemal wylądowała na bruku goła i wesoła, bez grosza przy duszy, więc uznała, że w sumie kochanki Ryśka – tak go jednak nazywała w swojej głowie, po cichaczu – nie są takie złe. Ważne, by się nie zakochał. Najgorsze, że nie pamiętała, kiedy mąż wybrał jej ciało. Od dawna ze sobą nie sypiali. Czasami próbowała przejąć inicjatywę. Wyrzucała sobie, że może dlatego mąż sięga po uciechy na mieście, bo nie dba o niego wystarczająco, ale choćby wskoczyła w najbardziej kuszące koronki, Richie nie miał na nią ochoty i nawet niespecjalnie tę niechęć ukrywał. Aneta radziła sobie z tym problemem, bo Adam, atrakcyjny trener personalny, nie gardził jej wdziękami, ale mimo to postawa męża godziła w jej ego i od czasu do czasu dawała o sobie znać. Wystarczyło co prawda przejechać się ze złotą kartą Richiego do Vitkaca¹, by ego zostało nieco ugłaskane, jednak niesmak pozostawał.
Poznała Ryśka, kiedy była jeszcze na studiach. Dorabiała sobie do stypendium, pracując w barze, chciała odciążyć nieco rodziców. Wtedy jedna rozmowa z koleżankami na uczelni odmieniła jej życie.
– Aneta, ile wyciągasz z napiwków? – zapytała Klaudia, która też sobie dorabiała, ale w knajpie tuż obok kortów tenisowych, gdzie miesięczny karnet kosztował dwa i pół tysiąca złotych.
– Ostatnio było sporo ludzi i udało mi się czterysta złotych przytulić – pochwaliła się Aneta, uznając ten wynik za ogromny sukces.
– Kochana, klienci w mojej knajpie zostawiają napiwki tysiączłotowe! Mnie się udało ostatnio wyciągnąć prawie pięć tysięcy i to w dzień, kiedy wcale nie było tłumów – powiedziała Klaudia z dumą w głosie.
– Boże drogi! Żartujesz? – Anetę aż zatkało.
– Nie żartuję. I powiem ci, że nie to jest najlepsze. Napiwki napiwkami, ale jak masz szczęście, to i fajnego męża możesz sobie wyhaczyć, bo samotnych, dzianych kawalerów i rozwodników, łypiących okiem na atrakcyjne kelnerki, nie brakuje.
To właśnie wtedy Aneta postanowiła, że zostanie żoną takiego bogacza i będzie żyć inaczej.
Tydzień później pracowała już w Resecie, miesiąc później została narzeczoną Richiego, a trzy miesiące później – jego żoną i mieszkanką Bogaczowa.
Laura i Tom
LAURA I TOM
Tuż obok wspaniałej willi Anety i Richiego stała równie imponująca willa Laury i Toma. Tom – tak, tak… tak naprawdę Tomek, ale jakże by się mógł zgodzić na tak pospolite brzmienie swojego imienia? To niezwykle atrakcyjny, wypielęgnowany, przystojny, zadbany reżyser filmowy. Baby sikały na jego widok. Laura też uległa jego czarowi. Trudno było nie ulec. Wyglądał jak marzenie. Wszystkie psiapsi w Bogaczowie zazdrościły jej Toma, nie mając świadomości, że chyba ze wszystkich żon milionerów trafiła najgorzej. Po pierwsze dlatego, że Toma bardziej interesowali chłopcy, ale grał macho, bo na powodzeniu kobiet opierał swoją karierę, a po drugie, że kolekcja luksusowych okularów z ciemnymi szkłami Laury to nie jej fetysz ani słabość, raczej zestaw kamuflaży po zbyt ciężkiej ręce Toma, który w furii nie potrafił w porę zatrzymać dłoni. Laurę bił regularnie, co za każdym razem tłumaczyła sobie, że mąż ma po prostu nerwową i stresującą pracę. Nie chciał. Żałuje. Zmieni się. Przecież się kochają. Klasyka… Właśnie. Słowo klucz. Kochają się. Laura chyba jako jedyna w Bogaczowie naprawdę kochała męża, a nie tylko jego pieniądze. Była makijażystką. Kiedyś trafiła na zastępstwo za koleżankę na plan filmu reżyserowanego przez Toma. Tak się poznali. A potem…
– Pani Lauro, dziś odwiedzi nas Olivier Janiak z programem _Co za tydzień_. Czy mogę prosić o delikatny makijaż, żebym jakoś wyglądał podczas wywiadu? – Tom łagodnie uśmiechnął się do Laury, a w jej sercu pojawił się ogień. Już wiedziała, że ten mężczyzna ją oczarował jak żaden wcześniej. Dotychczas żyła w swoim świecie, nie znała się na show-biznesie, zresztą nigdy nie kręcił jej ten świat. Nawet nie miała świadomości, jak znaną postacią jest Tom. Jak cenną w świecie filmu i pożądaną przez media plotkarskie. Patrzyła w jego czarne oczy i wiedziała, że poszłaby z nim na koniec świata, jakby jutra miało nie być. Zasobność jego portfela nie miała żadnego znaczenia.
– Oczywiście. Proszę siadać. Będzie pan wyglądał idealnie – uśmiechnęła się i mocno skupiła, by nie dostrzegł lekkiego drżenia rąk, wywołanego podenerwowaniem i ekscytacją jednocześnie.
Plan filmowy trwał dwa miesiące. Tom od czasu do czasu przypadkowo trafiał na Laurę, a potem zaczął szukać jej towarzystwa. Polubił ją. Podobała mu się, ale z oczywistych względów czysto estetycznie. Laura zaś zakochała się na zabój.
***
– Tom, masz chwilę? Chodź na fajkę. Pogadamy – zaproponował mu któregoś dnia kumpel, drugi reżyser. Wyraz jego twarzy wskazywał wyraźnie na fakt, że coś go mocno niepokoi, więc Tom natychmiast wyszedł z kolegą na papierosa.
– Coś się dzieje? – dopytywał.
– Słuchaj… Na mieście zaczynają plotkować, że ty… no wiesz… kochasz inaczej…
Toma zatkało. Bardzo pilnował, by nikt się nigdy nie zorientował. Był bardzo męskim typem, więc sposobem bycia nie zdradzał się absolutnie.
– Cholera, to niedobrze. Jak się fanki dowiedzą, to notowania mogą nam bardzo spaść, co przełoży się na sukces filmu. Co robić? Co robić? – pytał, myśląc gorączkowo.
– Ożenić się! – bez zawahania orzekł Krystian. Tom początkowo zaśmiał się, uznając tę radę za żart, ale po chwili rzekł:
– Ty… Stary… To nie jest zła myśl.
– Wiele serc pęknie, a jak zaczną się przygotowania do ślubu, zrobi się dużo szumu wokół ciebie.
– Masz rację. Tak zrobimy. Nawet mam już kandydatkę.
– Kogo? – szczerze zainteresował się Krystian.
– Laurę.
– Tę makijażystkę? – zdziwił się.
– Tak. Bardzo ją lubię. Naprawdę. Uwielbiam z nią rozmawiać. Ona mnie rozumie. A przy tym jest chyba we mnie naprawdę zakochana. Spróbuję dać jej szczęście.
Dwa miesiące później powiedzieli sobie sakramentalne TAK. Jakaż Laura była szczęśliwa! I przekonana, że oto rozpoczął się najbardziej bajkowy czas w jej życiu. Szybko okazało się też, że pieniądze są bardzo przyjemnym bonusem i właściwie z przyjemnością je wydawała, mimo że dotąd była przekonana, że nie są ważne. Im dłużej była żoną Toma, tym silniej kasa zyskiwała na znaczeniu. Jednak w bardzo krótkim czasie przekonała się, że cieszą ją w tym małżeństwie właściwie już tylko pieniądze.
Laura pragnęła miłości. I nie uczyła się na własnych błędach. Trener personalny Adam, z którego szeroko pojętych usług, nie tylko _stricte_ sportowych, korzystało wiele żon Bogaczowa, stał się wielką miłością Laury. I znowu ulokowała swe uczucia jak kulą w płot.
– Adasiu, a kochasz mnie? – pytała w objęciach silnych i muskularnych ramion chłopaka.
– No pewnie, że kocham, Laurko – zapewniał ją, bo nauczył się, że bogatym klientkom trzeba mówić wszystko to, co chcą usłyszeć. A poza tym dając upojne chwile kobietom, które niby miały wszystko, ale tego im brakowało – zarabiał drugie tyle co na treningach personalnych. Był więc ustawiony porządnie. A zdarzało się, że mąż milioner jeszcze dopłacał, żeby Adaś dłużej zabawiał się z jego żoną, bo on w tym czasie chciał miło spędzić czas z kochanką.
Takie to były „romantyczne” realia w świecie wielkich pieniędzy. I pomyśleć, że tak wiele osób marzyło, marzy i będzie marzyć, by się w tym świecie znaleźć.ROZDZIAŁ 2
ROZDZIAŁ 2
Marika
MARIKA
– Grzesiu, jesteś pewien, że my się tu odnajdziemy? – pytałam męża w trakcie przeprowadzki do wypasionej willi w Bogaczowie.
Dom był przepiękny! Jakby wprost wyjęty z naszych marzeń. Do tego bajkowy ogród, basen, prywatne spa, a nawet strzelnica i korty tenisowe.
– Myszko, nawet jeśli nie będziemy się potrafili dogadać z innymi mieszkańcami, to zanim skorzystamy ze wszystkiego, co oferuje nasza posiadłość, minie kilka miesięcy, bez konieczności wychodzenia z domu – śmiał się Grześ, który mimo milionów, które z dnia na dzień pojawiły się na naszym koncie, wydawał się wciąż być dokładnie tym samym chłopakiem. Tym, którego pokochałam kilkanaście lat wcześniej. Skromnym, pracowitym, wierzącym w ideały. Wiedziałam, że kasa go nie zmieni. Dzisiaj jest, jutro nie ma. A my potrafiliśmy doceniać to, co mamy i czego się nie da kupić za żadne pieniądze – siebie i naszą miłość.
Kiedy już ogarnęliśmy wszystko, postanowiłam poznać okolicę. Zaczęłam dosyć standardowo od zakupów w delikatesach. Och, jaka byłam naiwna, sądząc, że spotkam tam którąś z sąsiadek i zawrę nową znajomość. Kobiet, owszem, nie brakowało, ale…
– Dzień dobry, ty jesteś tu nowa, prawda? – usłyszałam za plecami, wybierając odpowiednie smarowidło do kanapek, bo Grzesiek uwielbiał kulinarne eksperymenty, a tutaj znalazłam takie cuda, że w życiu na oczy takich nie widziałam.
– Tak. Mieszkam tu dopiero od tygodnia. Dzień dobry – przywitałam się ciepło i uśmiechnęłam do młodej, dobrze ubranej kobiety.
– A u kogo służysz? – dopytała, a mnie zatkało.
– Służysz? W sensie?
– No… czyją jesteś służącą?
– Niczyją. Wprowadziłam się tu z mężem tydzień temu. Nie mamy jeszcze służby. – Sama nie wiem, dlaczego dopowiedziałam słowo „jeszcze”. Jakbym czuła potrzebę wytłumaczenia się przed tą kobietą.
– Ojej. To najmocniej przepraszam za mój bezpośredni ton. Nasze pracodawczynie nigdy nie robią zakupów same, więc nie jestem przyzwyczajona do widoku w tym sklepie kogoś spoza służby. – Zmieszała się i odeszła. A ja właśnie wtedy postanowiłam, że będę robić zakupy zawsze sama!
Po tej porannej przygodzie wybrałam się na spacer. Przechodziłam koło placów zabaw. Nie byliśmy jeszcze rodzicami, więc te miejsca nie miały należeć do szczególnie często przeze mnie uczęszczanych, ale rzucałam okiem w ich stronę, w nadziei że spotkam jakąś równolatkę, która okaże się bratnią duszą. Ale z dziećmi też przebywały głównie nianie. Bogatej matki próżno było szukać. Co prawda zorientowanie się, kto jest z „personelu”, a kto nie, wcale nie było takie proste. Szybko bowiem przekonałam się, że nawet tutejsza służba ubrana jest w marki z wysokiej półki, bo to również w tym chorym „regulaminie żon Bogaczowa” wyznaczało pewien status społeczny.
_Co one robią całymi dniami, skoro nie zajmują się nawet własnymi dziećmi?_, zastanawiałam się.
Wtedy wpadłam na pomysł, że kolejny dzień rozpocznę od wizyty na siłowni. Tam na bank spotkam moje przyszłe „koleżanki”. W końcu co jak co, ale jędrne tyłki to podstawa ich bytu, więc na pewno spędzają w siłowniach mnóstwo czasu. Nie myliłam się.
Następnego dnia już o ósmej rano przekraczałam próg siłowni. Budynek wyglądał niczym biurowiec przyszłości, a wewnątrz było wszystko. Nawet przyrządy z hologramami, które pozwalały ćwiczyć z wirtualnym trenerem personalnym. Stał taki naprzeciwko, jak żywy człowiek, a był jedynie wytworem technologii. Oczywiście większość pań wybierała trenera personalnego z krwi i kości, żeby podczas treningu móc – niby przez przypadek – dotknąć wyrzeźbionych i twardych jak skała mięśni.
Kiedy weszłam do kuchni na zapleczu, byłam przekonana, że szykuje się jakieś przyjęcie. A tymczasem okazało się, że w tej siłowni tak jest zawsze. Ćwiczący mają dostęp do wszystkich owoców i warzyw świata, napojów, koktajli i innych zdrowych rarytasów. Nawet nie chciałam się zastanawiać, ile tego żarcia każdego dnia się marnuje. Bo przecież wysuszone na wiór bywalczynie bały się jeść nawet bezkaloryczne pomidory, żeby to, co w pocie czoła właśnie spaliły, nie poszło na marne.
Potem zajrzałam do strefy relaksu. Prysznice, baseny, jacuzzi, masażyści i inne bajery. Istny raj! To wszystko czekało na „umęczone” po treningu ciała. Nic więc dziwnego, że kobiety spędzały tam całe dnie, a nianie i służące zajmowały się dziećmi i ogarniały domy, zakupy i wszelkie inne ich potrzeby.
– Dzień dobry. Jestem Marika. Nie mam jeszcze karty, bo niedawno się wprowadziłam – poinformowałam pewnym tonem człowieka w rejestracji, na tyle głośno, by zainteresowało się mną kilka ćwiczących pań.
– Dzień dobry. Bardzo mi miło. Już zakładam pani kartę i profil korzystania z naszego kompleksu. Życzy sobie pani pełen pakiet?
– Tak, poproszę – ledwie przeszło mi to przez gardło, ale wiedziałam, że jeśli „przyoszczędzę”, wybierając opcję inną niż all inclusive, większość z tych kobiet skreśli mnie na dzień dobry. Już zdążyłam się zorientować, że w Bogaczowie każdy twój wybór pokazuje, jakimi dysponujesz pieniędzmi, i określa twoją wartość, a także potencjalną przynależność do którejś z grup towarzyskich w przyszłości. Zależało mi na tym, by znaleźć się w samym środku. Sama nie wiem dlaczego. Prawdopodobnie z ciekawości i ze względów socjologicznych. Chciałam poznać bliżej kobiety, które zachowywały się w moim pojęciu totalnie abstrakcyjnie. Przekonać się, jakie są naprawdę. Co jest maską, a co nimi. I czy rzeczywiście to możliwe, że pieniądze mogą zaślepić każdą wartość w życiu? Czy kobiety naprawdę są w stanie zrobić dla kasy totalnie wszystko?
Abonament miesięczny na siłownię kosztował cztery tysiące. Kosmos! Jako studentka potrafiłam za takie pieniądze przeżyć dwa miesiące.
Po skończonym treningu poszłam pod prysznic i postanowiłam poleżeć chwilę w bąbelkach.
– Można się dołączyć? – zagaiła śliczna blondynka, chociaż w sumie nie wiem, czy śliczna, czy zrobiona na śliczną.
– Jasne! Wskakuj!
– Jestem Sylwia. A ty Marika, prawda? – nie próbowała nawet ukrywać, że doskonale wie, kim jestem. Pewnie wprowadzenie się kogoś nowego na ich strzeżone osiedle jest wielkim wydarzeniem, komentowanym szeroko w towarzystwie. Ale z drugiej strony… O czym one miały całymi dniami rozmawiać?
– Tak. Miło mi cię poznać – przywitałam się, nie dając po sobie poznać, że zaskoczył mnie fakt, że zna moje imię.
– Mamy nadzieję, że tobie i twojemu mężowi spodoba się w naszym miasteczku. Jak on ma na imię? Greg, prawda?
– Nie. Mąż ma na imię Grzesiek. Oboje jesteśmy Polakami – odparłam szczerze, na co Sylwia parsknęła śmiechem.
– No tak! Jasne! Nasi mężowie też są Polakami, a spróbuj tylko nazwać mojego Piotrkiem, a nie Pierre’em, to cię od razu znienawidzi. Anetka, co nie?! – krzyknęła do drugiej blondynki, wyglądającej jak jej lustrzane odbicie. Jeśli nie były siostrami, z całą pewnością miały tego samego chirurga plastycznego.
– Co tam, dziewczęta? – Wywołana do odpowiedzi Aneta dołączyła do nas.
– Rozmawiamy o imionach naszych mężów. Bo wyobraź sobie, że Grzesiek Mariki nie potrzebuje być Gregiem. A przecież twój Rysiek też akceptuje tylko Richiego, nie?
– Oj tak. Za Ryśka gotów zabić – zachichotała.
Zaśmiałam się razem z nimi, komentując ten średnio interesujący wywód banalnym stwierdzeniem: „Ach, ci mężczyźni”. Bo co więcej mogłam powiedzieć? I tak się starałam, żeby nie było po mnie widać zażenowania.
– Masz już służbę czy potrzebujesz pomocy w castingach? – dopytała Aneta, a ja poczułam, że przed nami jeszcze wiele tematów, przy których będę się czuła co najmniej nieswojo.
– Na razie radzę sobie sama. Nie potrzebuję pomocy… – zaczęłam, ale natychmiast przerwała mi Sylwia.
– Chyba żartujesz! Masz zamiar sama robić zakupy?
– To przyjemne. Bardzo lubię… – znowu nie udało mi się dokończyć.
– W życiu! Natychmiast zostaniesz odstawiona na boczny tor i sporo kobiet tutaj przestanie cię szanować.
_Pff! Też mi wyróżnienie! Szacunek idiotek, dla których własnoręczne zrobienie zakupów to hańba. Chryste, świat zwariował!_, pomyślałam mocno zniesmaczona.
– A nie jest wam czasami zwyczajnie nudno tak nic nie robić? – nie ugryzłam się w język i usłyszałam, jak zadaję to pytanie na głos.
Zapadła niezręczna cisza, po której, ku mojemu zaskoczeniu, Aneta postanowiła jednak odpowiedzieć:
– Można się przyzwyczaić. Zobaczysz, że dbanie o siebie zajmuje dużo czasu i energii. W pewnym momencie sama poczujesz się zapracowana po czubek głowy. O ósmej rano to my już wszystkie jesteśmy po pierwszym treningu.
Miałam na końcu języka, by dopytać, czy zajmowanie się własnymi dziećmi nie byłoby dla nich przyjemnością, ale uznałam, że jak na pierwszy raz i tak wykazałam się mocno kontrowersyjnymi komentarzami. Nie ma co ryzykować.
***
Tego samego dnia wieczorem wyznałam mężowi:
– Misiek, ja chyba do tej pory żyłam na innej planecie. Poznałam dziś dwie sąsiadki. Sylwię i Anetę. Problemy z dupy. A wiesz, czym je najbardziej zszokowałam? Tym, że sama zrobiłam dziś zakupy w sklepie spożywczym. Skandal! Ostrzegały mnie, że za takie zachowanie mogę zostać wyklęta przez środowisko i odrzucona z towarzystwa. Ja pierdzielę!
Grzesiek płakał ze śmiechu, podczas gdy ja byłam poważnie zaniepokojona.
– I co ty wtedy zrobisz, jak cię środowisko odrzuci? Chyba się załamiesz psychicznie, nie? – Po tej uwadze śmialiśmy się już oboje.
Złapałam się na tym, że z pewnego rodzaju niezdrową ciekawością myślę o kolejnych spotkaniach z moimi nowymi „przyjaciółkami”. I zawczasu przygotowałam sobie świeży strój na kolejny trening na siłowni. Byłam gotowa, by nazajutrz pojawić się tam już o siódmej rano. Bardzo chciałam zrozumieć, co fascynującego jest w trybie życia żon Bogaczowa. Jako socjolog z wykształcenia czułam, że powstanie z tego jakaś książka, a kto wie – może nawet jakaś praca naukowa.
***
Następnego dnia już na mnie czekały. Zachwycone, że posłuchałam ich rad i stawiłam się na siłowni już o siódmej.
– No, kochana, szybko się uczysz. Zgrabna jesteś, spalać kalorii nie musisz, ale twoja sylwetka musi nabrać sportowego charakteru – lustrowała mnie Aneta i dzieliła się swoimi spostrzeżeniami tonem zawodowego trenera przygotowującego klacz do mistrzostw. Czułam się właśnie jak owa klacz.
– Musi? A dlaczego musi? A kto o tym decyduje? – pytałam szczerze zainteresowana, bo uznałam, że w tym dziwnym miejscu nawet wielkość tyłka określa jakiś niepisany wewnętrzny regulamin.
– Marika, musimy cię wszystkiego nauczyć i to szybko, zanim się ktokolwiek zorientuje, że kompletnie nie kumasz zasad. Musisz być wysportowana i zrobiona. Wartość tutejszych mężów rośnie wraz z każdą zaletą ich żon. A ta wartość ma bezpośredni wpływ na interesy, co przekłada się na zarobki, a w efekcie na naszą jakość życia. I koło się zamyka.
– Rozumiem, że mówiąc „zalety”, nie masz na myśli takich cech, jak lojalność, gospodarność, pracowitość czy uczciwość? – wolałam dopytać, bo do tej pory, przez trzydzieści pięć lat, byłam przekonana, że słowo „zaleta” oznacza jednak zgoła coś innego niż definicja prezentowana przez słowniki Bogaczowa. Dziewczyny uznały moje pytanie za żart, bo roześmiały się i przyznały jednocześnie:
– Zabawna jesteś! Gospodarność to wręcz wada. Jak oszczędzasz, to znaczy, że twój mąż ma kłopoty finansowe. A jeśli ma kłopoty, to lepiej nie wchodzić z nim w interesy. Rozumiesz? Wszyscy mają widzieć, że stać cię na każdy kaprys, którego cena nie gra żadnej roli.
– Dziewczyny, a czy kiedykolwiek musiałyście się zastanawiać, skąd wysupłać grosz do kolejnej wypłaty?
– Marika! Jebać biedę! Nawet jeśli kiedykolwiek tak było. Wyparłyśmy to z naszych pięknych umysłów i nie zamierzamy do tych chwil wracać – przyznała z uśmiechem Sylwia, a ja nie mogłam pozbyć się wrażenia, że przez ten jej niezdrowy paraliż twarzy nie do końca wiem, czy się uśmiecha, czy zaraz rozpłacze.
Poznawałam Sylwię i Anetę bliżej i nawet zaczynałam je lubić. Trudno to wytłumaczyć. Wydawać by się mogło, że dzieli nas absolutnie wszystko, a większość zasad, które traktowały niemal jak dekalog, to coś, czym osobiście gardziłam, a jednak. Było w nich coś szczerego i prawdziwego. Tak! Zrozumiałam, że szanuję je za to, że niczego nie udają. One kochały pieniądze. Dla każdej z nich pieniądze stanowiły od zawsze cel sam w sobie. Obie były w stanie znieść wiele, by nie uszczknąć ani grosza z wypłacanej im regularnie przez mężów pensji.
– Opowiedzcie mi o tych kluczowych zasadach, dziewczyny – poprosiłam i zamieniłam się w słuch. Tylko na to czekały. W tym temacie mogły brylować. I obudzone w środku nocy wymieniać punkt po punkcie, na jednym wydechu.
– Kochana, musisz zrobić wszystko, by mąż nigdy nie wymienił cię na nowszy model… – zaczęły.
– Nie wybaczyłabym zdrady – odparłam z charakterystyczną dla siebie naiwnością. Aneta zaśmiała się, a Sylwia dołączyła do tego śmiechu, wprawiając mnie w pewien rodzaj dezorientacji.
– Skarbie, a kto tu mówił o zdradzie? Zdrady to chleb powszedni. Każdy facet ma tu baby na boku. Ważne, żeby się nie zakochał. Rozumiesz? – uświadamiała mnie Sylwia.
– Ale… Ale… – zaczęłam się jąkać.
– Tak, Marika. Doskonale wiemy, że nasi mężowie mają kochanki. Niektóre z nich nawet lubimy, dopóki znają swoje miejsce w szeregu i wiedzą, że są tylko zabaweczką, bez ambicji na coś więcej.
– Sorry, ale słowo „ambicja” w kontekście tej rozmowy jakoś mnie razi – nie mogłam się powstrzymać przed tym komentarzem.
– Marika, jedna ma ambicje skończyć studia medyczne i zostać światowej sławy lekarką, innej wystarczy złapanie bogatego męża, przy którym już zawsze będzie tylko pachnieć. O gustach i ambicjach się nie dyskutuje.
Już chciałam dodać od siebie coś złośliwego, ale powstrzymałam się, zdając sobie sprawę, że zarówno Sylwia, jak i Aneta takie właśnie ambicje mają – dziany mąż i brak problemów. Tylko czy faktycznie nie ma problemów kobieta, która codziennie drży, czy jej facet nie powie: „Kocham inną. Wynoś się!”, i zostawi ją z niczym?
– No dobra… Jakie są kolejne zasady? – zapytałam, chcąc pójść dalej, bo co do pierwszego punktu raczej nie doszłybyśmy do porozumienia.
– Dzieci. Jak najszybciej musisz urodzić. Jak jest dziecko, to już znacznie trudniej na bruk kobietę wyrzucić.
Aż mnie zmroziło. To po to im dzieci? Czy którakolwiek chociaż wspomni o jakimś uczuciu, spełnieniu i radości, jaką daje jej macierzyństwo?
Aneta szybko dodała:
– Tylko pamiętaj, od pierwszego dnia ciąży ostra dyscyplina. Nie możesz dopuścić do rozstępów, bo usuwanie ich trwa długo, a w tym czasie inna może zająć twoje miejsce… patrz punkt pierwszy.
– Dziewczyny, ja was błagam! – nie wytrzymałam. – Nie chcecie mi chyba powiedzieć, że mężczyzna jest tu sensem wszystkiego. Mieszkamy pod Warszawą, a nie w Arabii Saudyjskiej.
Popatrzyły na siebie zdezorientowane i chyba naprawdę nie wiedziały, co odpowiedzieć tej Nowej, jak nazywały mnie między sobą. A może już wtedy zaczynało do nich powoli docierać, że dla pieniędzy dały się mentalnie ubezwłasnowolnić i zabrać sobie to, co w życiu najcenniejsze – WOLNOŚĆ i NIEZALEŻNOŚĆ, choć pozornie taplały się w luksusie i brylantach?ROZDZIAŁ 3
ROZDZIAŁ 3
Marika
MARIKA
– Cześć, Aneta. W czym mogę ci pomóc? – rzuciłam do telefonu, zaskoczona, że dzwoni do mnie, choć nie byłyśmy jeszcze na etapie psiapsi-ploteczek.
– Marika, załatwiłam wam zaproszenie na imprezę do Wiktora, właściciela winiarni. To gruba ryba. W weekend garden party połączone z degustacją win ma się rozumieć. Zaprasza tylko wybrane grono osób. Ale jest was ciekaw i zgodził się, byście dołączyli.
Generalnie miałam to gdzieś, czy Wiktor winiarz – kimkolwiek był – uzna mnie i Grześka za osoby godne goszczenia w swoim ogrodzie, wielkości pewnie Puszczy Kampinoskiej, czy nie, ale słysząc, jak podekscytowana jest Aneta, wypadało podziękować.
– Bardzo nam miło. Na pewno Grzesiu też będzie zachwycony. Kiedy ta imprezka?
– Wyślę ci adres, datę i godzinę esemesem. Ale musimy się wcześniej spotkać i wszystko ci z Sylwią opowiedzieć. Tam będą najgorsze harpie. Nie zostawią na tobie suchej nitki, jeśli nie zdasz egzaminu.
_Jezus Maria! Kto by się spodziewał, że będę zdawać jakieś egzaminy przed żonami milionerów na ogrodowej imprezie jakiegoś alkoholowego potentata! A jeszcze niedawno jadaliśmy sobie z Grzesiem pizzę, popijaliśmy piwem i colą w normalnej knajpie, bez gwiazdek Michelina. I byliśmy szczęśliwi_, myślałam z goryczą, coraz bardziej tęskniąc za dawnymi przyzwyczajeniami.
Sylwia z Anetą dorwały mnie dwa dni później i wzięły w obroty.
– To co? Jesteś już mentalnie gotowa na weekendową imprezkę?
– Sama nie wiem – odpowiedziałam szczerze, bo nie do końca rozumiałam, co tak naprawdę oznacza dla nich słowo „gotowość”.
– No to zestaw pytań na rozgrzewkę – zaproponowała Sylwia:
Ulubione wino do wołowiny.
Ulubione wino do drobiu.
Ulubione wino do ryby.
Ulubione wino deserowe.
– Nie, no żartujecie! Naprawdę ktoś mnie będzie przepytywał ze znajomości win? – wystraszyłam się na dobre.
– No, może nie tak bezczelnie, ale pomiędzy wierszami. Gospodarz na bank będzie chciał się zorientować, jaką masz wiedzę w jego ukochanym temacie – ostrzegła Aneta.
– A może ja nie lubię wina? Czy muszę, do cholery, znać się na nim? – zdenerwowałam się.
– Marika, widzę, że jesteś typem buntowniczki – powiedziała Sylwia. – Jasne, że nie musisz, ale może warto, żebyś trochę ogarnęła temat. Twój mąż z pewnością byłby bardzo zadowolony, gdyby Wiktor został waszym przyjacielem. Z jego smykałką do interesów można szybko pomnożyć własną fortunę.
– Słuchajcie, moje kochane, do niedawna nie śniłam, że możemy mieć na koncie kasę, jaką mamy teraz. Naprawdę nie potrzebuję do szczęścia więcej – wyznałam szczerze i z wiarą, że przekonam moje przyjaciółki do tego, że pazerność nie jest fajna.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki