- W empik go
Zemsta Fahrenheita - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
17 marca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Zemsta Fahrenheita - ebook
Powieść autora serii o gangsterze MASA!
Kontynuacja przygód Łukasza Dybowskiego, bohatera „Zdrady Kopernika". Mafia usiłuje zdobyć tajemnicze dzieło Rembrandta. Zdarzenie zawiązuje akcję i prowokuje wiele pytań dotyczących . samego istnienia oraz pochodzenia obrazu, a także morderstwa, które miało miejsce pod pomnikiem Neptuna.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-267-8874-7 |
Rozmiar pliku: | 332 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
OD AUTORA
Na początku muszę wyznać: nie wszystko w _Zemście Fahrenheita_ jest zgodne z prawdą historyczną. Albo inaczej: nie na wszystko mam „kwity”. I podejrzewam, że nikt ich nie ma. Jednak w powieści sensacyjnej dozwolone jest to, co nie uchodzi w akademickich podręcznikach.
Zresztą reakcja Czytelników na moją poprzednią książkę — _Zdradę Kopernika —_ świadczy o tym, że wielbiciele sensacji godzą się na pewną literacką „wolną amerykankę” i wcale im ona nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie — daje pole do detektywistycznych spekulacji.
Czy wielki holenderski malarz Rembrandt van Rijn był kiedykolwiek w gdańskiej Bazylice Mariackiej? Chyba nie... Ale to, że jego związki rodzinne z miastem nad Motławą były bardzo silne, to święta prawda, której nie zaneguje żaden historyk. Z tego oczywiście nie wynika, że namalował obraz przedstawiający wnętrze największego ceglanego kościoła świata, ale przecież nie można tego wykluczyć. A to, że obraz nie zachował się do naszych czasów... Atlantyda też nie doczekała ery komputerów, a jednak wciąż jej szukamy.
To, że słynny fizyk, konstruktor termometrów — Daniel Gabriel Fahrenheit — urodził się w Gdańsku, nie ulega wątpliwości. Natomiast to, że opuszczając swe rodzinne miasto, wiózł ze sobą pewien cenny drobiazg, jest już moją tezą. Czy pozbawioną podstaw? Odpowiedź pozostawiam Czytelnikom. Jedno jest pewne, jeśli ów drobiazg dotrwałby do naszych czasów, z pewnością stałby się obiektem pożądania ze strony gangsterów.
Choćby ze strony mojego etatowego, czarnego, ubranego na fioletowo, charakteru — Stefano Parezzo.
Takim obiektem pożądania był szczególny egzemplarz dzieła Joachima Retyka _Narratio prima,_ stanowiącego inspirację dla _Zdrady Kopernika._
_À_ _propos_ tej książki. Wczesną wiosną 2009 roku, w gdańskim hotelu „Scandic” — dzięki jego dyrektorowi Dariuszowi Futomie — odbyła się promocja _Zdrady Kopernika,_ a także inicjatywy turystyczno-kulturalnej „Miasta miłości”. Moja powieść z romansem Mikołaja Kopernika i Anny Schilling stanowiła jeden z jej elementów.
Mam nadzieję, że projekt „Miasta miłości” stanie się w końcu faktem, a jeśli nie, to może _Zemsta Fahrenheita_ posłuży jako inspiracja do jakiejś innej akcji. Na przykład „Miast rozpusty” albo wręcz przeciwnie „Miast ascezy” – mi to nie robi różnicy. Jeśli, tak jak było ze _Zdradą Kopernika,_ powieść trafi w odcinkach do eteru Radia Gdańsk (jestem za to bardzo wdzięczny), sukces akcji murowany.
Na koniec pragnę podziękować tym, którzy wspierali mnie wiedzą na tematy, o których mam mgliste pojęcie. Niestety, nie wymienię wszystkich, których bym chciał, bo to wprowadzenie musiałoby być o wiele dłuższe. Zacznę od wybitnego gdańskiego historyka, profesora Andrzeja Januszajtisa, autora książki _Mr Fahrenheit, dżentelmen z Gdańska,_ którą pozwoliłem sobie zacytować w mojej powieści. Profesor dla promocji dziejów Gdańska uczynił tyle, ile D.G. Fahrenheit dla pomiaru temperatury. I nie ma w tym stwierdzeniu przesady.
Z kolei wszelkie elementy marynistyczne w _Zemście Fahrenheita_ są owocem rozmów z wybitnym specjalistą w tej dziedzinie — Leo Walotkiem-Scheideggerem — człowiekiem, któremu nieobce są i luksusowe jachty, i podłe statki somalijskich piratów (o których pisuje w magazynie „Śledczy”). Czytelników, których tematyka ta szczególnie interesuje, odsyłam do strony internetowej prowadzonej przez Leo: www.4mare.com
Za konsultacje w zakresie policji i innych służb dziękuję słynnemu negocjatorowi, nadkomisarzowi w stanie spoczynku, Dariuszowi Lorantemu — felietoniście magazynu „Śledczy” (jeśli w tekście znalazły się błędy czy nieścisłości, to winien jestem ja, a nie mój ekspert). Natomiast za pierwszą lekturę książki dziękuję pisarce Katarzynie Gacek.
W przybliżaniu mi gdańskich realiów niezwykle zasłużył się portal Ewy Kowalskiej — iBedeker (www.ibedecker.pl). To z iBedekera dowiedziałem się między innymi, że wielki gdański astronom Jan Heweliusz był także... wydawcą. Ciekawe, czy wydałby mi _Zemstę Fahrenheita,_ gdyby prowadził do dziś jakąś oficynę. Być może.
Na pewno wydałby kolejny, trzeci tom mojego gdańsko-warszawskiego tryptyku. Dlaczego? Ponieważ Heweliusz będzie jednym z głównych jego bohaterów. No, bo jak nie napisać powieści o tym zacnym browarniku w okrągłą, czterechsetną rocznicę jego śmierci? Prolog pewnie zacznie się tak: _Czy Heweliusz był kiedykolwiek w Warszawie? Ależ oczywiście..._
Pierwszy rozdział Czytelnicy znajdą na końcu niniejszej książki.PROLOG
Wyglądał jak tancerz breakdance.
Przynajmniej tak wydawało się dziesięcioletniemu chłopcu, który przyglądał się dziwnym ruchom mężczyzny. Ten początkowo stał spokojnie, opierając się o ogrodzenie pomnika Neptuna, i patrząc w niewiadomym kierunku, palił papierosa. Nawet nie zwracał uwagi na krople wody z fontanny spadające na jego płaszcz.
Nagle ugięły się pod nim kolana, zrobił kilka niezdarnych kroków w stronę chłopca, złapał się za brzuch, po czym gwałtownie wychylił się do przodu. Głowa opadła mu na pierś, a kapelusz z szerokim rondem potoczył się po Długim Targu. Mężczyzna przez kilka sekund trwał jeszcze w pozycji stojącej, a jego ciałem wstrząsały dreszcze. Wreszcie osunął się na ziemię, jego głowa uderzyła o bruk, lekko podskoczyła i opadła, by się już więcej nie poruszyć.
Chłopiec wrzasnął na cały głos. Wszyscy, którzy o dziesiątej wieczorem przechadzali się po jednym z najpiękniejszych rynków Europy, zatrzymali się, szukając wzrokiem przyczyny histerii.
Spod leżącego ciała wypłynęła struga krwi, szybko zamieniając się w makabryczną kałużę.
Ojciec chłopca wybiegł z pobliskiego sklepu nocnego, zasłonił małemu oczy i przytulił go do siebie.
Nie było mowy o żadnej artystycznej prowokacji czy o spektaklu teatru ulicznego — nieznajomy był martwy.
Najpierw przy jego zwłokach pojawiła się dwójka strażników miejskich, a chwilę potem, z pobliskiego komisariatu przy Piwnej, przybiegło dwóch policjantów.
Nikt nie usłyszał odgłosu zamykanego okna na drugim piętrze w kamienicy Schumannów — cichym hotelu, ulubionym przez emerytowanych Niemców, przybywających z sentymentalną wizytą do miasta nad Motławą...
* * * * *
– Dwa strzały w korpus, bingo: jedna z kul trafiła w serce – podinspektor Jerzy Grodzicki z wydziału kryminalnego Komendy Wojewódzkiej Policji w Gdańsku pokiwał głową z uznaniem dla zabójcy.
Trzymał w ręku raport dotyczący sekcji zwłok mężczyzny, zastrzelonego dwa dni wcześniej na Długim Targu. Wręczył mu go przed chwilą podkomisarz Dominik Szczepanowski, który — z braku bardziej odpowiednich czy raczej doświadczonych funkcjonariuszy, oddelegowanych do innych spraw — zajmował się tajemniczym morderstwem pod pomnikiem Neptuna.
– Ależ sobie wybrał lokalizację... W samym centrum starówki, w najbardziej popularnym miejscu Gdańska – wymamrotał Grodzicki, wodząc wzrokiem po kolejnych wierszach raportu.
– To wygląda na jakąś demonstrację – nieśmiało wtrącił Szczepanowski, któremu marzyło się jakieś naprawdę duże śledztwo — znacznie większego kalibru niż te, z którymi dotychczas miał do czynienia. Niedawno udało mu się doprowadzić przed oblicze prokuratora dwudziestolatka, który wbił nóż w ramię swego kolegi w jednej z gdańskich dyskotek.
Ale kilka miesięcy wcześniej był o krok od prawdziwego śledztwa. Niestety, krok wielomilowy — pracował w jednym z gdańskich komisariatów i nie mógł liczyć na to, że dostanie sprawę tajemniczego morderstwa na Mariackiej. Ale to on, wraz z kolegą, jako pierwsi przedstawiciele policji, pojawili się pod Bazyliką Mariacką przy zastrzelonym mężczyźnie. Płatny zabójca wpakował kulę w oko denata, po czym wsunął do jego marynarki dziwny trop — kopernikański układ planet układu słonecznego. Ten pierwszy bliski kontakt z ludzkimi zwłokami uświadomił Szczepanowskiemu, że droga do wydziału zabójstw (o którym skrycie marzył), łatwa nie będzie.
Od razu było jasne, że śledztwo przejmie ktoś z Komendy Wojewódzkiej, a w końcu trafi ono do Warszawy.
Szczepanowski miał tylko satysfakcję, że zagadka tej zbrodni nie została rozwikłana przez doświadczonych funkcjonariuszy. Centralne Biuro Śledcze — i bardzo dobrze! — nie miało szansy wykazać się swą sprawnością. Sprawiedliwość wymierzył przyjaciel denata, Łukasz Dybowski, historyk i wydawca powieści sensacyjnych.
Morderstwo na Długim Targu dziwnie przypominało tamtą sprawę...
Komisarz, dobiegający trzydziestki, miał poczucie, że już dojrzał do poważniejszych wyzwań. Zbrodnia pod posągiem boga mórz wydawała się odpowiednim.
– Demonstrację? Co masz na myśli? – Grodzicki, który przekroczył pięćdziesiątkę, wiedział, że nawet najbardziej sensacyjne, skomplikowane sprawy w końcu okazują się banalne.
– Ktoś chciał pokazać, że niczego się nie boi, bo i tak jest poza zasięgiem organów ścigania. Poza tym zapewnił swemu dziełu wielki rozgłos — nasze lokalne gazety nie zajmują się niczym innym. Ludzie boją się pokazać na Starym Mieście. To może być naprawdę trudne śledztwo.
– Może masz rację, może nie. To się okaże – rzucił sentencjonalnie przełożony Szczepanowskiego i nagle wybałuszył oczy: – O co chodzi z tą rtęcią?
– No właśnie, to też jest bardzo dziwne.
– Piszą, że w ciele denata odnaleziono ślady rtęci.
– A nie mówiłem, że mamy do czynienia ze szczególnym przypadkiem? Proszę czytać dalej – podkomisarz entuzjastycznie zacisnął pięści i wbił wzrok w podinspektora, oczekując, że ten przyzna mu rację.
– Prawdopodobnie... Jezu, to przecież jakieś brednie. Prawdopodobnie mamy do czynienia z nabojami rtęciowymi. Przecież coś takiego nie istnieje!
– Jest pan pewien?
Grodzickiego, pasjonata broni strzeleckiej, nie łatwo było zagiąć w tym temacie. Odparł głosem nieznoszącym sprzeciwu: – Fakt, w Związku Radzieckim ponoć pracowano nad taką bronią, ale nie ma dowodów, że kiedykolwiek została użyta. Myślę, że rtęć nie spełniła pokładanych w niej nadziei — są lepsze sposoby, aby uczynić nabój skutecznym i bardziej toksycznym.
– Ma pan rację, ale skoro prowadzono prace nad nabojami rtęciowymi, to na pewno jakaś ich liczba została wyprodukowana.
– Ależ to było kilkadziesiąt lat temu! Myślisz, że można je kupić w sklepie? Naczytałeś się głupich książek — o ile mnie pamięć nie zawodzi, naboje kropelkowo-rtęciowe występują w _Dniu Szakala._ Pisarzowi wolno popełnić największą głupotę — nikt go z tego nie rozlicza. W rzeczywistości te naboje są jedynie mitem dla maniaków oraz twórców gier komputerowych.
– To co robi rtęć w ciele tego faceta?
– Nie mam pojęcia.
– Miał pod pachą rtęciowy termometr? Mierzył sobie gorączkę? Obaj wiemy, że to niemożliwe.
Grodzicki położył raport na biurku, wstał z fotela i zaczął krążyć po pokoju.
– Nie ma rzeczy niemożliwych – powiedział bardziej do siebie niż do swojego podwładnego, po czym spytał: – A przede wszystkim, co o nim wiemy?
Szczepanowski rozłożył bezradnie ręce i pokręcił głową:
– Właściwie nic.
* * * * *
Był środek nocy, gdy fuga d-moll Bacha obudziła Dybowskiego.
Zerwał się na równe nogi, a na jego czole wystąpiły kropelki potu. Dziesięć miesięcy wcześniej nocny telefon zwiastował koszmar — wydawca obawiał się, że i tym razem dzwoni Stefano Parezzo. Przecież Włochowi udało się zbiec i nadal był bezkarny. Bezkarny i śmiertelnie niebezpieczny. Wprawdzie jego serbski egzekutor rozstał się z tym światem, ale armia płatnych morderców jest nieograniczona.
Intuicja nie zawiodła Dybowskiego, dzwonił Parezzo, choć na ekranie wyświetlił się komunikat: _numer nieznany._
– Przepraszam, jeśli obudziłem. Przeważnie dzwonię nie w porę, ale tam, gdzie jestem, świeci słońce – powiedział rubasznym, niemal wesołym tonem.
– Czego chcesz? – szepnął wydawca.
– Kontynuowania współpracy. Tak nam dobrze szło, a tu nagle pojawiły się nieprzewidziane kłopoty – odparł Włoch.
– Bydlaku...
– Ejże, co za słownictwo! Ludzie na pewnym poziomie nie obrażają w tak prostacki sposób – w głosie Parezzo nie było złości, a raczej skłonność do wycieczek pedagogicznych.
Dybowski zignorował tę cyniczną uwagę:
– Myślisz, że skoro uciekłeś, ominie cię sprawiedliwość?
– Ależ to ja jestem sprawiedliwość, alfa i omega. A na pewno alfa i romeo – zaśmiał się Parezzo ze swego dość oklepanego żartu, po czym powiedział o wiele poważniejszym głosem: – Twój przyjaciel nie żyje, mój przyjaciel nie żyje...
– Ty nie masz przyjaciół – prychnął Dybowski, ale Parezzo mówił dalej: – Powiedzmy, że jesteśmy kwita. Moi zleceniodawcy nadal są zainteresowani interesami z tobą. Albo inaczej: chcą, abyś odegrał w nich pewną rolę. Naturalnie, za przyzwoite wynagrodzenie.
– Nie boisz się, że jesteś na podsłuchu? Że policja zaraz cię namierzy? – spytał drżącym głosem Dybowski.
– Bardzo się boję – odparł Włoch i parsknął śmiechem. – Czy ty naprawdę wierzysz w to, że ja ten telefon będę miał przy sobie po zakończeniu naszej rozmowy? Zaraz go wrzucę do Tybru...
– Przecież we Włoszech jest teraz noc, a ty mówiłeś, że świeci słońce.
– Co za analityczny umysł, co za refleks! Brawo, nie dałeś się oszukać. A zatem wrzucę telefon do rzeki, którą umownie określam mianem Tybru, i pójdę do kawiarni na diabelnie mocne espresso.
– Czego jeszcze chcesz, palancie?
Włoch przez chwilę nie odpowiadał, a jedynie ciężko oddychał. Po chwili wyznał:
– Męczą mnie te spacery... Starość nie radość, a ja właśnie idę pewną piękną ulicą. Jak tylko zobaczę jakąś ławkę, usiądę. Poza tym muszę rzucić palenie.
– Mów, czego chcesz! Jeśli chodzi o _Narratio prima,_ to pewnie wiesz, że obaj zostaliśmy zrobieni w konia. Twój egzekutor też już to wie. Zapłacił wysoką cenę za tę wiedzę! – krzyknął wydawca.
– Spokojnie, złość źle wpływa na serce, rzeczywiście, „Oko” nie żyje, ale ja jeszcze chodzę po tym święcie i próbuję zarabiać pieniądze. Czego chcę? Pamiętasz, jak zadzwoniłem do ciebie po raz pierwszy? Powiedziałem, że interesuje mnie przedstawienie pierwsze. A teraz chcę czegoś zupełnie innego: zamknięcia.
– Jakiego zamknięcia?
– Ostatecznego.I
– Dlaczego nie plączesz, Danielu?
– Nie umiem płakać, łzy nie chcą mi płynąć z oczu.
– Ludzie pomyślą, że cię to nic nie obchodzi.
– Jak to, nie obchodzi? Przecież z dnia na dzień straciłem rodziców. Jak grom z jasnego nieba. Chyba wuj nie wierzy, że nie ma to dla mnie znaczenia?
Johann Schumann siadł w fotelu i oparł dłonie na poręczach ozdobionych lwimi łbami. Popatrzył na swego siostrzeńca i pokiwał głową:
– Wiem, jak bardzo cierpisz. Znam cię i nie muszę oceniać twego bólu po łzach. Czasem jednak trzeba urządzić ludziom _theatrum._ Inaczej będą gadali.
Daniel Gabriel odwrócił się plecami do wuja i spojrzał przez okno na Ogarną: chłopak od piekarza ciągnął wózek z chlebem, co chwila zatrzymując się i ocierając pot z czoła.
– Ludzie mnie nie obchodzą – odparł piętnastolatek i wzruszył ramionami. Schumann podszedł do siostrzeńca i położył mu rękę na ramieniu.
– Skoro tak, to łatwiej ci będzie ich opuścić.
– Co wuj ma na myśli? – spytał Daniel, ze zdziwieniem spoglądając na Schumanna.
– Musisz stąd wyjechać. Jak najszybciej. I jak najdalej.
– Dlaczego?
Wuj pogładził brodę i wzniósł oczy do góry, jakby liczył, że właściwa odpowiedź będzie zapisana na suficie. Po chwili odparł:
– Nie wierzę, że to były grzyby.
– Jak to: nie grzyby? Przecież medyk powiedział wyraźnie: zatruli się grzybami. Pomylili jadalne z trującymi.
– I ty w to wierzysz? Twoi rodzicie doskonale znali się na grzybach.
– Ale przecież w tej zupie pływały muchomory!
– Ktoś je potem wrzucił. Najpierw nasypał jakiejś trucizny, choćby arszeniku czy innego paskudztwa. Uczyłeś się pewnie o tym, jak papież Aleksander VI i jego syn — Cesare Borgia, podali gościom konfitury zaprawione arszenikiem. Zresztą, nie znam się na tym. Podobnie jak medyk, który uznał, że śmierć wywołały trujące grzyby.
Na twarzy Daniela pojawiło się najwyższe zdumienie połączone z przerażeniem:
– To dlaczego wuj wcześniej o tym nie wspominał?
– Bo to nie wróciłoby życia twoim rodzicom. Myślisz, że moje serce nie krwawi na myśl o mojej biednej siostrze, Concordii, i twoim ojcu, Danielu? Ale jeśli rzeczywiście zostali podstępnie zgładzeni, morderca nie może się dowiedzieć, że coś podejrzewamy. Sprawiedliwość zawsze zwycięża, tyle że czasami długo trzeba na nią czekać. A ty, chłopcze, musisz jak najszybciej wyjechać z Gdańska.
– Wuj myśli, że ktoś może nastawać na moje życie? A co ja komu zawiniłem? Poza tym nie zostawię rodzeństwa. Jestem najstarszy pośród nich.
– O braci i siostry ty się nie bój, krzywda im się tu nie stanie. Fakt, obawiam się o twoje bezpieczeństwo, ale przede wszystkim chodzi o twoje wykształcenie. Musisz, tak jak twoi rodzice, zostać wielkim kupcem. Takim, który wystawi wspaniałą kamienicę na Długiej i wszyscy będą ją pokazywać palcami, mówiąc z podziwem: to młody Fahrenheit, za swoje pieniądze zbudował.
– A jeśli ja nie chcę być kupcem?
Schumann zmarszczył brwi i pogroził Danielowi palcem:
– Fahrenheitowie i Schumannowie od wieków zajmują się handlem i nie widzę powodów, aby to się zmieniło. Przecież nie będziesz grał na mandolinie ani pisał wierszy. Owszem, poemat, tak dla własnej przyjemności, napisać można, bo każda forma gimnastykowania umysłu jest dobra. Ale tylko od czasu do czasu i aby, broń Boże, ludzie się nie dowiedzieli. Powtarzam, wyjedziesz, i to jak najszybciej. Rodzina tak postanowiła, rada miasta do postanowienia się przychyla i ty się ich woli nie będziesz sprzeciwiał. Pojedziesz po naukę. Twój ojciec zajmował się handlem, tak samo twój dziad, Reinhold, który przybył tu z Kónigsbergu. Nie ma powodów, abyś szukał innego zajęcia w życiu.
Chłopak bezradnie pokręcił głową i wydukał:
– To niby kiedy mam wyruszyć, i dokąd?
– Do Amsterdamu. Najpóźniej za siedem dni. Wystarczająco dużo czasu, żeby pożegnać się z najbliższymi i na zawsze zapamiętać wszystkie bliskie twemu sercu miejsca. Bo nie wiadomo, kiedy znowu przyjedziesz nad Motławę. Spodoba ci się Amsterdam. Tam zobaczysz, jak się handluje. I gnijącymi rybami, i brylantami, i workami robaczywej mąki, i złotem, i przyprawami z zamorskich krajów, i okrętami, które przez morze pływają. Wielki świat, nie ma co...
– A dlaczego nie na przykład do Warszawy?
– A czego ty się chcesz uczyć w Warszawie? To, że król Rzeczypospolitej postanowił tam zamieszkać, jeszcze nie znaczy, że miasto stało się wielkie i bogate. Kiedyś pewnie takie będzie, ale to pieśń odległej przyszłości.
– To może do Krakowa?
– W Krakowie będzie coraz gorzej. Właśnie dlatego, że wyniósł się stamtąd dwór królewski. Na razie pojedziesz do Amsterdamu, a potem się zobaczy. Wiem, że nie chcesz tam jechać, ale niech ci przypadkiem żadne głupstwa po głowie nie krążą. Jeśli opuścisz Amsterdam, zostaniesz pochwycony i wysłany w jakieś znacznie gorsze miejsce. A wszystko to dla twego dobra.
Młody Fahrenheit przymknął oczy. Wiedział, że już nie zdoła zmienić decyzji rodziny. Postanowił więc zapytać o to, co w tej chwili trapiło go najbardziej.
– Wuju...
– No, co jeszcze?
– A kto ich zabił?
Johann Schumann sięgnął po holenderkę: długą, zdobioną fajkę z białej gliny, która przyjechała do Gdańska aż z niderlandzkiej Goudy. Nabił tytoniem, po czym zapalił.
– Nie pytaj. Nawet jeśli mam swoje domysły, to i tak na razie ci ich nie zdradzę. Ale kiedyś poznasz prawdę, zapewniam cię.II
Technik z komendy dzielnicowej szybko ustalił, skąd padł strzał — morderca celował w korpus ofiary przez mansardowe okno na trzecim piętrze renesansowej kamienicy Schumannów. Najprawdopodobniej okno środkowe, wychodzące na ulicę Ławniczą.
Funkcjonariusze z laboratorium kryminalistycznego, którzy przybyli kilkanaście minut po nim, potwierdzili jego wersję.
W kamienicy znajdował się przytulny hotel, który nigdy wcześniej nie był areną morderstwa — portierka z wieczornej zmiany, którą około godziny dwudziestej drugiej nawiedziło dwóch funkcjonariuszy, usłyszawszy ponurą prawdę, przez dłuższą chwilę nie była w stanie wydać z siebie jakiegokolwiek dźwięku. Gdy odzyskała mowę, utraciła pamięć. Nie wiedziała, jak się nazywa, co robi w kamienicy, od jak dawna w niej pracuje i czy słyszała strzał. Jednak policjanci, którzy niejedno przeżyli i wiedzieli, a przynajmniej sądzili, że wiedzą, jak postępować z osobą przeżywającą silne wzburzenie, szybko przywrócili kobiecie rozeznanie, zmieniając temat. Posypały się pytania dotyczące samego hotelu, liczby pokoi, śniadaniowego menu.
Gdy odparła, że w ogóle nie serwują śniadań, tylko kierują gości do pobliskiej kawiarni Pellowskiego, jeden z funkcjonariuszy spytał rezolutnie: „A to taki problem zrobić śniadanie? Wodę zagotować, chleb pokroić...?”. Portierka spojrzała na przybyszy nieco szalonym wzrokiem:
– Że niby to ja zabiłam?
– A skąd ja mogę wiedzieć? – wzruszył ramionami policjant. – Na pewno strzały padły z kamienicy Schumannów. Jeśli była pani wówczas na drugim piętrze...
– Uchowaj Boże – krzyknęła, najwyraźniej odzyskując poczucie rzeczywistości. – Po co mi chodzić tak wysoko? Mam tu czego pilnować – wskazała ręką na półki, wypełnione przewodnikami, mapami i miejskimi gadżetami.
– Kto wobec tego mieszkał na trzecim piętrze? Interesuje nas drugie okno od prawej...
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
Na początku muszę wyznać: nie wszystko w _Zemście Fahrenheita_ jest zgodne z prawdą historyczną. Albo inaczej: nie na wszystko mam „kwity”. I podejrzewam, że nikt ich nie ma. Jednak w powieści sensacyjnej dozwolone jest to, co nie uchodzi w akademickich podręcznikach.
Zresztą reakcja Czytelników na moją poprzednią książkę — _Zdradę Kopernika —_ świadczy o tym, że wielbiciele sensacji godzą się na pewną literacką „wolną amerykankę” i wcale im ona nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie — daje pole do detektywistycznych spekulacji.
Czy wielki holenderski malarz Rembrandt van Rijn był kiedykolwiek w gdańskiej Bazylice Mariackiej? Chyba nie... Ale to, że jego związki rodzinne z miastem nad Motławą były bardzo silne, to święta prawda, której nie zaneguje żaden historyk. Z tego oczywiście nie wynika, że namalował obraz przedstawiający wnętrze największego ceglanego kościoła świata, ale przecież nie można tego wykluczyć. A to, że obraz nie zachował się do naszych czasów... Atlantyda też nie doczekała ery komputerów, a jednak wciąż jej szukamy.
To, że słynny fizyk, konstruktor termometrów — Daniel Gabriel Fahrenheit — urodził się w Gdańsku, nie ulega wątpliwości. Natomiast to, że opuszczając swe rodzinne miasto, wiózł ze sobą pewien cenny drobiazg, jest już moją tezą. Czy pozbawioną podstaw? Odpowiedź pozostawiam Czytelnikom. Jedno jest pewne, jeśli ów drobiazg dotrwałby do naszych czasów, z pewnością stałby się obiektem pożądania ze strony gangsterów.
Choćby ze strony mojego etatowego, czarnego, ubranego na fioletowo, charakteru — Stefano Parezzo.
Takim obiektem pożądania był szczególny egzemplarz dzieła Joachima Retyka _Narratio prima,_ stanowiącego inspirację dla _Zdrady Kopernika._
_À_ _propos_ tej książki. Wczesną wiosną 2009 roku, w gdańskim hotelu „Scandic” — dzięki jego dyrektorowi Dariuszowi Futomie — odbyła się promocja _Zdrady Kopernika,_ a także inicjatywy turystyczno-kulturalnej „Miasta miłości”. Moja powieść z romansem Mikołaja Kopernika i Anny Schilling stanowiła jeden z jej elementów.
Mam nadzieję, że projekt „Miasta miłości” stanie się w końcu faktem, a jeśli nie, to może _Zemsta Fahrenheita_ posłuży jako inspiracja do jakiejś innej akcji. Na przykład „Miast rozpusty” albo wręcz przeciwnie „Miast ascezy” – mi to nie robi różnicy. Jeśli, tak jak było ze _Zdradą Kopernika,_ powieść trafi w odcinkach do eteru Radia Gdańsk (jestem za to bardzo wdzięczny), sukces akcji murowany.
Na koniec pragnę podziękować tym, którzy wspierali mnie wiedzą na tematy, o których mam mgliste pojęcie. Niestety, nie wymienię wszystkich, których bym chciał, bo to wprowadzenie musiałoby być o wiele dłuższe. Zacznę od wybitnego gdańskiego historyka, profesora Andrzeja Januszajtisa, autora książki _Mr Fahrenheit, dżentelmen z Gdańska,_ którą pozwoliłem sobie zacytować w mojej powieści. Profesor dla promocji dziejów Gdańska uczynił tyle, ile D.G. Fahrenheit dla pomiaru temperatury. I nie ma w tym stwierdzeniu przesady.
Z kolei wszelkie elementy marynistyczne w _Zemście Fahrenheita_ są owocem rozmów z wybitnym specjalistą w tej dziedzinie — Leo Walotkiem-Scheideggerem — człowiekiem, któremu nieobce są i luksusowe jachty, i podłe statki somalijskich piratów (o których pisuje w magazynie „Śledczy”). Czytelników, których tematyka ta szczególnie interesuje, odsyłam do strony internetowej prowadzonej przez Leo: www.4mare.com
Za konsultacje w zakresie policji i innych służb dziękuję słynnemu negocjatorowi, nadkomisarzowi w stanie spoczynku, Dariuszowi Lorantemu — felietoniście magazynu „Śledczy” (jeśli w tekście znalazły się błędy czy nieścisłości, to winien jestem ja, a nie mój ekspert). Natomiast za pierwszą lekturę książki dziękuję pisarce Katarzynie Gacek.
W przybliżaniu mi gdańskich realiów niezwykle zasłużył się portal Ewy Kowalskiej — iBedeker (www.ibedecker.pl). To z iBedekera dowiedziałem się między innymi, że wielki gdański astronom Jan Heweliusz był także... wydawcą. Ciekawe, czy wydałby mi _Zemstę Fahrenheita,_ gdyby prowadził do dziś jakąś oficynę. Być może.
Na pewno wydałby kolejny, trzeci tom mojego gdańsko-warszawskiego tryptyku. Dlaczego? Ponieważ Heweliusz będzie jednym z głównych jego bohaterów. No, bo jak nie napisać powieści o tym zacnym browarniku w okrągłą, czterechsetną rocznicę jego śmierci? Prolog pewnie zacznie się tak: _Czy Heweliusz był kiedykolwiek w Warszawie? Ależ oczywiście..._
Pierwszy rozdział Czytelnicy znajdą na końcu niniejszej książki.PROLOG
Wyglądał jak tancerz breakdance.
Przynajmniej tak wydawało się dziesięcioletniemu chłopcu, który przyglądał się dziwnym ruchom mężczyzny. Ten początkowo stał spokojnie, opierając się o ogrodzenie pomnika Neptuna, i patrząc w niewiadomym kierunku, palił papierosa. Nawet nie zwracał uwagi na krople wody z fontanny spadające na jego płaszcz.
Nagle ugięły się pod nim kolana, zrobił kilka niezdarnych kroków w stronę chłopca, złapał się za brzuch, po czym gwałtownie wychylił się do przodu. Głowa opadła mu na pierś, a kapelusz z szerokim rondem potoczył się po Długim Targu. Mężczyzna przez kilka sekund trwał jeszcze w pozycji stojącej, a jego ciałem wstrząsały dreszcze. Wreszcie osunął się na ziemię, jego głowa uderzyła o bruk, lekko podskoczyła i opadła, by się już więcej nie poruszyć.
Chłopiec wrzasnął na cały głos. Wszyscy, którzy o dziesiątej wieczorem przechadzali się po jednym z najpiękniejszych rynków Europy, zatrzymali się, szukając wzrokiem przyczyny histerii.
Spod leżącego ciała wypłynęła struga krwi, szybko zamieniając się w makabryczną kałużę.
Ojciec chłopca wybiegł z pobliskiego sklepu nocnego, zasłonił małemu oczy i przytulił go do siebie.
Nie było mowy o żadnej artystycznej prowokacji czy o spektaklu teatru ulicznego — nieznajomy był martwy.
Najpierw przy jego zwłokach pojawiła się dwójka strażników miejskich, a chwilę potem, z pobliskiego komisariatu przy Piwnej, przybiegło dwóch policjantów.
Nikt nie usłyszał odgłosu zamykanego okna na drugim piętrze w kamienicy Schumannów — cichym hotelu, ulubionym przez emerytowanych Niemców, przybywających z sentymentalną wizytą do miasta nad Motławą...
* * * * *
– Dwa strzały w korpus, bingo: jedna z kul trafiła w serce – podinspektor Jerzy Grodzicki z wydziału kryminalnego Komendy Wojewódzkiej Policji w Gdańsku pokiwał głową z uznaniem dla zabójcy.
Trzymał w ręku raport dotyczący sekcji zwłok mężczyzny, zastrzelonego dwa dni wcześniej na Długim Targu. Wręczył mu go przed chwilą podkomisarz Dominik Szczepanowski, który — z braku bardziej odpowiednich czy raczej doświadczonych funkcjonariuszy, oddelegowanych do innych spraw — zajmował się tajemniczym morderstwem pod pomnikiem Neptuna.
– Ależ sobie wybrał lokalizację... W samym centrum starówki, w najbardziej popularnym miejscu Gdańska – wymamrotał Grodzicki, wodząc wzrokiem po kolejnych wierszach raportu.
– To wygląda na jakąś demonstrację – nieśmiało wtrącił Szczepanowski, któremu marzyło się jakieś naprawdę duże śledztwo — znacznie większego kalibru niż te, z którymi dotychczas miał do czynienia. Niedawno udało mu się doprowadzić przed oblicze prokuratora dwudziestolatka, który wbił nóż w ramię swego kolegi w jednej z gdańskich dyskotek.
Ale kilka miesięcy wcześniej był o krok od prawdziwego śledztwa. Niestety, krok wielomilowy — pracował w jednym z gdańskich komisariatów i nie mógł liczyć na to, że dostanie sprawę tajemniczego morderstwa na Mariackiej. Ale to on, wraz z kolegą, jako pierwsi przedstawiciele policji, pojawili się pod Bazyliką Mariacką przy zastrzelonym mężczyźnie. Płatny zabójca wpakował kulę w oko denata, po czym wsunął do jego marynarki dziwny trop — kopernikański układ planet układu słonecznego. Ten pierwszy bliski kontakt z ludzkimi zwłokami uświadomił Szczepanowskiemu, że droga do wydziału zabójstw (o którym skrycie marzył), łatwa nie będzie.
Od razu było jasne, że śledztwo przejmie ktoś z Komendy Wojewódzkiej, a w końcu trafi ono do Warszawy.
Szczepanowski miał tylko satysfakcję, że zagadka tej zbrodni nie została rozwikłana przez doświadczonych funkcjonariuszy. Centralne Biuro Śledcze — i bardzo dobrze! — nie miało szansy wykazać się swą sprawnością. Sprawiedliwość wymierzył przyjaciel denata, Łukasz Dybowski, historyk i wydawca powieści sensacyjnych.
Morderstwo na Długim Targu dziwnie przypominało tamtą sprawę...
Komisarz, dobiegający trzydziestki, miał poczucie, że już dojrzał do poważniejszych wyzwań. Zbrodnia pod posągiem boga mórz wydawała się odpowiednim.
– Demonstrację? Co masz na myśli? – Grodzicki, który przekroczył pięćdziesiątkę, wiedział, że nawet najbardziej sensacyjne, skomplikowane sprawy w końcu okazują się banalne.
– Ktoś chciał pokazać, że niczego się nie boi, bo i tak jest poza zasięgiem organów ścigania. Poza tym zapewnił swemu dziełu wielki rozgłos — nasze lokalne gazety nie zajmują się niczym innym. Ludzie boją się pokazać na Starym Mieście. To może być naprawdę trudne śledztwo.
– Może masz rację, może nie. To się okaże – rzucił sentencjonalnie przełożony Szczepanowskiego i nagle wybałuszył oczy: – O co chodzi z tą rtęcią?
– No właśnie, to też jest bardzo dziwne.
– Piszą, że w ciele denata odnaleziono ślady rtęci.
– A nie mówiłem, że mamy do czynienia ze szczególnym przypadkiem? Proszę czytać dalej – podkomisarz entuzjastycznie zacisnął pięści i wbił wzrok w podinspektora, oczekując, że ten przyzna mu rację.
– Prawdopodobnie... Jezu, to przecież jakieś brednie. Prawdopodobnie mamy do czynienia z nabojami rtęciowymi. Przecież coś takiego nie istnieje!
– Jest pan pewien?
Grodzickiego, pasjonata broni strzeleckiej, nie łatwo było zagiąć w tym temacie. Odparł głosem nieznoszącym sprzeciwu: – Fakt, w Związku Radzieckim ponoć pracowano nad taką bronią, ale nie ma dowodów, że kiedykolwiek została użyta. Myślę, że rtęć nie spełniła pokładanych w niej nadziei — są lepsze sposoby, aby uczynić nabój skutecznym i bardziej toksycznym.
– Ma pan rację, ale skoro prowadzono prace nad nabojami rtęciowymi, to na pewno jakaś ich liczba została wyprodukowana.
– Ależ to było kilkadziesiąt lat temu! Myślisz, że można je kupić w sklepie? Naczytałeś się głupich książek — o ile mnie pamięć nie zawodzi, naboje kropelkowo-rtęciowe występują w _Dniu Szakala._ Pisarzowi wolno popełnić największą głupotę — nikt go z tego nie rozlicza. W rzeczywistości te naboje są jedynie mitem dla maniaków oraz twórców gier komputerowych.
– To co robi rtęć w ciele tego faceta?
– Nie mam pojęcia.
– Miał pod pachą rtęciowy termometr? Mierzył sobie gorączkę? Obaj wiemy, że to niemożliwe.
Grodzicki położył raport na biurku, wstał z fotela i zaczął krążyć po pokoju.
– Nie ma rzeczy niemożliwych – powiedział bardziej do siebie niż do swojego podwładnego, po czym spytał: – A przede wszystkim, co o nim wiemy?
Szczepanowski rozłożył bezradnie ręce i pokręcił głową:
– Właściwie nic.
* * * * *
Był środek nocy, gdy fuga d-moll Bacha obudziła Dybowskiego.
Zerwał się na równe nogi, a na jego czole wystąpiły kropelki potu. Dziesięć miesięcy wcześniej nocny telefon zwiastował koszmar — wydawca obawiał się, że i tym razem dzwoni Stefano Parezzo. Przecież Włochowi udało się zbiec i nadal był bezkarny. Bezkarny i śmiertelnie niebezpieczny. Wprawdzie jego serbski egzekutor rozstał się z tym światem, ale armia płatnych morderców jest nieograniczona.
Intuicja nie zawiodła Dybowskiego, dzwonił Parezzo, choć na ekranie wyświetlił się komunikat: _numer nieznany._
– Przepraszam, jeśli obudziłem. Przeważnie dzwonię nie w porę, ale tam, gdzie jestem, świeci słońce – powiedział rubasznym, niemal wesołym tonem.
– Czego chcesz? – szepnął wydawca.
– Kontynuowania współpracy. Tak nam dobrze szło, a tu nagle pojawiły się nieprzewidziane kłopoty – odparł Włoch.
– Bydlaku...
– Ejże, co za słownictwo! Ludzie na pewnym poziomie nie obrażają w tak prostacki sposób – w głosie Parezzo nie było złości, a raczej skłonność do wycieczek pedagogicznych.
Dybowski zignorował tę cyniczną uwagę:
– Myślisz, że skoro uciekłeś, ominie cię sprawiedliwość?
– Ależ to ja jestem sprawiedliwość, alfa i omega. A na pewno alfa i romeo – zaśmiał się Parezzo ze swego dość oklepanego żartu, po czym powiedział o wiele poważniejszym głosem: – Twój przyjaciel nie żyje, mój przyjaciel nie żyje...
– Ty nie masz przyjaciół – prychnął Dybowski, ale Parezzo mówił dalej: – Powiedzmy, że jesteśmy kwita. Moi zleceniodawcy nadal są zainteresowani interesami z tobą. Albo inaczej: chcą, abyś odegrał w nich pewną rolę. Naturalnie, za przyzwoite wynagrodzenie.
– Nie boisz się, że jesteś na podsłuchu? Że policja zaraz cię namierzy? – spytał drżącym głosem Dybowski.
– Bardzo się boję – odparł Włoch i parsknął śmiechem. – Czy ty naprawdę wierzysz w to, że ja ten telefon będę miał przy sobie po zakończeniu naszej rozmowy? Zaraz go wrzucę do Tybru...
– Przecież we Włoszech jest teraz noc, a ty mówiłeś, że świeci słońce.
– Co za analityczny umysł, co za refleks! Brawo, nie dałeś się oszukać. A zatem wrzucę telefon do rzeki, którą umownie określam mianem Tybru, i pójdę do kawiarni na diabelnie mocne espresso.
– Czego jeszcze chcesz, palancie?
Włoch przez chwilę nie odpowiadał, a jedynie ciężko oddychał. Po chwili wyznał:
– Męczą mnie te spacery... Starość nie radość, a ja właśnie idę pewną piękną ulicą. Jak tylko zobaczę jakąś ławkę, usiądę. Poza tym muszę rzucić palenie.
– Mów, czego chcesz! Jeśli chodzi o _Narratio prima,_ to pewnie wiesz, że obaj zostaliśmy zrobieni w konia. Twój egzekutor też już to wie. Zapłacił wysoką cenę za tę wiedzę! – krzyknął wydawca.
– Spokojnie, złość źle wpływa na serce, rzeczywiście, „Oko” nie żyje, ale ja jeszcze chodzę po tym święcie i próbuję zarabiać pieniądze. Czego chcę? Pamiętasz, jak zadzwoniłem do ciebie po raz pierwszy? Powiedziałem, że interesuje mnie przedstawienie pierwsze. A teraz chcę czegoś zupełnie innego: zamknięcia.
– Jakiego zamknięcia?
– Ostatecznego.I
– Dlaczego nie plączesz, Danielu?
– Nie umiem płakać, łzy nie chcą mi płynąć z oczu.
– Ludzie pomyślą, że cię to nic nie obchodzi.
– Jak to, nie obchodzi? Przecież z dnia na dzień straciłem rodziców. Jak grom z jasnego nieba. Chyba wuj nie wierzy, że nie ma to dla mnie znaczenia?
Johann Schumann siadł w fotelu i oparł dłonie na poręczach ozdobionych lwimi łbami. Popatrzył na swego siostrzeńca i pokiwał głową:
– Wiem, jak bardzo cierpisz. Znam cię i nie muszę oceniać twego bólu po łzach. Czasem jednak trzeba urządzić ludziom _theatrum._ Inaczej będą gadali.
Daniel Gabriel odwrócił się plecami do wuja i spojrzał przez okno na Ogarną: chłopak od piekarza ciągnął wózek z chlebem, co chwila zatrzymując się i ocierając pot z czoła.
– Ludzie mnie nie obchodzą – odparł piętnastolatek i wzruszył ramionami. Schumann podszedł do siostrzeńca i położył mu rękę na ramieniu.
– Skoro tak, to łatwiej ci będzie ich opuścić.
– Co wuj ma na myśli? – spytał Daniel, ze zdziwieniem spoglądając na Schumanna.
– Musisz stąd wyjechać. Jak najszybciej. I jak najdalej.
– Dlaczego?
Wuj pogładził brodę i wzniósł oczy do góry, jakby liczył, że właściwa odpowiedź będzie zapisana na suficie. Po chwili odparł:
– Nie wierzę, że to były grzyby.
– Jak to: nie grzyby? Przecież medyk powiedział wyraźnie: zatruli się grzybami. Pomylili jadalne z trującymi.
– I ty w to wierzysz? Twoi rodzicie doskonale znali się na grzybach.
– Ale przecież w tej zupie pływały muchomory!
– Ktoś je potem wrzucił. Najpierw nasypał jakiejś trucizny, choćby arszeniku czy innego paskudztwa. Uczyłeś się pewnie o tym, jak papież Aleksander VI i jego syn — Cesare Borgia, podali gościom konfitury zaprawione arszenikiem. Zresztą, nie znam się na tym. Podobnie jak medyk, który uznał, że śmierć wywołały trujące grzyby.
Na twarzy Daniela pojawiło się najwyższe zdumienie połączone z przerażeniem:
– To dlaczego wuj wcześniej o tym nie wspominał?
– Bo to nie wróciłoby życia twoim rodzicom. Myślisz, że moje serce nie krwawi na myśl o mojej biednej siostrze, Concordii, i twoim ojcu, Danielu? Ale jeśli rzeczywiście zostali podstępnie zgładzeni, morderca nie może się dowiedzieć, że coś podejrzewamy. Sprawiedliwość zawsze zwycięża, tyle że czasami długo trzeba na nią czekać. A ty, chłopcze, musisz jak najszybciej wyjechać z Gdańska.
– Wuj myśli, że ktoś może nastawać na moje życie? A co ja komu zawiniłem? Poza tym nie zostawię rodzeństwa. Jestem najstarszy pośród nich.
– O braci i siostry ty się nie bój, krzywda im się tu nie stanie. Fakt, obawiam się o twoje bezpieczeństwo, ale przede wszystkim chodzi o twoje wykształcenie. Musisz, tak jak twoi rodzice, zostać wielkim kupcem. Takim, który wystawi wspaniałą kamienicę na Długiej i wszyscy będą ją pokazywać palcami, mówiąc z podziwem: to młody Fahrenheit, za swoje pieniądze zbudował.
– A jeśli ja nie chcę być kupcem?
Schumann zmarszczył brwi i pogroził Danielowi palcem:
– Fahrenheitowie i Schumannowie od wieków zajmują się handlem i nie widzę powodów, aby to się zmieniło. Przecież nie będziesz grał na mandolinie ani pisał wierszy. Owszem, poemat, tak dla własnej przyjemności, napisać można, bo każda forma gimnastykowania umysłu jest dobra. Ale tylko od czasu do czasu i aby, broń Boże, ludzie się nie dowiedzieli. Powtarzam, wyjedziesz, i to jak najszybciej. Rodzina tak postanowiła, rada miasta do postanowienia się przychyla i ty się ich woli nie będziesz sprzeciwiał. Pojedziesz po naukę. Twój ojciec zajmował się handlem, tak samo twój dziad, Reinhold, który przybył tu z Kónigsbergu. Nie ma powodów, abyś szukał innego zajęcia w życiu.
Chłopak bezradnie pokręcił głową i wydukał:
– To niby kiedy mam wyruszyć, i dokąd?
– Do Amsterdamu. Najpóźniej za siedem dni. Wystarczająco dużo czasu, żeby pożegnać się z najbliższymi i na zawsze zapamiętać wszystkie bliskie twemu sercu miejsca. Bo nie wiadomo, kiedy znowu przyjedziesz nad Motławę. Spodoba ci się Amsterdam. Tam zobaczysz, jak się handluje. I gnijącymi rybami, i brylantami, i workami robaczywej mąki, i złotem, i przyprawami z zamorskich krajów, i okrętami, które przez morze pływają. Wielki świat, nie ma co...
– A dlaczego nie na przykład do Warszawy?
– A czego ty się chcesz uczyć w Warszawie? To, że król Rzeczypospolitej postanowił tam zamieszkać, jeszcze nie znaczy, że miasto stało się wielkie i bogate. Kiedyś pewnie takie będzie, ale to pieśń odległej przyszłości.
– To może do Krakowa?
– W Krakowie będzie coraz gorzej. Właśnie dlatego, że wyniósł się stamtąd dwór królewski. Na razie pojedziesz do Amsterdamu, a potem się zobaczy. Wiem, że nie chcesz tam jechać, ale niech ci przypadkiem żadne głupstwa po głowie nie krążą. Jeśli opuścisz Amsterdam, zostaniesz pochwycony i wysłany w jakieś znacznie gorsze miejsce. A wszystko to dla twego dobra.
Młody Fahrenheit przymknął oczy. Wiedział, że już nie zdoła zmienić decyzji rodziny. Postanowił więc zapytać o to, co w tej chwili trapiło go najbardziej.
– Wuju...
– No, co jeszcze?
– A kto ich zabił?
Johann Schumann sięgnął po holenderkę: długą, zdobioną fajkę z białej gliny, która przyjechała do Gdańska aż z niderlandzkiej Goudy. Nabił tytoniem, po czym zapalił.
– Nie pytaj. Nawet jeśli mam swoje domysły, to i tak na razie ci ich nie zdradzę. Ale kiedyś poznasz prawdę, zapewniam cię.II
Technik z komendy dzielnicowej szybko ustalił, skąd padł strzał — morderca celował w korpus ofiary przez mansardowe okno na trzecim piętrze renesansowej kamienicy Schumannów. Najprawdopodobniej okno środkowe, wychodzące na ulicę Ławniczą.
Funkcjonariusze z laboratorium kryminalistycznego, którzy przybyli kilkanaście minut po nim, potwierdzili jego wersję.
W kamienicy znajdował się przytulny hotel, który nigdy wcześniej nie był areną morderstwa — portierka z wieczornej zmiany, którą około godziny dwudziestej drugiej nawiedziło dwóch funkcjonariuszy, usłyszawszy ponurą prawdę, przez dłuższą chwilę nie była w stanie wydać z siebie jakiegokolwiek dźwięku. Gdy odzyskała mowę, utraciła pamięć. Nie wiedziała, jak się nazywa, co robi w kamienicy, od jak dawna w niej pracuje i czy słyszała strzał. Jednak policjanci, którzy niejedno przeżyli i wiedzieli, a przynajmniej sądzili, że wiedzą, jak postępować z osobą przeżywającą silne wzburzenie, szybko przywrócili kobiecie rozeznanie, zmieniając temat. Posypały się pytania dotyczące samego hotelu, liczby pokoi, śniadaniowego menu.
Gdy odparła, że w ogóle nie serwują śniadań, tylko kierują gości do pobliskiej kawiarni Pellowskiego, jeden z funkcjonariuszy spytał rezolutnie: „A to taki problem zrobić śniadanie? Wodę zagotować, chleb pokroić...?”. Portierka spojrzała na przybyszy nieco szalonym wzrokiem:
– Że niby to ja zabiłam?
– A skąd ja mogę wiedzieć? – wzruszył ramionami policjant. – Na pewno strzały padły z kamienicy Schumannów. Jeśli była pani wówczas na drugim piętrze...
– Uchowaj Boże – krzyknęła, najwyraźniej odzyskując poczucie rzeczywistości. – Po co mi chodzić tak wysoko? Mam tu czego pilnować – wskazała ręką na półki, wypełnione przewodnikami, mapami i miejskimi gadżetami.
– Kto wobec tego mieszkał na trzecim piętrze? Interesuje nas drugie okno od prawej...
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
więcej..