- W empik go
Zemsta Grzegorza Burowa - ebook
Zemsta Grzegorza Burowa - ebook
Tajemniczy mężczyzna dobił właśnie targu i przekonał sowiecką instytucję do zakupu polskich maszyn rolniczych. W oczekiwaniu na pociąg powrotny, przysiadł w moskiewskiej kawiarni Filipowa. Otoczony dźwiękami jazz-bandu poczuł się dość nieswojo. Niespodziewanie do jego stolika przysiada się elegancka kobieta, która - jak się wydaje - wie o nim więcej niż powinna. Dzięki jej sztuczkom mężczyźnie udaje się uniknąć aresztowania. Między bohaterami rodzi się uczucie, jednak każde z nich pilnuje, by nie zdradzić o sobie zbyt wielu szczegółów.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-280-5382-9 |
Rozmiar pliku: | 381 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W kapryśnych drgawkach zamierała jesień. Powietrze nagrzane było jeszcze promieniami słońca, ale od strony rzeki dął chłodny wiatr, dotykał ludzi zimnemi palcami, jakby ich ostrzegał, że wkrótce porozpina na ulicach miasta wiszary mokrych mgieł.
Główna arterja Moskwy, ulica Twerska, pęczniała pod naporem spacerujących. Ludzie szli wolno, bez pośpiechu, jakby chcieli z góry zaznaczyć, że skończyli swój trud i zajęcie i teraz nigdzie im się nie śpieszy. Czasem z ogólnej fali odpryskiwały poszczególne grupki aby zamienić ze sobą kilka słów. Spychano ich szybko na jezdnię, gdzie tworzyli zaporę dla automobilów i pojazdów. Szoferzy i jamszczycy klęli głośno niesfornych, nie pobudzając ich jednak krzykiem do ostrożności.
Wogóle tłum był osobliwy. Nie tkwiło w nim ani zadowolenie, ani radość. Śmiech dźwięczał tu rzadko, jak coś zupełnie zbędnego i nawet niepożądanego dla życia. Słowa padały tak skąpe, jakby człowiek od człowieka nie pragnął niczego zaczerpnąć. Ulica przypominała nurt głębokiej czarnej rzeki, której dno pozostaje tajemnicą dla oka ludzkiego.
Posuwałem się równo wraz z rytmem ulicy i czekałem cierpliwie, dokąd mnie fala ludzka zaniesie. Denerwowały mnie tylko krzykliwie ubrane kobiety, które zbyt natarczywie patrzyły mi w oczy, starając się ułożyć swoje zniszczone i mocno wymalowane twarze w grymas kokieterji lub tajemniczych obietnic. Czasem wykarminowane usta szeptały mi bezczelnie, wprost do ucha jakieś brutalne słowa. Niekiedy kokieterja ograniczała się do zwykłej zaczepki. Wtedy spazmatycznie chwytały mnie za rękaw palta. Nie odpowiadałem na ataki. Byłem zmęczony. W ciągu ostatnich dni zbyt wiele energji i słów zużyłem dla przekonania referentów sowieckiego „Torgpredu“ do precyzyjnych, polskich maszyn rolniczych i ich niskich cen. Pragnąłem teraz godzinę odpocząć i naprędce obliczyć prowizję, którą wypłaci mi w Warszawie firma „Szrajer i Bilski“.
Wreszcie oczy moje oparły się o błyszczące tafle szyb kawiarni Filipowa. Szklanny kołowrót u wejścia jednem skrzydłem wyrzucał gości na ulicę, a drugiem zagarniał nowych do wnętrza rzęsiście oświetlonego lokalu. Wszedłem. Obok odpoczynku pragnąłem również zabić kilka długich godzin, które dzieliły mnie jeszcze do chwili odejścia pociągu kurjerskiego w kierunku Stołpiec.
O tej godzinie kipiał właśnie w kawiarni pełną parą tygiel sowieckiego życia. Kelner wynalazł dla mnie stolik na pograniczu dwóch olbrzymich sal. Zająłem doskonałe stanowisko obserwatora.
Przedemną przesuwał się korowód najrozmaitszych typów ludzkich. Mimo iż dym tytoniowy wgryzał mi się w oczy, matował światła i złocenia sali, z ciekawością przypatrywałem się życiu kawiarni. Obok kolorowych rubaszek i mundurów khaki, na których jaskrawo odcinały się odznaki czerwonej gwiazdy, przesuwali się przed moim stołem ludzie w najmodniejszych fasonach ubrań londyńskich. Większość gości stanowiły jednak kobiety. Siedziały przy stolikach, zapraszając wzrokiem mężczyzn do zajęcia obok nich wolnych miejsc. Niektóre krążyły po sali, szukając nerwowo jakiegoś przygodnego towarzystwa. Wrzaskliwy jazz-band głuszył rozmowy. Po kilku minutach doszedłem do przekonania, że tłum ten stanowi dla mnie jakąś obcą i niesympatyczną masę, z którą nie byłbym w stanie zlać się w jedną całość.
Wychyliłem głowę za filar, aby obejrzeć następną salę. Nagle uderzył we mnie ostry zapach egzotycznych perfum. Zapach ten niósł w sobie coś oszałamiającego, coś, co drażniło zmysły, a równocześnie ostrzegało przed niebezpieczeństwem. Wciągnąłem głębiej w nozdrza smugę tych dziwnych perfum, aby móc łatwiej zorjentować się, skąd niesamowity zapach we mnie uderza.
I nagle drgnąłem.
Przy moim stoliku siedziała jakaś młoda kobieta. Kapelusz naciśnięty głęboko na oczy przesłaniał jej twarz. Pod osłoną kryzy dostrzegłem jednak jej duże, siwe oczy, które z uporem tkwiły na mojej twarzy. Szyję i plecy nieznajomej otulał kołnierz z drogocennego lisa. Musiała spostrzec moje zdziwienie, bo starała się wytłumaczyć mi swoją obecność:
— Sądziłam, że miejsce obok pana wolne... — powiedziała z chłodną rezerwą — jeśli jednak oczekuje pan kogoś...
— Ależ nikogo nie oczekuję, — sprostowałem zanadto gorliwie, — przeciwnie, cieszę się, że przy moim stoliku obrała pani miejsce...
— Jest pan uprzejmy, — przerwała z uśmiechem, odsłaniając równocześnie dwa rzędy białych i wilgotnych zębów.
— I wdzięczny...
— Za co?
— Za to, że przy tej sposobności dowiem się, jak nazywają się perfumy o tak miłym zapachu...
— Zwalniam pana z długu wdzięczności.
— Co to znaczy?
— To znaczy, że nie powiem.
— Dlaczego?
— Uważam, że kobieta nie powinna zdradzać przed mężczyzną sztuki swego podobania się. Napewno znudziłaby pana kobieta, która opowiadałaby, ile godzin poświęca na to, aby jedną godzinkę podobać się panu...
Mówiła swobodnie z umiarkowaną kokieterją, ale wyraz jej oczu był ciągle chłodny i tajemniczy. Gdy snop światła wkradł się pod kryzę jej kapelusza, podziwiałem duże, siwe oczy, w których grały wszystkie ognie lamp i kandelabrów kawiarni. Szczupła, blada twarzyczka nieznajomej zdradzała subtelność i inteligencję. Moje spostrzeżenie musiało być natrętne, bo nagle oczy jej zgasły pod osłoną długich rzęs. Jazz-band tłukł zawzięcie „Bubliczki“. Rozmowa z piękną sąsiadką stawała się coraz trudniejsza.
— Razi pana jazz-band? — spytała.
— Głuszy mi dźwięk pani słów...
— Doprawdy? Ja znów szaleję za jazz-bandem. Sprowadzałabym zespoły murzyńskie z najdzikszych okolic Afryki i ustawiałabym je w tej sali.
— Dziwne upodobanie, — zauważyłem.
— Bardzo praktyczne.
— Znowu nie rozumiem.
— Oczywiście. Jest pan człowiekiem innego świata. Posiada pan mocny pancerz ochronny...
— Siły, czy woli? — spytałem, nie rozumiejąc, dokąd moja sąsiadka zmierza.
— Posiada pan mocny pancerz ochronny w postaci pasportu dyplomatycznego w kieszeni...
— Pani jest jasnowidząca.
— Otóż tacy jak pan, są u nas uprzywilejowani, choć czasem i to zawodzi... Niech pan spojrzy na te typy ludzkie rozsiane po sali.
Dyskretnym ruchem głowy wskazała mi przyległy stolik. Odwróciłem głowę i spostrzegłem tuż obok siebie, człowieka w ciemnem ubraniu. W oczach jego malował się wyraz śmiertelnego znużenia. Gruźlica wyostrzyła mu rysy twarzy, łokcie i palce.
— Wygląda senny, albo jak człowiek, który patrzy, a nie widzi, — zauważyłem.
— Za to słyszy doskonale...
— Szpieg? — spytałem zaintrygowany.
Nie dosłyszałem odpowiedzi. Piękna sąsiadka wyciągnęła z torebki papierośnicę. Chciałem potrzeć zapałkę, aby zapalić jej papierosa. Zaledwie jednak wyciągnąłem rękę ku popielnicy, gdy jazz-band umilkł jak wbity w ziemię. W sali kawiarnianej zapanowała śmiertelna cisza. Słyszałem oddechy sąsiadów. U wejścia ukazał się patrol wojskowy. Komendant stał chwilę niezdecydowany w drzwiach i szukał kogoś oczyma. Nagle uczyniłem dziwne spostrzeżenie: Oto człowiek o zmęczonej twarzy podniósł nagle powieki, jego mętne źrenice skierowały się w odległy kąt sali. Patrol ruszył z miejsca. Teraz przekonałem się, że między oczyma nieznajomego, a ruchami patrolu istnieje jakby związek telepatyczny. Było widoczne, że gruźlik gałkami ocznemi kieruje ruchami oddziału. Wreszcie żołnierze zatrzymali się przy stole, przy którym siedział jakiś młody człowiek i głośno rozprawiał z towarzyszami. Jeden z żołnierzy przystąpił do stołu, poklepał młodzieńca przyjaźnie po ramieniu, a potem dodał tonem obłudnej serdeczności:
— Towarzyszu wstańcie, oczekują was...
Wezwany zerwał się błyskawicznie z krzesła i spostrzegł niebezpieczeństwo. Na twarzy jego odmalował się wyraz obłędnego strachu. Źrenice młodego człowieka przeszły nagle w mętne szkliwo. Na twarzy zaczęły mu tańczyć jakieś czarne cienie, które skupiły się wreszcie koło drżących ust. W pierwszej chwili uczynił gest, jakby chciał uciekać, szybko jednak zorjentował się i zrozumiał, że sytuacja jest beznadziejna. Usunął się z powrotem na krzesło. Żołnierze uderzeniami kolb Naganów pomogli mu wstać. Młody człowiek nie stawiał już oporu. Okute kolby ciężkich rewolwerów rozcinały mu skórę, krew zaczęła obficie spływać mu po twarzy. Bez protestu dał się wyprowadzić z sali. Szedł jak na dwóch drewnianych protezach, tylko w drzwiach zesztywniałe nogi załamały się pod ciężarem jego ciała. Zatoczył się, chciał powiedzieć coś do publiczności, ale zaskowyczał tylko jak głuchoniemy. Szybko wypchnięto go za szklany kołowrót.
Zaledwie patrol z swoim łupem wyszedł na ulicę, jazz-band z jeszcze większą siłą uderzył „Bubliczki“. Moja sąsiadka, która przez cały czas patrzyła z oburzeniem na brutalną scenę, ściskała teraz nerwowo papierośnicę, jakby chciała zamienić ją na broń. Nozdrza jej falowały, jak chrapy podrażnionego zwierzęcia. Potrafiła jednak szybko opanować swoje wzburzenie, bo roześmiała się nagle. Śmiech jej dźwięczał nieszczerze. Tymczasem bezmyślny tłum kawiarniany, który przed chwilą zamierał z przerażenia, zwarł się znowu ze sobą. Potoczyła się dalej głośna rozmowa, sztucznie podsycana wesołością. Ludzie ci podobni byli do stada wrzaskliwego ptactwa, które stara się zakrzyczeć fakt, iż drapieżnik porwał z pośród nich swoją ofiarę, i stadko ich zmniejszyło się o jedno życie.
Długo nie mogłem zdmuchnąć z przed swoich oczu sceny aresztowania. I mnie zaczął ogarniać zimny lęk, w nogach czułem bezwład. Nerwowy dreszcz przebiegał mi po plecach.
— Towarzyszu, — powiedział do niego żołnierz... — pomyślałem z gorzką ironją. Słowa te musiałem wypowiedzieć głośno, bo moja sąsiadka wtrąciła uwagę:
— Jak pan widzi, słowo „towarzysz“ jest u nas konieczne. Musi ono zrównoważyć nazewnątrz tę straszną różnicę społeczną, która istnieje tylko u nas, a której nie znają ludzie cywilizowani.
— To straszne, — powtarzałem przygnębiony.
— U nas codzienne. Za kilka minut powtórzą tę samą scenę tylko z kim innym. Czy jazz-band razi pana jeszcze? — spytała ironicznie.
Teraz pragnąłem, aby wszystkie kotły i saxofony ryczały i zagłuszały to, co się wewnątrz mnie działo. Zrozumiałem, że im głośniej i przeraźliwiej orkiestra wybija swój takt, tem mniejsze daje pole szpiegom do podsłuchów. I nagle uczułem się w tym tłumie ludzkim osamotniony i bezbronny. Nie miałem przecież, w tej ludnej kawiarni, ani jednej przyjaznej duszy, ani jednego znajomego człowieka... Tylko ta sąsiadka, którą poznałem pół godziny temu... Żal, bezsilność i lęk ścisnęły mi gardło. Mieszałem kawę jak automat, wylewając zawartość szklanki na marmur stolika. Zdawało mi się, że patrol powróci jeszcze, aby mnie stąd wyprowadzić. Przecież zdobyłem dziś zamówienie na bardzo poważną sumę... Czerwoni klijenci mogą teraz uznać umowę za niekorzystną dla „Torgpreda“ i wtedy za jednym zamachem zniweczyć mnie wraz z moimi papierowemi kontraktami.
Pot wystąpił mi na czoło. Czułem gwałtowną potrzebę oddania się komuś w opiekę. Bezwiednie przysunąłem się do swojej towarzyszki.
— Chodźmy stąd, — prosiłem i spojrzałem błagalnie w jej piękne oczy.
Spojrzała na mnie zdziwiona, potem na jej drobną twarzyczkę wystąpił uśmiech zadowolenia kobiety, która czuje, że uzyskuje przewagę nad kimś bezradnym. Niemo uścisnęła mi rękę.
Opuściliśmy razem kawiarnię. Tłum spacerujących zmniejszył się już znacznie. Ulica Twerska wyglądała teraz jak koryto wysuszonej rzeki. Na chodnikach walały się wyplute łupki ziarn słonecznika i jakieś kolorowe śmiecie. Prąd chłodnego powietrza głaskał moje rozpalone czoło. Po chwili wstydziłem się tych kilku sekund słabości. Nie wiedziałem jak podjąć rozmowę. Szedłem milcząc obok pięknej nieznajomej i patrzyłem, jak jej zgrabne stopy omijały zręcznie śmiecie uliczne. Spojrzałem na zegarek. Cztery godziny dzieliły mnie jeszcze od czasu odejścia pociągu w kierunku granicy polskiej. Pragnąłem te cztery godziny spędzić w jakimś lokalu, gdzie panuje powódź światła, kwiatów i muzyki. Zaproponowałem wspólną kolację. Chciałem przywołać auto. Ale piękna nieznajoma ujęła mnie przyjaźnie pod ramię i tłumaczyła, że na powietrzu wyzbędziemy się posmaku lichego dymu tytoniowego kawiarni. Szliśmy w kierunku ulicy Stołecznej. Po drodze starałem się być wesoły i dowcipny. Byłem jednak sztuczny. Słuchała mnie z pozornem zajęciem, ale jej oczy mówiły, że wyczuwa mój niezręczny nastrój.
— Bawi się pani moim zdenerwowaniem, — spytałem zgryźliwie, — nie jestem jednak tak znieczulony, jak wy w Moskwie... Tego rodzaju scena, jak ta przed chwilą, budzi we mnie odrazę...
— Chce pan poprostu zaznaczyć, że jest inny od nas, Azjatów. Zapewniam pana jednak, że wy, mężczyźni, wszędzie jesteście jednakowi, i to niezależnie od szerokości i długości geograficznej. Raz grzeszycie nadmiarem odwagi i bezczelnością, a drugi raz drobny wypadek budzi u was lęk i paniczny strach...
Śmiała się, przyciskając moją rękę przyjaźnie do siebie. Czułem, że z ciała jej spływa na mnie jakieś miłe, opiekuńcze ciepło. Podążałem za tem ciepłem, nie zdając sobie nawet sprawy, dokąd ona mnie prowadzi. Szedłem obok niej z tak wielkiem zaufaniem, z jakiem idzie dziecko przy sukni matki.
Tymczasem ulice Moskwy rozmazywały się w moich oczach w obojętne tło. Po chwili skręciliśmy w jasno oświetloną przecznicę. W głębi uliczki rysowała się fasada małego pałacyku, oświeconego Potiomkinowskiemi lampami. Nad pałacykiem mienił się napis „Eldorado de Moscou“. Pomysłowo ułożone żarówki drgały jak taniec klejnotów. Tłumaczyła, że „Eldorado“ należy do najelegantszych lokalów sowieckiej stolicy, że jest to rodzaj nietykalnej oazy, dokąd nie docierają macki „G. P. U.“, ze względu na wielką ilość gości zagranicznych.
Spieszyłem się, aby jaknajprędzej wejść do lokalu. Wygalonowany murzyn otworzył przed nami drzwi wytwornego przybytku. Zdawało mi się, że przekroczyłem próg innego świata. Westybul przyjemnia głaskał oczy. Barokowe poręcze klatki schodowej, puszysty dywan, palmy i służba w purpurze przypominały wytworne kluby Londynu.
— Dokąd państwo życzą sobie wejść? — spytał łamaną francuszczyzną _maître d’etablissement._ — Na parterze znajdują się gabinety gry, na piętrze sala kabaretowa, restauracja i dancing.
Nie zaciekawiały mnie salony gry. Weszliśmy na pierwsze piętro. W tej chwili rozpoczynał się program. Na scenie ustawiony był olbrzymi kryształowy basen w kształcie wazy greckiej. Kilka doskonale zbudowanych dziewcząt w kolorowych czepkach i szczupłych, przeźroczystych kostjumach kąpielowych, produkowało się ewolucjami pływackiemi. Reflektory zmieniały barwę wody. Basen przechodził całą gamę kolorów, od zielonego szmaragdu, aż po czerwony; i wtedy zdawało się, że olbrzymi kryształ wypełniony jest krwią, albo płynnym rubinem. Potem szły jedne za drugimi ewolucje taneczne girlsów i pojedynczych tancerek. Program imponował bogactwem wystawy, pięknem nagich ciał kobiecych i bezceremonjalnością ruchów. Straciłem wreszcie poczucie rzeczywistości. Zdawało mi się, że jestem nad Sekwaną w egzotycznym „Maldoror“, czy „Inn“. Czułem się dobrze i bezpiecznie.
W czasie przerwy moja towarzyszka pociągnęła mnie do sali restauracyjnej. Byłem jej wdzięczny, bo głód drażnił mi żołądek.
Sala restauracyjna zbudowana była w kształcie wnętrza różowej muszli. Kolorowe lampki na ścianach lśniły jak drogie kamienie wbite w lśniący jedwab. Chłopcy w białych mundurkach toczyli szklane wózki z kubełkami wina szampańskiego i zakąskami. Sala wypełniona była publicznością. Tu jednak muzyka nie głuszyła rozmów i rubasznego śmiechu rosyjskiego. Z ukrycia padały tony tango „Milonga“.
Zajęliśmy miejsca w odosobnionej loży. Kelner podał nam spis potraw i win. Ceny na karcie wskazywały, że moskiewskie „Eldorado“ jest chyba najdroższym lokalem na świecie. Zamówiłem kolację.
— Zadowolony pan ze swej przewodniczki? — spytała moja wybawicielka.
Wyraziłem niemą podziękę, składając na jej ręce gorący pocałunek.
— Chciałbym jednak wiedzieć, komu zawdzięczam wybawienie z piekła Filipowa? — spytałem.
— Ach, prawda — śmiała się. — Pragnie pan usłyszeć moje nazwisko?
— Wystarczy imię...
— Widocznie zdołał pan już przekonać się, że im gorsze w Moskwie nazwisko, temwięcej uprzywilejowane. Proszę mnie nazywać Martą.
Szeptem powtórzyłem jej imię. I nagle jakaś tkliwość zabrzmiała w moim głosie.
Usłyszała mój szept. Źrenice jej rozszerzyły się nagle, jakby chciała mnie dokładniej i lepiej zobaczyć.
— Naturalnie, miał pan kiedyś kochankę o podobnem imieniu?
— Nie miałem. Dopiero dziś poznałem Martę i...
Nie dokończyłem zdania. Wstydziłem się wymówić słowo: miłość, tak bardzo nie harmonizowało by ono z mojemi siwemi skroniami i czasem naszej znajomości.
— I? — nalegała.
— I nadzieję popełnienia dziś oszałamiającego grzechu...
— Zbyt szybko powraca pan do równowagi, — rzuciła tonem zawodu.
Chciałem poprawić niezręczność, ale przeszkodził mi kelner nagłym wejściem do loży.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.