Zemsta i przebaczenie - ebook
Zemsta i przebaczenie - ebook
Bliźniaczki Barbarin, Lily i Moïsette, łączy nierozerwalna, ale i trudna więź. Choć wyglądają identycznie, jedna z nich od najmłodszych lat budzi powszechną sympatię, a druga tylko niepokój. Jedna idzie lekko przez życie i spogląda na świat z radością, a drugą trawi nieokiełznana żądza destrukcji i zemsty. Jedna zawsze wybacza drugiej…
Eric-Emmanuel Schmitt z niezrównaną wnikliwością diagnozuje najważniejsze problemy współczesnego człowieka. W swojej najnowszej książce opowiada poruszające historie zwykłych ludzi, którzy w przełomowych momentach życia stanęli przed dylematem – czy warto wybaczyć? Dokąd prowadzi zemsta, a dokąd przebaczenie? Czy z zapomnianych win może narodzić się jeszcze większe zło?
Wynik walki między sumieniem a instynktownym pragnieniem odwetu nie zawsze jest oczywisty.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-5644-6 |
Rozmiar pliku: | 836 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdybyśmy sobie wyobrazili raj na ziemi pod postacią wioski, byłoby to Saint-Sorlin.
Długie brukowane ulice zbiegały po łagodnym stoku aż do rzeki, a każda fasada wyglądała jak ogród. Podczas gdy glicynie zwieszały kaskadowo swe fioletoworóżowe lampiony, bodziszki płonęły w oknach, winorośl rozjaśniała partery, naparstnice rozlewały się za ławkami, a źdźbła konwalii kiełkowały spomiędzy kamieni, kompensując swój niewielki wzrost silnym zapachem.
Na każdym, kto przemierzał Saint-Sorlin-en-Bugey, wieś sprawiała wrażenie, jakby panowała tam tylko jedna pora roku i cały czas był maj. Obfitość kwiatów, żywotnych, bujnych, zuchwałych, sprowadzała domy do roli podpórek. Pod błękitnym, ufnym niebem ściany opanowywało sprzysiężenie róż: róż różowych, grubiutkich, rozkwitłych, bardziej dojrzałych niż dojrzałe owoce, rozedrganych, szczęśliwych, wystawiających na pokaz mięsiste płatki, które domagały się pieszczot lub pocałunków, róż czarnych, wstydliwych, okrywających się purpurą, róż czerwonych, szczupłych i wysmukłych, róż żółtych, wydzielających przyjemną woń doskonałego pieprzu, róż pomarańczowych, niemych, bo pozbawionych zapachu, róż białych, spłoszonych, efemerycznych, zbyt szybko rozczarowanych, już zardzewiałych. Tu i ówdzie, niczym dzikusy przybyłe, by obozować w mieście, wiotkie krzewy dzikiej róży o ziarnistym listowiu prezentowały czerwieniące się pączki, z których mieszkańcy wioski wyrabiali konfitury. Granicząc z brzegiem zbiornika do prania bielizny, gęste różowawe hortensje obdarzały okolicę burżuazyjną czcigodnością. W Saint-Sorlin, od kościoła Świętej Marii Magdaleny po brzegi Rodanu, roślinność zachowywała się ekstrawagancko.
Przez Place de la Halle szła Lily Barbarin, wiekowa dama, której urok harmonizował z zadbanymi uliczkami. Uśmiechnięta, wątła kobieta o delikatnej cerze, drobnym nosie i jasnych oczach była ucieleśnieniem dobroci. Jeśli Saint-Sorlin przypominało raj, Lily z całą pewnością uosabiała idealną babcię! Była życzliwa, troszczyła się o współobywateli, starała się im pomagać, i wydawało się, że uczyniła ze starości uprzejmą skromność połączoną z altruizmem. A jednak życie musiało ją skłonić do nienawiści, wywołać u niej żal. Czyż nie dręczono jej przez dziesięciolecia? Czyż nie była pogardzana, poniewierana, zdradzana, przeklinana? A przede wszystkim, czyż nie miała się nazajutrz stawić w sądzie w związku z morderstwem?
Tak samo jak miasteczko o idyllicznym wyglądzie miało swój udział w niechęci, zazdrości, zbrodniach, tak wiekowa dama kryjąca się za gładką, świeżą maską otarła się o piekło. Czy przekroczyła jego bramy? Czy zrobiła coś niewybaczalnego?
Jej oskarżyciel, Fabien Gerbier, obserwował ją ze swego warsztatu szewskiego. Ten wysoki, zwalisty mężczyzna marszczył brwi i patrzył na wszystko krzywym okiem, waląc młotkiem w podeszwy z gwałtownością wymierzoną w Lily Barbarin. Nie zważając na wiek owej damy, jej wątłość ani na domniemanie niewinności, uważał za niedopuszczalne, że cieszy się ona wolnością i wzbudza wyrozumiałość bliźnich. To właśnie on wysunął podejrzenia, on zmobilizował żandarmów, zdopingował policjantów, zapoczątkował procedurę sądową, to on odpowiadał za elektroniczną bransoletkę zaciśniętą wokół jej kostki, bo liberalne władze nie chciały aresztować kobiety przed rozprawą.
Jutro Fabien Gerbier uda się na proces do Bourg--en-Bresse. Jutro weźmie udział w pokazie sprawiedliwości w akcji. Jutro w końcu będzie wiadomo.
Od tygodni mieszkańcy Saint-Sorlin z upodobaniem opowiadali przy stole, obcym ludziom, albo przyjezdnym znajomym, historię Lily Barbarin. A raczej historię sióstr Barbarin, bo chociaż żyła już tylko jedna z nich, nie sposób było mówić o jednej, nie wspominając o drugiej.
*
– Nie do wiary!
Siostry Barbarin przyszły na świat tego samego dnia. O ile pierwsza wzbudziła podziw, o tyle druga wywołała zdumienie, wyłaniając się spomiędzy wycieńczonych ud matki pół godziny później. Nikt tego nie przewidział. W czasach, gdy lekarze rzadko obmacywali boki swoich pacjentek, dopiero poród ujawniał płeć i liczbę dzieci.
– Dwie, pani Barbarin! Oto co nam pani szykowała w tajemnicy: dwie wspaniałe córki!
Położna nie posiadała się z radości.
Siostry Barbarin, w najwyższym stopniu do siebie podobne, wręcz jednakowe, począwszy od lazurowych oczu, a skończywszy na zmarszczkach na palcach stóp, przepełniały rodziców dumą. Zmajstrować dziecko to już był nadzwyczajny wyczyn, a co dopiero dwoje zupełnie identycznych, toż to graniczyło z cudem!
– Ale ślicznotki!
Zachwyceni dorośli obecni przy porodzie wcale się nie rozwodzili nad gwałtownością, z jaką ta druga wtargnęła na świat, czy nad żałosnym piskiem oburzenia, który z siebie wydała, jakby miała ludziom za złe, że ani na nią nie czekali, ani się jej nie spodziewali.
– Jak je nazwiecie?
Starszej o trzydzieści minut córce państwo Barbarin bez wahania dali na imię Lily, tak jak planowali. W przypadku młodszej, nieoczekiwanej, byli przez chwilę w rozterce. Koniec końców zaproponowali Moïsette, bo gdyby urodził im się chłopiec, nazwaliby go Moïse.
Lily i Moïsette… Ci, których zdziwił brak harmonii między tymi wyrazami, bo pierwszy brzmiał uroczo, a drugi dziwnie, mieli rację, że się niepokoili. Imię nadane z braku lepszego pomysłu niewątpliwie źle wróżyło na przyszłość…
Przez cztery lata Lily i Moïsette żyły szczęśliwie. Rodzina Barbarin cieszyła się z ich uderzającego podobieństwa i dla zabawy je podkreślała: dziewczynek nigdy nie rozdzielano, ubierano je podobnie i mówiono o nich „bliźniaczki”.
Lily i Moïsette, zanim nauczyły się mówić językiem społeczności, do której należały, posługiwały się własnym narzeczem, potoczystym, wyraźnym świergotem, który nieprzerwanie płynął od jednej do drugiej i stanowił mieszankę brzęczenia oraz szmerów, równie jasną dla nich, co niezrozumiałą dla otoczenia.
– Jak one się świetnie rozumieją! – wykrzykiwali często sąsiedzi, którzy stwierdzali, że dziewczynki raczkują, bawią się, jedzą, śpią, biegają i gaworzą jednomyślnie.
W rzeczywistości, gdyby lepiej im się przyjrzeć, nie „rozumiały się” w zwykłym tego słowa znaczeniu, bo żeby się rozumieć – wypowiadać się, słuchać, odpowiadać – trzeba być dwiema osobami. Lily i Moïsette dorastały obok siebie, nie mając poczucia, że się różnią. Wszystko wskazywało na to, że u zarania życia siostry były nieświadome swej dwoistości, tworzyły jedną i tę samą osobę, istotę o dwóch ciałach, organizm o czterech ramionach, czterech nogach, czterech wargach i dwojgu ust. Gdy jedna zaczynała jakiś gest, druga go kończyła. Jakby zawsze łączyło je niewidzialne łożysko, pławiły się w harmonii, strzeżone przez opiekuńczą kieszeń, bańkę nasyconą płynem owodniowym, w którym ewoluowały, spokojnie, w stałej temperaturze, wibrując przyjemnym rezonansem.
Jakie zdarzenie rozerwało tę kieszeń? Jaki nóż rozdzielił dwie siostry?
Tamtego ranka, na ich czwarte urodziny, państwo Barbarin wręczyli niebieską paczkę Lily, a czerwoną paczkę Moïsette. Każda z dziewczynek, zachwycona, przyglądała się łakomie swojemu prezentowi, a potem nachyliła się, żeby obejrzeć podarunek siostry. Moïsette odłożyła czerwony i wzięła niebieski pakunek, który bardziej ją kusił, na co Lily przystała. Rodzice interweniowali:
– Nie! Niebieski należy do Lily, czerwony do Moïsette.
Ponownie rozdali prezenty. Cztery sekundy później uparta Moïsette zrobiła to samo.
– Moïsette, nie rozumiesz: twój jest czerwony, nie niebieski.
Moïsette zmarszczyła brwi. Wolała kolor niebieski od czerwonego, i nie rozumiała, dlaczego odsuwa się od niej tę paczkę. Przyciągnęła ją.
Powstrzymał ją lekki klaps w nadgarstek. Zagniewana, siedziała z rozdziawionymi ustami.
– No dalej, dziewczynki, otwórzcie swoje prezenty!
Moïsette obserwowała Lily, gdy ta rozwinęła lazurowe opakowanie i odsłoniła pudełko zawierające lalkę.
– Och! – zawołały chórem maluchy.
Podobnie jak starsza siostra, Moïsette wpadła w zachwyt na widok ubranej w biały atłas, wspaniałej jasnowłosej istoty, która siedziała w pudełku.
– Jest piękna! – szepnęła Lily.
– O tak! – zgodziła się Moïsette.
Lily delikatnie uniosła plastik, wyjęła lalkę i postawiła ją na nogi. Moïsette obserwowała tę scenę, sprawiając wrażenie, że bierze w niej udział.
Potem Lily pogłaskała lalkę po złotych włosach, zachęcona do tego przez Moïsette. W końcu Lily ucałowała jej różowe policzki, co sprawiło, że Moïsette oblała się rumieńcem, jakby to ona dostała całusa.
– Moïsette, a twój prezent?
Moïsette dopiero po dwóch sekundach spostrzegła, że rodzice zwracają się do niej.
– Nie jesteś ciekawa? – nalegali.
– Podoba mi się lalka.
– Masz rację, jest bardzo ładna.
– Lubię ją.
– Tak, ale to lalka Lily.
Lekceważąc tę uwagę, Moïsette wyciągnęła rękę, żeby Lily oddała jej zabawkę.
Rodzice postanowili okazać surowość.
– Nie, Moïsette, to jest lalka Lily!
Wyrwali dziewczynce zabawkę, którą przytulała do piersi, i siłą zwrócili ją Lily.
– Jest twoja, pilnuj jej.
Moïsette namyśliła się i po kilku sekundach wyciągnęła rękę w stronę Lily, a ona oddała jej lalkę. Znów wmieszali się rodzice. Zapanował chaos.
– Nie, dość tego! Wystarczy już zamieszania. Oddaj prezent Lily. Rozpakuj swój.
Słysząc ten groźny ton, Moïsette rozpłakała się odruchowo.
– Co za głuptas z ciebie! Dostajesz prezent i nawet na niego nie spojrzysz. Nie wiem, czemu zadajemy sobie tyle trudu…
Moïsette nic z tego nie rozumiała, poza tym, że nie ma już prawa postępować według własnego widzimisię. Lily rzuciła się, żeby ją objąć, i udzieliło jej się szlochanie. Uspokojona Moïsette uroniła jeszcze kilka łez, a potem oceniła sytuację: matka z uporem podawała jej czerwoną paczkę.
Pod przymusem, z nadąsaną twarzą, Moïsette rozerwała papier, spod którego ukazał się wspaniały miś.
– Och, jaki ładny miś! – wykrzyknęli rodzice, żeby ją ośmielić.
Moïsette zerknęła na niego z posępną miną.
– Podoba ci się?
Odwracając się w stronę siostry, która łakomie przyglądała się pluszakowi, bąknęła:
– Tak.
Uznając, że wykonała już swój obowiązek, chwyciła lalkę.
Doszło do awantury. Zmordowani rodzice podnieśli głos, Moïsette znów się rozpłakała, a Lily, solidaryzując się z nią, zaczęła wrzeszczeć.
– O nie, Lily, tylko nie ty! Nie będziesz jej dodatkowo zachęcać! Ani robić z siebie takiego głuptasa jak Moïsette!
Padły obelgi, trzasnęły drzwi, rodzice się ulotnili, zostawiając męczone czkawką dziewczynki na podłodze, pośród strzępów opakowań.
Te urodziny nadszarpnęły jedyność bliźniaczek: każda mgliście pojęła, że nie zlewa się z drugą. W wieku czterech lat urodziły się na nowo, lecz tym razem dwie. Odrębne. Lily i Moïsette.
Dla Lily stanowiło to informację, dla Moïsette powód do rozpaczy. Nie tylko nie była swoją siostrą, lecz także była samotna. Co więcej, gorzej ją traktowano. Każdy z nas został w dzieciństwie rażony gromem: dostrzegając nagle dystans między sobą a resztą świata, zdał sobie sprawę, że istnieje na uboczu, inny, jako unikalne ciało wśród obcych ciał, niepowtarzalny obwód myślowy. Świadomość jest niesprawiedliwa… Dla jednych oznacza olśnienie, dla innych poniżenie. O ile w świecie tych pierwszych unosi się zasłona, o tyle wokół drugich zamykają się ściany więzienia. Samotność to królestwo, w którym jedni widzą tron, a inni granice.
Lily odczuwała radość, eksplorując naturę wokół siebie. W dodatku szła przez życie obdarzona siostrą bliźniaczką! Moïsette, urażona, nieufna, uważała, że świat jest niegościnny, i zorientowała się, że obecność siostry pozbawia ją wpływów, znaczenia, pierwszeństwa… Podczas tych czwartych urodzin Lily zyskała siostrę, Moïsette natomiast odkryła rywalkę.
Od tamtego dnia w oczach mieszkańców wioski bliźniaczki nadal stanowiły jedno, lecz były bardziej samodzielne.
W każdych okolicznościach, w obecności rodziców, nauczycieli, koleżanek, odruchowo stapiały się ze sobą. Jeśli matka po powrocie do domu potykała się o rozbitą lampę, obie dziewczynki zamykały się w sobie. „To nie ja!”, wykrzykiwała Lily. „To nie ja!”, dodawała Moïsette. Nie warto było czekać, żadna nie wskazałaby winnej. Każde wtargnięcie jakiejś władzy w ich przestrzeń zacieśniało to ich wzajemne porozumienie. W rezultacie albo nie było żadnej kary, albo nakładano ją na obie. Nie bardzo się przejmowały, gdy pozbawiano je deseru, gdy nauczycielka kazała im zostać kilka godzin po lekcjach albo gdy nie były zapraszane do kolegi, który załamał się po odwiedzinach bliźniaczek. Ich spółka liczyła się bardziej niż złość czy oskarżenia obcych. Tworzyły blok.
Za to z dala od spojrzeń ów blok się kruszył. Chociaż pod względem fizycznym różnił je od siebie tylko jeden kilogram – krągłość, która dotknęła Lily – pod względem psychologicznym tworzyły się pęknięcia.
Odważna Lily, ambasadorka bliźniaczek, zawsze wiodła prym. Dobrze się czuła w roli zwiadowcy i inicjowała spotkania, zabawy, wyprawy. Ponieważ to ona zagadywała ludzi, przywiązywali się przede wszystkim do niej. Spontanicznie objęta przez nią pozycja przywódcy przypieczętowała te przyzwyczajenia, dlatego częściej mówiło się o „Lily” lub o „bliźniaczkach” niż o „Moïsette”, a niektórzy zadowalali się nazywaniem jej „tą drugą”, bo zapominali, jak ma na imię.
Nie mając pomysłu, jak zakwestionować ów niemal naturalny porządek rzeczy, Moïsette podążała za starszą siostrą, lecz dostrzegała cień, który Lily na nią rzucała. Przez dwa lata nigdy nie miała o to żalu do swojej siostry, niezbędnej, nieodłącznej, siostry, bez której czuła się niekompletna. Winiła raczej niedbałych dorosłych, obojętnych i obdarzonych słabą pamięcią. Zresztą Lily całkowicie zgadzała się z Moïsette, kiedy ta skarżyła się na brak względów tej czy innej osoby, i zawsze jej broniła.
Ponieważ zarówno na Boże Narodzenie, jak i na urodziny dziewczynki dostawały odtąd różne podarunki, przyjęły pewną strategię: publicznie udawały radość, a potem, gdy tylko miały chwilę spokoju, wymieniały się nimi. Moïsette, stale zawiedziona swoimi, koniecznie pragnęła przywłaszczać sobie prezenty Lily, która oddawała je siostrze bez wahania, nie irytując się nawet wtedy, gdy potem Moïsette nie chciała ich jej pożyczać.
Kiedy miały mniej więcej siedem lat, szkoła podstawowa nadwyrężyła ich więź. Moïsette, powolniejszej, mniej dokładnej od siostry, uczenie się przychodziło z trudem. Nauczycielki zwróciły na to uwagę ich rodzicom. Na tę rozmowę Moïsette zareagowała ponurą wściekłością: jej postępy w nauce, podobne do postępów jednej trzeciej klasy od końca, nie gorsze niż u kolegów, nie zwróciłyby niczyjej uwagi, gdyby nie stawiano jej obok błyskotliwej siostry. Z normalnej uczennicy stała się słabą, bo mierzono ją miarą Lily! Miała jej za złe wymuszenie tego porównania, przeklinała ją po cichu za to, że jest bardziej uzdolniona, i nabrała zwyczaju zrzucania winy na Lily, gdy dostawała złą ocenę.
Kiedy miały mniej więcej dziesięć lat, nadeszło nieuchronne: pewna nauczycielka zaproponowała rozdzielenie bliźniaczek, żeby umieścić każdą z nich w klasie odpowiadającej ich poziomowi. Na próżno podkreślała zalety różnienia się, obiecywała lepszy rozwój, opisywała skuteczność metody indywidualnego nauczania. Moïsette spuściła głowę i przyglądała się Lily z niechęcią.
Od tej chwili regularnie plądrowała pokój starszej siostry, uszkadzała jej książki, łamała kredki, niszczyła rysunki, dziurawiła ubrania. Ale Lily bez słowa porządkowała rzeczy i naprawiała szkody, chroniąc młodszą siostrę. Nie przychodziło jej do głowy, by ją krytykować, bo była przekonana, że inni nie doceniają Moïsette.
Spokojna, rozważna Lily nie dopuszczała do tego, żeby odkryto podłostki jej siostry. Gdy za bardzo cierpiała na skutek jej agresywności, dawała dowód zimnej krwi i sprytu. Na przykład w dniu ich pierwszej komunii, ponieważ zależało jej na rzeczach, o które prosiła, zawczasu skierowała się do stołu, na którym złożono prezenty, i zamieniła etykietki, mogła zatem jeszcze tego samego wieczoru, w nocnym zaciszu, gdy już Moïsette podmieniła ich upominki, odzyskać te, które chciała dostać.
W ich dwunastym roku życia równowaga uległa zachwianiu.
Pewnego ranka Moïsette przyjrzała się Lily i oznajmiła:
– Masz brzydką twarz.
Lily, z rozdziawionymi ustami, zmierzyła ją wzrokiem.
– Ty też.
Ustawiły się obie przed lustrem i doszły do wniosku, że odbicia przyznają im rację: ich twarze się zmieniły.
Tydzień później Moïsette wbiła wzrok w biodra Lily.
– Przestań się obżerać, przytyłaś tak bardzo, że spódnica zaraz pęknie ci na szwach.
– Tobie też.
Lustro ponownie utwierdziło je we wspólnym nieszczęściu. Hormony, niczym tajna armia, opanowały ich ciała i przystąpiły do ich przekształcania.
Nie było poranka, by jedna nie zauważyła u drugiej jakiegoś defektu, który natychmiast odkrywała też u siebie, pryszcza na czubku nosa, sterczących piersi, pojawiającego się owłosienia, tłuszczu na udach, przetłuszczającej się skóry, nowego zapachu… Opuściły już brzegi dzieciństwa, by dobić do kontynentu kobiet, lecz chwilowo błądziły po wodach niewdzięczności.
Lily ze zdumieniem odkrywała swoje nowe ciało u siostry bliźniaczki. Moïsette nie znosiła, gdy siostra dręczyła ją widokiem tej klęski. Czy spędza się dwadzieścia cztery godziny na dobę przed lustrem? W mniemaniu siostry okropna Lily nieustannie przypominała o jej własnej brzydocie. Krótko mówiąc, Lily tak bardzo ją gnębiła, obnosząc się ze swymi defektami, że Moïsette nabrała do niej wstrętu.
Szczęśliwym trafem, gdy już estrogeny przeprowadziły kolonizację i wycyzelowały metamorfozę, siostry Barbarin okazały się ładne. Obie równie ładne.
Moïsette nie posiadała się z radości.
Żegnaj, nierówności, którą ujawniło chodzenie do szkoły. Teraz ponownie stawały się identyczne!
Paradoksalnie ich pierwsze flirty zbliżyły je do siebie. Przestraszone swymi pragnieniami, żądne wypróbowania nowo nabytych mocy na chłopakach, podekscytowane zabawą w uwodzenie, nieustannie się ze sobą konsultowały, toteż wytworzyła się między nimi silna więź, która okazała się raczej solidarnością żołnierzy w obliczu nieznanego niebezpieczeństwa niż prawdziwą przyjaźnią. Połączyło je braterstwo broni. Opowiadały sobie o swych próbach, porażkach, sukcesach, dlatego Moïsette, mniej zuchwała od Lily, wykorzystywała niepowodzenia starszej siostry, żeby z kolei samej odważyć się na coś więcej. To ona bardziej się podobała.
Niekiedy upajały się oszukiwaniem chłopaków, zamieniając się rolami przy okazji ukradkowego pocałunku czy romantycznych igraszek. Będąc w wieku, w którym młode dziewczyny obawiają się męskiej dominacji, ostentacyjnie okazywały radość, dumne z poskramiania pozorów, ze swej przewagi nad zalotnikami.
Czy się kochały? Lily bezsprzecznie uwielbiała Moïsette, troszczyła się o jej dobro i była szczęśliwa, gdy ona była szczęśliwa, a nieszczęśliwa, gdy coś trapiło jej siostrę. Moïsette liczyła się dla niej tak jak ona sama, a może nawet bardziej. Do bliskości cielesnej, która istniała między nimi od urodzenia, Lily dorzuciła głębokie, bezgraniczne przywiązanie.
W przypadku Moïsette chodziło raczej o przyzwyczajenie niż o miłość. Chociaż czuła niemal fizyczną potrzebę bliskości Lily, nie usychała z żalu, gdy tamtej się nie wiodło, nigdy nie wychodziła z inicjatywą na jej rzecz czy na rzecz ich obu, nie uwzględniała starszej siostry w swych marzeniach o przyszłości i potrafiła się nawet cieszyć, widząc ją w opałach.
– Przedstawiam ci Fabiena.
Pewnego popołudnia, gorącego niczym ukrop, Lily ruchem ręki wskazała siostrze młodego bruneta o oczach jak węgle, wypukłym torsie, wygiętych plecach i pałąkowatych nogach, jakby zsiadał z konia.
Lily opowiadała Moïsette o Fabienie, odkąd poznała go u jednej z koleżanek tydzień wcześniej, i nie ukrywała przed siostrą, że po raz pierwszy czuje się zakochana.
Moïsette, niecierpliwa, podekscytowana wtargnięciem „miłości” w ich życie, zrozumiała poruszenie Lily, gdy przyjrzała się uważnie Fabienowi. Był wysoki, smukły, a jego elegancki wygląd nieco mąciła zuchwałość. Miał kręcone, trochę za długie włosy i zielone tęczówki przedziurawione dużymi ciemnymi źrenicami, które sprawiały, że wydawał się zahipnotyzowany przez dziewczęta. Wyglądał na twardo stąpającego po ziemi, kogoś między idealnym zięciem i łobuzem, a na jego mięsistych wargach rysował się uśmiech okrutny i wesoły zarazem.
Moïsette zaczerwieniła się pod jego spojrzeniem, spojrzeniem zdumionym na widok uderzającego podobieństwa sióstr, spojrzeniem pełnym pożądania… Chłopakowi najwyraźniej spodobały się bliźniaczki Barbarin. Moïsette natychmiast przymknęła oczy. „Niebezpieczeństwo!”, wrzasnął jakiś wewnętrzny głos. Serce waliło jej jak młotem, pięści się zacisnęły, pot skroplił się pod pachami i bała się, żeby oszalała krew nie rozsadziła jej żył na szyi.
W ciągu popołudnia, które spędzili we troje, Moïsette pozwoliła Lily decydować o rozrywkach, spacerach, porze na herbatę, rodzaju herbaty, ciastkach, które zjedzą do herbaty, miejscu w ogrodzie, gdzie wypiją herbatę… Ponownie wycofana i onieśmielona jak w dzieciństwie, usunęła się na drugi plan, śmiała się tylko wtedy, gdy wtórowała siostrze, otwierała usta tylko wtedy, gdy jej przytakiwała. Zakłopotana obecnością chłopaka, myślała opieszale, doświadczając zmysłowej ociężałości. Ta sytuacja ją krępowała. Mając świadomość, że siostra rozpala się coraz bardziej, sama też doznała czegoś w rodzaju przegrzania. Było w tym coś dwuznacznego, bo z jednej strony podzielała entuzjazm Lily, a z drugiej wyrzucała sobie, że go odczuwa. Dlatego, wyczerpana tym napięciem, westchnęła z ulgą, gdy w końcu Fabien je opuścił.
– I co powiesz? – wykrzyknęła Lily.
– To samo co ty! – odparła Moïsette, wypuszczając powietrze.
– Podobam mu się, nie?
Moïsette pomyślała o ożywieniu Fabiena, gdy zerkał na Lily.
– Jasne!
Lily eksplodowała radością i zaczęła kręcić piruety. Moïsette nie wspomniała, że dostrzegła u Fabiena taki sam zachwyt, gdy patrzył na nią.
Gdy Lily skończyła pląsać wokół stołu, Moïsette podrapała się po głowie.
– To głównie pociąg fizyczny to coś między tobą a nim?
– Nie tylko.
– Ale zaczęło się od spojrzenia.
– Oczywiście. Przecież nie poznałam go korespondencyjnie…
– Ani przez telefon…
– Ani przez telefon! Tak, masz rację, Moïsette: pierwsze spojrzenie poraziło nas prądem. To było wyładowanie. O sile trzystu woltów. Nie, tysiąca woltów. Grom z jasnego nieba, czyli miłość od pierwszego wejrzenia.
– Więc chodzi przede wszystkim o pociąg fizyczny.
– Nie, Moïsette, to po pierwsze pociąg fizyczny, a po drugie cała reszta… No tak, cała reszta…
Rozmarzona Lily jeszcze kilka razy powtórzyła „cała reszta” tajemniczym tonem.
Moïsette potrząsnęła głową: nie ogarniała tej… „całej reszty”. Przez następne dwie godziny rozmowa była upstrzona jedynie banałami, wyświechtanymi zwrotami, odgrzewanymi żartami, chwilami krępującego milczenia przerywanymi przesadnym śmiechem. Tym lepiej zdawała sobie sprawę, że raczej jest świadkiem tej paplaniny, niż w niej uczestniczy. W jej mniemaniu Fabien okazał się pospolitym chłopakiem, ordynarnym, przyziemnym, podobnym do tysięcy innych, wyróżniającym się tylko jedną cechą, szalonym pragnieniem podobania się. Chociaż wydawał się gotów na łowy, jego umysł funkcjonował bardziej ociężale niż jego oczy podrywacza.
Zachowując tę ocenę dla siebie, Moïsette pogratulowała sobie w duchu przenikliwości, która – bez dwóch zdań! – przewyższała przenikliwość jej biednej zakochanej siostry.
Fabien mieszkał niedaleko, w Ambérieu, dokąd przyjechał na dwa miesiące szkolnych wakacji. Ponieważ miał dużo wolnego czasu, jeździł, dokąd tylko chciał, na motorowerze pożyczonym od ojca chrzestnego i regularnie odwiedzał siostry Barbarin.
Temperatura między Lily a Fabienem rosła w błyskawicznym tempie, tak samo jak słupek rtęci w termometrach tamtego upalnego lata. Pod koniec lipca Lily oznajmiła Moïsette, że nie zamierza dłużej czekać: wkrótce będzie się kochała z Fabienem.
– Bez ślubu?
– Tak!
– I bez zaręczyn?
– Gwiżdżę na to.
– Słucham?
– Zrozum mnie, Moïsette. Oczywiście pragnę spędzić całe życie z Fabienem, bo go kocham, ale jak można mieć pewność, że do tego dojdzie? „Całe życie”… To abstrakcja, prawda? No i on przyjechał tu tylko na lato. We wrześniu wróci do Lyonu. Moje życie toczy się teraz, nie jutro. Poza tym nie zgrywaj zdziwionej, dyskutowałyśmy o tym obie sto razy, nie bierzemy pod uwagę małżeństwa. Jeśli do niego dojdzie, tym lepiej. Jeśli nie, i tak prześpię się z Fabienem.
Moïsette protestowała długo i z zapałem, całymi godzinami, przez wiele dni. Oczywiście, w przeciwieństwie do poprzednich pokoleń, domagała się także prawa do bycia kobietą, zanim zostanie się żoną, lecz jakaś uparta siła skłaniała ją do przeciwstawiania się Lily przez wysuwanie coraz to nowych argumentów, by ją powstrzymać. Jaka siła? Strach o tysiącu obliczy, strach przed utratą siostry, strach przed ponownym utknięciem na podrzędnej pozycji, pozycji „tej drugiej”, bliźniaczki, tej małej, zapóźnionej, powolnej… Głupiej, ot co! Powstrzymując Lily przed rzuceniem się w ramiona Fabiena, walczyła o siebie, nie o siostrę.
W połowie sierpnia uspokoiła się, bo Lily już nie mówiła o oddaniu się Fabienowi i zmieniała temat rozmowy, gdy tylko siostra go poruszyła. Moïsette triumfowała. Przeszkodziła Lily dorosnąć. Lepiej, żeby w tym domu mieszkały dwie larwy niż jedna gąsienica i jeden motyl.
Wieczorem 15 sierpnia, po tradycyjnych uroczystościach maryjnych, które pozwoliły wszystkim się upoić, Moïsette nagle usłyszała szepty dochodzące z dołu uśpionego domu.
Na dzwonnicy właśnie wybiła północ.
Zaniepokojona wstała z łóżka i po cichu podeszła do okna. Na ulicy w blasku rdzawego księżyca Lily, boso i z sandałami w ręce, szła na spotkanie czekającego na motorowerze zawadiaki w bluzie od dresu. Siadając okrakiem na bagażniku, objęła jego tors, przytuliła się do jego pleców, już wyrażając przyzwolenie, a Fabien, odpychając się nogami od bruku, wykorzystał pochyłość i masę pojazdu, żeby posuwać się naprzód bez uruchamiania silnika aż do szosy, która przecinała wieś. Para prześliznęła się, nie robiąc hałasu, do rogu ulicy. Kilka sekund później dało się słyszeć buczenie cylindrów, które nasiliło się na krótko, a potem zamarło w oddali…
Cisza przygniotła zgaszony krajobraz ołowianą pokrywą.
Moïsette zadrżała. Nigdy nie czuła się taka samotna…
Dokąd jechali? Nie wiedziała. Podejrzewała za to, co zamierzają zrobić… Z dachu domu naprzeciwko wpatrywał się w nią kot o fluorescencyjnych oczach. Moïsette z wściekłości ugryzła się w zaciśniętą pięść. Jeśli jej siostra milczała w tych ostatnich dniach, to dlatego, że już podjęła decyzję. Lily kpiła sobie z niej podwójnie: nie słuchała jej i odkrywała miłość wcześniej niż ona.
– Nienawidzę jej! Nigdy nie czułam do niej takiego wstrętu.
Wyobrażała sobie siostrę pod nagim ciałem Fabiena, które poruszało się, wyginając lędźwie i unosząc pośladki.
– Maciora! Nic innego jak maciora!
Na te słowa, wysyczane przez zaciśnięte usta, kot wyprostował się nieufnie i wyprężył ogon.
Moïsette cofnęła się w półmrok pokoju i dostrzegła swą śmieszną sylwetkę w ogromnym lustrze w szafie: wyglądała jak krewetka w piżamie.
– Zdzira! – powtórzyła pod adresem siostry.
Obrażony kot umknął po dachówkach.
Tamtego ranka, podobnie jak w następnych dniach, Moïsette patrzyła jak oniemiała na przemianę siostry. Lily, wspaniała niczym jutrzenka, promieniała – majestatyczna, dostojna, tak świetlista, że budziła szacunek. Lily, która była zachwycającą dziewczyną o bursztynowej cerze, włosach emanujących żywotnością, truskawkowych ustach, roziskrzonych oczach, stała się piękną kobietą. Z twarzą rozświetloną nieustannym uśmiechem, zwielokrotniała rozmach swych gestów: już nie chodziła, rwała się do przodu, gdy zastygała w bezruchu, zmieniała się w sfinksa, a gdy wyciągała się na sofie, uwydatniała gorącą zmysłowość niczym Afrodyta pozująca niewidzialnemu rzeźbiarzowi. Coś ją lekko przytłoczyło, sprawiając, że stała się bardziej ekscytująca, bardziej urocza, bardziej fatalna.... Czyżby to sekret lubieżności?
Moïsette przestała krytykować siostrę, tak bardzo jej zazdrościła. Pragnęła tylko znów być do niej podobna.
Wobec tego zaczęła jej bardzo schlebiać, starając się nawiązywać rozmowę. Dzięki delikatności, dając do zrozumienia, że jest świadoma, co się dzieje każdej nocy, a mimo to pozostaje jej lojalną wspólniczką, odzyskała zaufanie Lily potwierdzone wynurzeniami. Ta opisała siostrze stodołę, do której zabierał ją Fabien, światło gwiazd na ich twarzach, dreszcze na skórze, gdy ją rozbierał, jego seksualną moc, którą odkrywała w jego oczach rozpalonego samca w ekstazie, swoją erotyczną siłę, która prowokowała u Fabiena zarazem cierpliwość i niecierpliwość, delikatność i uniesienie. Później, nakłaniana przez Moïsette, przedstawiła ze szczegółami menu ich figli – co on jej robi, a co ona jemu, co lubi coraz bardziej, za czym przepada i czego wkrótce spróbuje… Wspomniała o strachu, który paraliżował ją na początku, a potem zachęcał. Opisała drogę wstydliwości, ów wstręt, który odczuwały od dzieciństwa na myśl o pewnego rodzaju dotyku, wstręt, który znikał podczas uprawiania miłości, wstręt, który przekształcał się w swoje przeciwieństwo, łakomstwo, krótko mówiąc, wstręt, który stanowił znak szczególny dorastających dziewczynek.
Moïsette, zafascynowana jej opowieściami, stawała się kobietą _per procura_, niemal odzyskując ich niepodzielność z pierwszych lat życia. Jednak nocą, gdy Lily uciekała z domu na motorowerze Fabiena, Moïsette, samotna w swoim łóżku, znów zaczynała złorzeczyć siostrze, zlekceważona, wściekła, że jedyne, co ma, to dużo czasu na fantazjowanie.
Trzydziestego pierwszego sierpnia życie rodziny Barbarin zakłóciło dramatyczne wydarzenie. Podczas wieczornego posiłku do drzwi zastukał kuzyn, żeby powiadomić ich, że babcia Garcin gaśnie i wzywa do siebie córkę.
Przerażona pani Barbarin postanowiła natychmiast pojechać do Montalieu, miejscowości oddalonej o piętnaście kilometrów na południe. Pan Barbarin popędził do garażu po samochód, żeby zawieźć żonę do matki.
Citroën z zapalonym silnikiem stał przed zewnętrznymi schodami, gdy pani Barbarin, odprowadzana przez bliźniaczki, przekroczyła próg i nieoczekiwanie odwróciła się do Lily.
– Pojedziesz ze mną.
Lily cofnęła się do sieni.
– Ja?
– Tak.
Lily, chociaż zasmucona losem babci, pomyślała o Fabienie, który będzie na nią czekał tej nocy, tak samo jak podczas poprzednich. Strapiona, rzuciła okiem na Moïsette i powtórzyła:
– Ja?
– Pośpiesz się. Jazda! Wkładaj buty.
– Jesteś pewna? – bąknęła Lily.
– Tak, będziesz czuwać przy babci.
– Dlaczego ja, a nie Moïsette?
Zdenerwowana, roztrzęsiona matka nie miała czasu zastanowić się nad odpowiedzią, więc rzuciła, wsiadając do samochodu:
– Bo babcia bardzo cię kocha!
Dziewczęta zadrżały, Moïsette oparła się plecami o ścianę korytarza – przewróciłaby się, gdyby przepierzenie jej nie podtrzymało. Co? To znaczy, że uwielbiana przez nią babcia jej nie uwielbiała? Wolała od niej Lily? Ona też?
Lily oceniła cios wymierzony siostrze i popatrzyła na nią z litością. Matka dostrzegła to spojrzenie, zrozumiała swój nietakt, ale zamiast się usprawiedliwić, rozzłościła się:
– Psiakrew, dość tego! Nie komplikujcie obie sytuacji. Nie dziś wieczór. Lily, jedziesz ze mną. Moïsette, pilnujesz domu. Do jutra!
Trzasnęła drzwiami samochodu. Lily miała dwadzieścia sekund, żeby wsiąść z tyłu. Citroën ruszył pełnym gazem.
Moïsette długą chwilę stała w drzwiach. Samotna… Raz jeszcze… Samotna… Z dala od rodzinnych dramatów… Samotna… Miała pilnować domu… Jak pies… Samotna…
Rozwiązanie nasunęło jej się natychmiast. Weszła do pokoju Lily, zamknęła się w łazience, umyła się, wyszykowała, skropiła się perfumami siostry i włożyła jedną z jej sukienek.
Zaraz po północy, gdy zjawił się Fabien, Moïsette już dreptała pod gankiem sąsiadów, tak jak zrobiłaby to Lily.
Wskoczyła na bagażnik, przycisnęła się do Fabiena, przylgnęła do jego pleców i pozwoliła się porwać.
Dwie godziny później stała się kobietą w ramionach mężczyzny. Nie rozpoznała wszystkiego tego, o czym opowiadała jej siostra, ale część owszem. Początkowo przykładała się, bez wątpienia za bardzo, żeby wykorzystać okazję, potem, podczas ich ostatnich uścisków, w końcu się odprężyła i poczuła silne emocje.
Teraz odpoczywali nadzy, leżąc obok siebie na plecach i wpatrując się w księżyc, który pojawił się za okienkami w dachu. Tego wieczoru niebo było usiane gwiazdami bardziej niż kiedykolwiek. Wyczerpani, milczeli oboje, usiłując złapać oddech.
Moïsette, początkowo uszczęśliwiona, w miarę jak się uspokajała, a jej serce biło coraz wolniej, podejrzewała, że czeka ją najtrudniejsze: rozmowa. Do tej pory wymienili zaledwie kilka pomruków w wiosce, jechali w ciemnościach, a potem natychmiast rzucili się na siebie pośrodku zaimprowizowanego legowiska wśród wiązek siana.
Czy zdradzi się, gadając? Nagle zaczęła się tego bać.
Fabien odwrócił się w jej stronę, podparł się na łokciu i pogłaskał ją po boku, wpatrując się w nią.
Uśmiechnęła się, skrępowana. On też się uśmiechnął.
– I co, Moïsette, podobało ci się?
Dziewczyna skamieniała, zawahała się, a
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.