- promocja
- W empik go
Zemsta i przebaczenie. Tom 5: Bezkres nadziei - ebook
Zemsta i przebaczenie. Tom 5: Bezkres nadziei - ebook
Piąty tom monumentalnej sagi o sile miłości i przyjaźni, nienawiści i żądzy zemsty, wplecionej w wielką historię Europy XX wieku.
Wojna dobiegła końca. Europa podnosi się ze zgliszcz, a bohaterowie próbują odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Jednak nie wszyscy tak wyobrażali sobie pokój i nowy podział świata. Dla niektórych koszmar wciąż trwa. Inni szukają swojego miejsca na ziemi. Jednak odżyła nadzieja, że to, co najgorsze, już minęło.
Czy stojąc w obliczu nowych możliwości i kolejnych zagrożeń, wybiorą to, co w życiu najważniejsze? A może po burzliwym i trudnym czasie zwycięży chęć odnalezienia spokoju, nawet kosztem utraty najbliższych?
To opowieść o granicach człowieczeństwa i o tym, jak wiele można poświęcić, by uratować ukochaną osobę.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-636-3 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Alicja Rosińska nigdy nie pomyślała, że istnieją pomieszczenia podobne do tego, w którym leżała skulona w kłębek. Właściwie to była betonowa trumna, a dłuższy pobyt w niej groził popadnięciem w obłęd. Miejsce przypominało psią budę i nawet w ten sposób o nim mówiono.
„Oto dokąd zaprowadziło mnie serce” – pomyślała z goryczą i wróciła do żmudnego i bezsensownego liczenia. Jeden, dwa… tysiąc trzydzieści dwa. Tak, jedynie na tym mogła się skupić. Nie potrafiła nawet powiedzieć, jak długo leżała w tym karcerze, ale zdawało się jej, że całe wieki.
W pewnej chwili zaskrzypiały metalowe drzwiczki i usłyszała ostry głos:
– Wyłaź!
Wygramoliła się z pomieszczenia i z trudem wstała z wilgotnej betonowej podłogi. Powłócząc nogami, podążyła do swojej samotnej celi, która po psiej budzie jawiła się jej jako niemal królewska komnata.
Wbrew pozorom nie była załamana, ale wściekła. Po prostu zdała sobie sprawę, że „Kary” miał rację od samego początku, a ich ślepa wiara w zawarte sojusze sprawiła, iż to, co wydarzyło się w Warszawie, nie miało żadnego racjonalnego uzasadnienia. Przypominała sobie momenty z ostatnich dni i w końcu ten najstraszniejszy ze wszystkich, gdy dotarła do nich wiadomość: „powstanie upadło”. Liczyła się z tym, nawet po cichu życzyła sobie takiego obrotu spraw, ale gdy stało się pewne, że to już koniec, coś w niej pękło i ta informacja wcale nie przyniosła jej spodziewanej ulgi.
***
Wyszła wtedy z jednej ze zrujnowanych kamienic, ściągnęła brudną i sponiewieraną opaskę z ramienia, po czym rozejrzała się po okolicy. Wszędzie unosił się kurz, a jej Warszawa była kupą gruzu. Miasto sprawiało wrażenie grobowca, nie mogła dostrzec żadnego żywego człowieka, jedynie gdzieniegdzie leżały zwłoki i jakby krzyczały do niej z zaświatów: „No i co żeście narobili?!”.
Wciąż czuła ból w ramieniu, ale mogła chociaż poruszać ręką. Tak, miała możliwość, by wyjść z budynku, popatrzeć na ruiny i poczuć ból na widok miasta. Weronika miała mniej szczęścia. Co prawda wyjęto jej kulę i zdezynfekowano ranę, ale ciągle się paprała i najpewniej Sarnowska ogromnie cierpiała, bo każdy krok w jej wykonaniu przypominał pierwsze nieporadne stąpnięcia niemowlęcia. Alicja wciąż nie potrafiła o niej myśleć jak o Weronice Chełmickiej, tak jakby ten cały ślub był czymś nieprawdziwym i złudnym. Nie czuła już nic do Juliana, oprócz braterskiej sympatii, jednak tęskniła za tym, co kiedyś ich łączyło. On także przeżył, chociaż odkąd został ranny, był raczej biernym uczestnikiem walk.
Wróciła do swoich kompanów i do Weroniki, która siedziała na brudnym, zakurzonym materacu i płakała. Alicja nie wiedziała, czy to z powodu kapitulacji, czy z bólu, ale nie zamierzała się tym zajmować. Musiała coś powiedzieć swoim ludziom.
– To naprawdę koniec? – jęknął jeden z chłopców i przetarł rękawem brudnej koszuli załzawione oczy.
– Tak… Poddajemy się – odpowiedziała z westchnieniem i dodała: – Od teraz nie macie już dowódcy, musicie sami podjąć decyzję, co dalej. Możecie uciekać, jeśli macie dokąd, złożyć broń jak żołnierze i iść do stalagów albo przyłączyć się do cywili.
– Ja żadnej broni nie zamierzam oddać. Spieprzam do lasu. Wojna jeszcze się nie skończyła, a po drugiej stronie są Rosjanie – oznajmił stanowczo kolejny członek oddziału.
– Ja muszę zaopiekować się Weroniką, dołączę z nią do cywili – zrezygnowanym głosem odpowiedziała Alicja.
– Znowu masz ze mną problem – jęknęła Weronika.
– Na rany Boga! Niech Julian w końcu wstanie z łóżka i cię zabierze, bo już nie mogę słuchać tego twojego ciągłego utyskiwania – burknęła Alicja.
Weronika niemal natychmiast zamilkła i powróciła do patrzenia w okienny otwór budynku.
Kilka godzin później dołączyły do wynędzniałych ludzi maszerujących w kierunku dworca. Alicja miała świadomość, że bez względu na decyzję, jaką podjęła, i tak idzie na śmierć.
Była o tym przekonana do tego stopnia, że nawet nie zamartwiała się o Sergiusza. Od niemal dwóch tygodni nie miała o nim żadnych wieści i od tego czasu w każdej godzinie myślała o nim i modliła się o jego przeżycie. Jednak teraz, gdy miała świadomość nadchodzącej śmierci, po prostu było jej wszystko jedno. I tak już nigdy nie zobaczy ani jego, ani swojego synka. Za kilka dni będzie kupką popiołu albo bezużyteczną stertą kości, rzuconą gdzieś w zbiorowej mogile. Nie miała złudzeń, że Niemcy kogokolwiek oszczędzą. To była jedynie kwestia czasu i mocy przerobowych.
Dodatkowy balast stanowiła Weronika, która poruszała się z trudem i niemal wisiała na ramieniu Alicji. Wycieńczone dotarły na dworzec, wraz z podobnymi do nich straceńcami. A tam kolejne godziny oczekiwania, beznamiętne rejestrowanie rzeczywistości i rozglądanie się za miską cienkiej zupy, którą rozdawano przybyłym. „Cóż za miłosierdzie” – myślała z przekąsem Alicja, ale nie pogardziła jedzeniem, bo nie pamiętała, kiedy ostatni raz miała coś w ustach.
Jedna z kobiet bezustannie zerkała w stronę Weroniki i w końcu powiedziała:
– Pani to lepiej niech gdzie ucieka, bo z tą nogą na roboty pani nie wezmą, tylko od razu do Auschwitz, a tam, pani kochana, to podobnież ludzi żywcem palą.
– Ciekawe, gdzie miałabym z tym kulasem uciec? – mruknęła nieco poirytowana. – Chyba tylko przed pluton egzekucyjny.
– O, pani, ja tam wcale nie wiem, czy to nie byłoby lepiej. – Machnęła ręką i poprawiła na głowie sfatygowaną chustkę.
Alicja zamyśliła się. Jeśli w istocie ta kobieta miała rację, to już lepiej byłoby im zgnić w tych śmierdzących kanałach. O Auschwitz mówiono straszne rzeczy, a przede wszystkim to, że stamtąd wychodzi się jedynie przez komin krematorium. Co prawda Rosjanie byli blisko, ale jeśli będą się tak zabierali za wyzwolenie obozu, jak w Warszawie za pomoc powstańcom, to zdążą obie przejść przez piekło, bo nieco jeszcze zesztywniała ręka Alicji także dyskwalifikowała ją jako darmową siłę roboczą. Nie była jednak w stanie myśleć racjonalnie, a szanse na ucieczkę uznała za zerowe. Zewsząd otaczały ich kordony żołnierzy, jak gdyby byli groźnymi przestępcami, a nie wycieńczonymi cywilami.
Po kilku godzinach zapakowano ich do bydlęcych wagonów i pociąg ruszył w kierunku obozu przejściowego w Pruszkowie. Alicja stała tuż przy niewielkim świetliku i żegnała się ze swoim miastem, Mateuszkiem, Sergiuszem i wszystkimi, którzy byli jej bliscy. Nagle poczuła szarpnięcie i pociąg ze zgrzytem zatrzymał się niemal w środku lasu.
– Udało się! – krzyknął ktoś, przesuwając drzwi wagonu. – Chodu, mili państwo, kto żyw i ma siły.
Po chwili wyskoczył z wagonu i pobiegł w stronę leśnej gęstwiny. Alicja nie usłyszała ani niemieckich nawoływań, ani strzałów czy odgłosów pościgu. Tak, to była okazja. Kilka minut nieuwagi szwabów, zapewne niespodziewających się, że ci wykończeni fizycznie ludzie byliby w stanie sforsować zaryglowane od zewnątrz ciężkie drzwi wagonu, stanowiło nie lada okazję. Kolejne osoby zaczęły pojedynczo opuszczać pociąg i znikać w gęstych zaroślach.
– Teraz my, moja droga – westchnęła Alicja, pomagając wstać Weronice.
– Oszalałaś? – zapytała. – Uciekaj sama, ja nie dam rady.
– To ty oszalałaś, wstawaj!
Weronika spojrzała na Alicję i powiedziała stanowczo:
– Jadę do Pruszkowa, tam może jest Julian… Na pewno gdzieś tam jest. Proszę, zostaw mnie w spokoju.
Alicja Rosińska należała do osób, które nie lubiły nikomu pomagać na siłę, a po słowach Weroniki poczuła się wręcz jak intruz, który próbuje rozdzielić zakochaną parę. Nie powiedziała już ani słowa, tylko wyskoczyła z pociągu i pobiegła w pobliski las, podobnie jak inni. Nie chciała już więcej się narażać, miała syna i Sergiusza. Musiała ich odnaleźć. A ta sytuacja była znakiem z niebios, że jeszcze nie wszystko stracone.
Po kilku godzinach powolnego marszu, gdy poczuła się zziębnięta i kompletnie wycieńczona, postanowiła poszukać pomocy. Przez cały czas swojej wędrówki starała się unikać siedzib ludzkich. Wiedziała, że kiedy Niemcy zorientują się w sytuacji, właśnie tam zaczną szukać uciekinierów. Jednak teraz uznała, że musi zaryzykować, bo inaczej zdechnie w leśnej głuszy i nikt nie wykopie jej grobu ani nie postawi krzyża. Nawet gdy wojna dobiegnie końca.
O tej porze roku las był mało przyjaznym miejscem. Nie chronił, nie dawał pożywienia i nawet rozpalenie ogniska zdawało się wyczynem wręcz karkołomnym. Doczłapała na skraj zagajnika i ujrzała przed sobą niemal bezkresne pola, a w oddali niewielkie zabudowania gospodarskie. Gdyby było lato, a przed nią rozpościerałyby się łany zbóż, mogłaby spróbować przedrzeć się do domostwa, ale teraz byłaby wystawiona jak na patelni. Po prostu stałaby się łatwym celem. Postanowiła poczekać, aż się ściemni. Chciała okryć się listowiem, które pokrywało runo, ale okazało się tak wilgotne, że zrezygnowała z pomysłu. Na szczęście zmierzch nastał dość szybko i ruszyła w stronę zabudowań. Stawiając z trudem kolejne kroki, przypominała sobie czas, gdy z Julianem przedzierali się przez zaspy. Była wtedy w zdecydowanie lepszej kondycji, bo nie miała za sobą dwumiesięcznej walki, głodowania i nie borykała się z bólem, jaki wywoływało obecnie postrzelone ramię.
Chata sprawiała wrażenie ubogiej. Połączona z niewielką obórką i pokryta strzechą, miała odrapane niebieskie drzwi i małe okienka. Zanim Alicja dotarła do ganku, usłyszała szczekanie psa i odwróciła się nerwowo. Po chwili się uspokoiła, bo zajadły stróż gospodarstwa był uwiązany do drewnianej budy i nic nie wskazywało na to, że zerwanie łańcucha stanowiło dla niego łatwe zadanie. Hałas spowodował, że niebieskie drzwi zaskrzypiały, a w progu stanęła kobieta w nieodgadnionym wieku, o filigranowej figurze i twarzy pooranej zmarszczkami. Popatrzyła beznamiętnym wzrokiem na potarganą, brudną Alicję i powiedziała gromko, nie zadając żadnych pytań:
– Wchodzi szybko, bo jeszcze kto zobaczy.
Izba była mała, ale przytulna, a najważniejsze, że niemal od progu Alicja poczuła kojące ciepło. Stała przez chwilę na środku pomieszczenia, jakby nie wiedząc, co dalej robić. Kobieta popchnęła ją delikatnie w stronę drewnianej ławy stojącej nieopodal bielonego pieca.
– A siadajże. Mam trochę kartoflanki, zaraz przygrzeję.
– O nic pani nie zapyta? – zdziwiła się Alicja.
– A o co to pytać? – westchnęła i machnęła ręką.
– Pani tak sama mieszka?
– Teraz już tak. Mąż umarł mi jeszcze przed wojną, a dwóch synów do lasu poniosło – odpowiedziała i kilka minut później postawiła przed Alicją miskę parującej kartoflanki.
Dziewczyna nie pamiętała, kiedy ostatni raz tak bardzo smakowała jej zupa. Nie czekała, aż nieco przestygnie, tylko siorbała małe łyczki, czując rozpływające się po przełyku ciepło. Zrozumiała także, dlaczego gospodyni o nic nie wypytuje. Zapewne, mając dwóch synów w partyzantce, nauczyła się, że lepiej za dużo nie wiedzieć, a pomóc należy, jeśli w progu staje wymizerowany Polak.
Kiedy Alicja doszła do równowagi po posiłku i poczuła, że temperatura jej ciała wraca do normalnej, pomyślała o Weronice. Miała wyrzuty sumienia, że tak po prostu ją zostawiła, ale nie chciała jeszcze umierać. Wierzyła, iż czeka ją jeszcze coś dobrego. Miłość, którą nie zdążyła się nacieszyć, i radość, gdy człowiek nie musi się martwić o każdy dzień swojej egzystencji. Jeśli Weronika się poddała, trudno. Ona nie mogła. Nie chciała tak po prostu odpuścić, gdy istniał gdzieś świat piękna i spokoju. To była siła, która pchała ją do przodu.
Dotarcie do leśniczówki wuja Makarego zajęło jej dwa dni. Co prawda Niemcy skupili się na własnych klęskach i niespecjalnie palili się, by szukać wywrotowców, ale byli zawiedzeni porażkami i bardzo zajadli. Gdyby zatrzymali ją bez dokumentów i zwrócili uwagę na jej niesprawną rękę, zastrzeliliby ją bez mrugnięcia okiem. Dlatego odpadała podróż koleją i nie wchodziły w grę jakiekolwiek inne skupiska ludzkie, gdzie mogli się jeszcze kręcić. Rosjanom, którzy tak bardzo odwrócili się od nich, też już nie wierzyła i musiała przyznać słuszność Sergiuszowi, że są takimi samymi wrogami jak Niemcy.
Przywitanie z rodziną, a przede wszystkim z Mateuszkiem, sprawiło, że nagle napięcie ostatniego czasu opuściło ją i jedyne, co robiła przez następne kilka dni, to łkanie w poduszkę. Po prostu wszystkie skrywane emocje niespodziewanie wydobyły się na zewnątrz. Te dobre i te złe.
Bawiąc się z synem, tuląc go niemal bez przerwy i spędzając z nim prawie każdą chwilę, zastanawiała się, skąd u niej tyle pokładów tkliwości i czułości. Wcześniej nie podejrzewała nawet, że macierzyństwo może ją tak zmiękczyć. Być może sprawiła to rozłąka z synem i ciągła obawa, iż nigdy więcej go nie zobaczy. A może po prostu dojrzała do takiego życia, gdzie rodzina i możliwość przebywania z bliskimi znajdowała się na pierwszym miejscu. Leniwie płynący człowieczy los, bez fajerwerków i bez specjalnych wstrząsów. Alicja już nie chciała balansować na krawędzi ani czuć adrenaliny, którą dawało ryzyko. Wolała spokój.
Mateuszek na szczęście nie oddalił się od niej emocjonalnie. Wciąż była dla niego najważniejszą osobą na świecie i jego bohaterką, bo walczyła na wojnie. Niemal każdego dnia pytał, czy teraz, gdy koniec wojny jest bliski, zostanie z nim na zawsze. Obiecywała i przysięgała, iż tak właśnie będzie i jeśli wyjedzie, to na bardzo krótko.
Cieszyła się z obecności syna, ale jednocześnie wypłakiwała sobie oczy, bo nie było przy niej Sergiusza i nie miała pojęcia, co się z nim dzieje. Gdyby go posłuchała, miałaby go teraz obok siebie i cieszyłaby się każdym dniem, bez konieczności ukrywania się i ciągłego lęku. Nie posłuchała, a i tak wszystko szlag trafił. Nie wyszło, nie udało się. Tak bardzo nie wyszło, że nawet ona była zdziwiona podobnym obrotem spraw. W najśmielszych przypuszczeniach nie myślała, jak bardzo długa i wycieńczająca będzie to walka i że zakończy się w tak dramatyczny sposób.
Z radia płynęły codziennie dobre wieści. Głos spikera informował o kolejnych zdobytych terenach, a w końcu Alicja usłyszała to, na co tak długo czekała: Warszawa jest wolna. W pierwszej chwili pomyślała, że to bzdura, bo jej ukochane miasto już nie istniało i nie wiadomo, kiedy i czy w ogóle w miejscu tych ruin powstanie nowe. Jednak dotarło do niej, że jeśli Niemcy wynieśli się ze stolicy, to znaczy, że będą tworzyły się jakieś urzędy, punkty poszukiwań zaginionych, wejdą organizacje pomocowe i społeczne, Czerwony Krzyż… A jeśli tak, możliwe, że ktoś będzie wiedział, gdzie wywieziono powstańców. Przynajmniej tych, którzy do samego końca nie zdjęli opasek i nie dołączyli do cywilów. Przecież, do diabła, były jakieś konwencje, przepisy, a powstańców uznano za jeńców wojennych. Zatem ktoś powinien coś wiedzieć. Tego wieczoru przestała łkać i się mazać, zamiast tego zeszła do kuchni, do babki Alutki, która z dnia na dzień stawała się coraz słabsza, tak jakby miała niebawem pożegnać się ze światem i jedynie czekała, aż wojna się skończy, żeby mogła wrócić do swoich Chełmic.
– Babciu… – powiedziała cicho Alicja. – Muszę odnaleźć Sergiusza.
– A gdzie chcesz go szukać? – bąknęła babka. – W gruzach?
– Gruzy, gruzy… Ale coś się tam dzieje. Jest wojsko, nasze, polskie. Tworzą się urzędy… Pewnie czegoś się dowiem, tam na miejscu – perorowała Alicja.
– No co mam ci powiedzieć… Nie sądzę, że w taki sposób go znajdziesz, ale w końcu mamy prawie koniec wojny. A w Warszawie już na pewno nie ma szwabów. Więc jedź, najwyżej wrócisz z niczym za parę dni – powiedziała cicho i zakasłała.
– Dobrze się czujesz, babciu? – zatrwożyła się Alicja.
– Jak to stara baba… Niedługo ósmy krzyżyk mi stuknie i już grabarz w Chełmicach się o mnie dopytuje – bąknęła.
– Przestań, babciu. Dożyjesz setki, więc przed nami jeszcze mnóstwo wspaniałych chwil. – Pogłaskała babkę po pomarszczonej dłoni.
– No ciekawe, jak cię wiecznie dupa swędzi i ciągle cię gdzieś nosi. A ja tak sobie obiecałam, że nie pójdę do sztywniaków, póki cała rodzina nie będzie w komplecie.
– Sergiusz to też nasza rodzina – westchnęła Alicja i dodała ze śmiechem: – W takim razie chyba muszę zniknąć na kilka lat, żebyś jeszcze trochę pożyła.
– Nie gadaj takich rzeczy, bo jeszcze w złą godzinę wypowiesz… – Babka Alutka spoważniała. – Tak, ten cały „Kary” to jak nasza rodzina, chciałabym, żebyś za niego wyszła. Będzie dobry dla ciebie i małego. I mam nadzieję, że jeśli znowu Chełmicki zjawi się obok, przegoni go na cztery wiatry.
***
Alicja dotarła do Warszawy około południa. Zima powoli odpuszczała, zamieniając skute lodem drogi w bagniste bajora. Miasto, które było jej tak bliskie i za które była gotowa oddać życie, wyglądało przedziwnie. Wciąż zrujnowane, pełne gruzów i pozbawione mostów, ale jakby żywe. Przeprawiała się właśnie na drugi brzeg Wisły jedną ze zdezelowanych łodzi przypominających tratwę i wsłuchiwała się w opowieść przewoźnika.
– Pani kochana, jak tylko nadali przez radio, że Warszawa jest wolna, to pani… od następnego dnia całe chmary ludzi wracały. Furmankami, pieszo, pociągami, jak bądź. Po lodzie na Wiśle też leźli, bo to przecie ani jeden mosteczek się nie ostał. Na drogach zrobiła się granda, bo ludzie napierali tak, że wojsko nie mogło przejechać. A niektórzy, jak zobaczyli, że tu jedynie gówna i kapcie zostały, to się nazad wracali. I tak, pani, krążyli w tę i we w tę. Bo to przecie ani prądu, ani wody, miny wszędzie i jakie niewybuchy, niejednemu urwało co nieco, jak miał trochę szczęścia, bo jak nie, to tak pewno leży do tej pory. A ile tu szabrowników ściągnęło, pani kochana, cała gangsterka się zjechała…
Alicja w pewnej chwili przestała słuchać. Przyglądała się jedynie miastu, które jeszcze kilka miesięcy wcześniej zażarcie walczyło o wolność, o godność, o Bóg raczy wiedzieć co. Wysiadła z łodzi i ruszyła w kierunku Śródmieścia. Na ulicach nie leżały już zwłoki. Zapewne te, które znajdowały się na widoku, uprzątnięto. Dlatego teraz mijała jedynie żywych ludzi i to było pocieszające. Pytała sama siebie w duchu, gdzież oni mieszkają, co jedzą, gdzie się myją. I gdzie ona przenocuje, jeśli przyjdzie jej zostać w mieście kilka dni. Wszędzie ruiny i tylko od czasu do czasu mijała domy, które nadawały się do zamieszkania. Na niektórych widniały namalowane farbą napisy, że można doń wchodzić, bo wojsko sprawdziło, czy wnętrza nie kryją żadnych niespodzianek w postaci min czy niewybuchów. Grupki ludzi przerzucały gruz na jedną stertę, zaś całe cegły układały w sześciany, by mogły być jeszcze wykorzystane. Jakiś przepołowiony budynek miał przy ścianie podstawioną drabinę i Alicja spostrzegła ze zdziwieniem, że ktoś wchodził po niej z wiadrem wody, otwierał drzwi, a w środku stał ktoś inny i pomagał wchodzącemu. Brak klatki schodowej najwidoczniej nie przeszkodził mieszkańcom i postanowili dostawać się do domu niczym do chatki na kurzej łapce. Gdzieniegdzie zostały fragmenty mieszkań, przykryte plandeką, albo kompletnie pozbawione ścian pokoje, gdzie można było dostrzec nienaruszone kredens czy kanapę. Po zagruzowanych ulicach próbowały jeździć furmanki i ciężarówki, a od czasu do czasu mijali ją obładowani dobrami rowerzyści. Na skwerach niekiedy dostrzegała krzyże albo prowizoryczną mogiłę przypominającą, że masowo ginęli tutaj ludzie. Na każdej ulicy i niemal w każdym domu. Pewnie jeszcze minie wiele czasu, zanim pogrzebią ich wszystkich, a być może niektórzy pozostaną tutaj na zawsze, nigdy nieodnalezieni, bo ich ciała zamienią się w proch, a zachowają się jedynie kości, na których powstanie nowy budynek czy ulica. A jednak tętniło życie, zwłaszcza wokół domów, z których jeszcze coś zostało. Można było nawet dostrzec ludzi w intymnych sytuacjach, gdy po prostu kucali za pokruszonymi murami, by załatwić swoje potrzeby fizjologiczne, bo inny sposób nie istniał. A tuż obok, wzdłuż ulic, ludzie handlowali czym się dało. Do Warszawy dotarły już nowe pieniądze. Co prawda władze zapowiadały wymianę tych przedwojennych po kursie jeden do jednego, jednak górną granicą wymiany było pięćset złotych, więc radzono sobie inaczej. Walutą były rzeczy. Futra zamieniano na worek mąki, meble na piernaty, a naczynia oddawano za miskę zupy. Powstały nawet pierwsze sklepy umiejscowione w bramach na wpół zrujnowanych domów, w zniszczonych wagonach tramwajowych czy też w spalonych samochodach.
„Jak bardzo ci ludzie musieli kochać swoją Warszawę, jeśli zdecydowali się wrócić do tych ruin, na to cmentarzysko, gdzie zginęły dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy ludzi?” – myślała, rozglądając się dookoła.
Czasami mijały ją samochody z polskimi żołnierzami, od czasu do czasu słyszała rosyjski, a wszystko sprawiało wrażenie jednego wielkiego chaosu.
Zapytała jakiegoś żołnierza o Polski Czerwony Krzyż, bo postanowiła rozpocząć poszukiwania od tego miejsca.
– A pani na ekshumację? To zależy na jaki rewir, bo jak… – zaczął tłumaczyć jeden z żołnierzy, ale Alicja mu przerwała.
– Nie, nie na ekshumację. Szukam kogoś… To pewnie będzie Biuro Informacji i Poszukiwań.
– A to nie wiem, ale idzie pani na Piusa, do zarządu, może tam… Ale wie pani, lepiej to zacząć od ekshumacji, bo więcej takich, co nie żyją, niż tych, co uciekli… – Machnął ręką.
– Nie, nie… – Pokręciła głową, jakby nawet nie dopuszczała do siebie myśli, że Sergiusz mógłby gdzieś tu leżeć, nieżywy i przysypany gruzami. – On przeżył, tylko Niemcy go wywieźli do Rzeszy.
– No idzie pani tam… – bąknął żołnierz i ruszył przed siebie.
Tuż przed budynkiem kłębiły się tłumy. Jedni chcieli wiedzieć, gdzie jeszcze będą ekshumacje, inni zgłaszali, że natknęli się na ofiary, a pozostali czekali, by przekazać dane osób zaginionych. Alicja ustawiła się wraz z innymi, chociaż nie zauważyła, żeby tłum próbował uformować coś w rodzaju kolejki. Usłyszała za sobą głos:
– Aldona… Boże, Aldona, ty żyjesz.
Alicja odwróciła się i stanęła twarzą w twarz ze swoim dawnym kompanem z SOE, który okazał się zdrajcą ich idei i próbował ograbić organizację z pieniędzy, by wesprzeć nimi komunistyczne bojówki.
– Wiktor… – jęknęła.
– Och, Alicjo, wiem, że jesteś trochę na mnie zła za te pieniądze, ale teraz… Wszyscy jesteśmy Polakami, walczyliśmy w jednym powstaniu i będziemy żyli w jednej ojczyźnie – powiedział z entuzjazmem.
– Dalej jesteś czerwony? – zapytała podejrzliwie.
– Dajże spokój. No jestem i cóż z tego? – Machnął dłonią.
– Słuchaj, Wiktor, nadal uważam cię za świnię, ale możesz się zrehabilitować i mi pomóc, bo będę stała tutaj do Wielkanocy, a nie mam nawet gdzie spać. Czy mógłbyś się dowiedzieć, gdzie wywieziono jeńców z powstania? No wiesz, jakie stalagi, oflagi, miejscowości i takie rzeczy. Zgodnie z konwencją genewską takie informacje powinny być dostępne.
– Myślę, że mógłbym pomóc. Podam ci adres. Urzęduję na Pradze, na Strzeleckiej. Przyjdź za dwie, trzy godziny, muszę jeszcze coś załatwić na mieście. Przez Wisłę przeprawisz się łodzią – powiedział i szybko się pożegnawszy, zaczął przeciskać się przez zbity tłum.
W Alicję wstąpił nowy duch. Była tak podekscytowana faktem, że zdobędzie jakieś konkretne informacje, że nawet nie zastanowiła się nad uczynnością Wiktora. W tym momencie zachowała się jak kompletna idiotka, bo zamiast do przyjaciela, trafiła wprost w paszczę lwa.2. Lamsdorf / Łambinowice, Stalag VIII B, 1945
Szymek Wielopolski nie mógł uwierzyć w to, że był wolny. Tak samo, jak w to, że Niemcy osadzili go tutaj jako młodocianego powstańca. Nawet chłopcy, z którymi dzielił barak, uważali, że wszystko, co mówił, jest zmyślone i nakierowane na to, by dostać się do Częstochowy, pod skrzydła Rady Głównej Opiekuńczej, będącej oficjalną komórką społeczną, niosącą pomoc Polakom z terenu Głównego Gubernatorstwa. W pewnym momencie nawet przestał zaprzeczać, zwłaszcza że ów wyjazd do Częstochowy okazał się jedynie czczą obietnicą władz niemieckiego obozu. Ale teraz nadeszła Armia Czerwona i Szymek był wolny. Jechał z dwiema zakonnicami i innymi dzieciakami do sierocińca pod Łowiczem. Nie miał jednak zamiaru długo tam zostawać. Chciał odnaleźć Zosię, Ziutka i pana Emila.
Wierzył głęboko, że Zosia i Ziutek ocaleli. Po tym, co przeszli we trójkę, byłoby to czystym draństwem, gdyby się nie uratowali. Wspominał ich gehennę i uśmiechał się na samo wspomnienie Zosi, która, chociaż oszpecona przez okrutnego esesmana, jawiła mu się jako najładniejsza dziewczynka pod słońcem. Zaraz po Noemi.
***
Kiedy spłoszeni odgłosem pocisków artyleryjskich opuścili mieszkanie na Woli, a właściwie ciemną piwnicę, Szymek poczuł lęk, jakiego nigdy wcześniej nie doznał. Była już noc, nad miastem unosiła się łuna i słychać było odgłosy bomb. A wokół straszyły złowrogie puste budynki bez szyb w oknach, niekiedy spalone albo stanowiące rumowisko.
– Boję się – powiedziała Zosia.
Szymek także się bał, ale nie mógł tego pokazać swojej nowej koleżance. Nie chciał, żeby panikowała, bo to była najprostsza droga, by wpaść w ręce Niemców. Poza tym czuł, że jako mężczyzna, chociaż nie całkiem dorosły, musiał zapanować nad sytuacją.
– Nie bój się – mruknął pod nosem, jakby od niechcenia.
– I co teraz? Dokąd pójdziemy? – dopytywała Zosia.
– Na Stare Miasto – odpowiedział bez wahania Szymek. – Tam są nasi i na pewno biją szwabów.
Nie miał wątpliwości, gdzie powinni się udać, ponieważ przez ostatnie dni nie myślał o niczym innym. Nie miał pojęcia, dlaczego wbił sobie do głowy, że powstańcy nie oddadzą placu Zamkowego i Rynku Starego Miasta, które dla Szymka było sercem nie tylko Warszawy, ale całej Polski. Nawet nie dopuścił do siebie myśli, że ta część miasta, podobnie jak wiele innych, podzieliła los Woli czy Żoliborza.
Mieli ze sobą plecak z jedzeniem wyjętym ze spiżarni i to dodawało im otuchy. Wola była już właściwie wymarłą dzielnicą. Jeśli chcieliby natknąć się na siły powstańcze, musieli iść na północ, w kierunku Starego Miasta. Szymek trwał w jakimś dzikim uporze, przekonany, że tego miejsca powstańcy będą bronić do ostatniej kropli krwi.
Szli powoli i bardzo cicho, chowając się w rumowiskach i zaułkach zniszczonych ulic. Pewnie rychło wpadliby na jakiś patrol, gdyby nie Ziutek, który biegł przodem i jeśli tylko zauważał coś niepokojącego, wracał i stawał w miejscu. Robił to również wtedy, gdy na swojej drodze natykał się na martwe ciała. Jednak nie wył jak wcześniej, jakby zrozumiał, że musiałby to robić niemal cały czas. Ziutek okazał się świetnym zwiadowcą i Szymek Wielopolski nieraz dziękował Bogu i pannie Aldonie, że obdarowali go tym mądrym zwierzęciem.
Po kilku godzinach marszu natknęli się w końcu na cywila. Biegł z wiadrem w dłoni, od czasu do czasu chowając się za załomami budynków.
– Proszę pana… – Szymek podbiegł zdyszany do ciemnej postaci, zostawiając Zosię w jednej z bram. – Jak można się stąd dostać na Starówkę? Straciłem zupełnie orientację w tej ciemnicy.
– Po co się tam pchasz, chłopcze? – zapytał mężczyzna słabym głosem. – Przecież tam już są Niemcy. Wszędzie są Niemcy… My siedzimy w piwnicy i tylko czekamy, aż po nas przyjdą.
– Jak to, Niemcy? – Szymek prawie się rozpłakał.
– No a kto? Przecie nie Ruskie… Tylko Śródmieście się broni, a niech ich cholera. My tu z głodu zdychamy, po wodę muszę chodzić kilometr, a oni wciąż się biją. – Machnął ręką.
– Bo to przecie nasza ojczyzna – powiedział Szymek.
– Widać, dziecko, żeś za mało w kość dostał. Dzieciaka mi, skurwysyny, zabili. Jedynego syna. A żona ledwie żyje… I ja mam myśleć o ojczyźnie, której i tak już nie mamy i mieć nie będziemy, bo nas szwaby w pień wybiją i pies z kulawą nogą nam nie pomoże? – Prychnął i bez słowa oddalił się, znikając w ciemnych zaułkach opustoszałej ulicy.
Szymek nawet nie zdążył zapytać, gdzie mają iść i kogo prosić o pomoc. Poczuł, że umarła ostatnia nadzieja. Jednak po chwili pomyślał o Śródmieściu. Tam wciąż byli powstańcy. Wrócił do czekającej Zosi i nie mówiąc ani słowa, ruszył przed siebie. Dziewczynka próbowała pytać o cel wyprawy, ale Szymek jedynie coś odburknął, starając się rozpoznawać ulice i kierunek ich marszu, który co kilkanaście minut musieli zmieniać, by ominąć patrol.
Gdy zaczęło świtać, schronili się w jakimś gruzowisku i tam zasnęli na zdezelowanej kanapie, która niegdyś stanowiła część barykady ustawionej przez mieszkańców. Było chłodno, więc tulili się do siebie i do wielkiego futrzanego zwierzaka, który nie tylko dawał im poczucie bezpieczeństwa, ale także ciepło.
Obudzili się około południa, ale wciąż siedzieli w rumowisku, by doczekać nocy, która wydawała im się najbezpieczniejszą porą, by móc przedzierać się dalej. Chłopak otworzył plecak i wydzielił im po kawałku czerstwego chleba. Zosia z trudem żuła kęsy, wciąż cierpiąc z powodu rany na policzku. Szymkowi zdawało się, że dopiero co poczuł smak jedzenia, a już musiał zakończyć posiłek, żeby prowiantu wystarczyło na kolejne dni.
Późnym popołudniem, które spędzili głównie na snuciu marzeń o tym, co zjedzą, gdy już wojna się skończy, Szymek wyruszył z Ziutkiem na zwiady, by rozpoznać topografię terenu. Była to nieznana mu okolica, nigdy wcześniej tutaj nie był i wyrzucał sobie, że nie zabrał z domu planu miasta. Gdyby go miał, bez trudu znalazłby ulicę, której nazwę udało mu się odczytać na tabliczce leżącej przed kamienicą. Niestety, teraz było już za późno i nie widział szans, by wrócić do domu.
Podbiegł do miejsca, gdzie czekała na niego Zosia i szepnął:
– Jesteśmy na jakiejś Słupeckiej… Bóg raczy wiedzieć, gdzie to jest.
– No jak to gdzie? – Wzruszyła ramionami. – Jesteśmy na Ochocie.
– A niby skąd ty taka obeznana? – Prychnął Szymek.
– Czasami siostry zabierały niektóre dziewczynki do kościoła na Ochocie, powinien stać gdzieś tu, niedaleko – mruknęła.
Szymek przymknął powieki i zaczął intensywnie myśleć, próbując zlokalizować to miejsce na planie Warszawy i określić strony świata. Bywał na Ochocie z towarem, najczęściej na Grójeckiej i Filtrowej. Nie wiedział jednak, w którą stronę powinien pójść, by znaleźć się w Śródmieściu. Postanowił, że gdy zapadanie zmierzch, wyjdą z ukrycia, tak jak wychodzili ci, którzy siedzieli w piwnicach, by pod osłoną nocy wydostać się na zewnątrz. Jak ćmy albo duchy wychodzące z grobów, snuli się, by zdobyć wodę lub coś do zjedzenia.
Gdy nastał zmierzch, Szymek wyszedł z ukrycia i zaczął obserwować okolicę. Pies pobiegł w stronę jednej z kamienic i chłopcu zdawało się, że nie ma go bardzo długo. Zaraz potem usłyszał skowyt. Nie zastanawiał się w ogóle nad zagrożeniem, zrezygnował z jakiejkolwiek czujności. Ile sił w nogach pobiegł w kierunku kamienicy, z podwórka której dobiegał hałas. Po drodze wyjął swój pistolet, którym niegdyś zranił „Szmatę” z getta, i odbezpieczył go. Ujrzał cień człowieka z ogromnym pałąkiem w dłoni, który usiłował uderzyć Ziutka, najpewniej kolejny raz.
– Chodź tu, skurkowańcu, No, podejdź bliżej… – Usłyszał, jak mężczyzna mówi po polsku do psa.
– Co pan robi? – jęknął z rozpaczą w głosie Szymek.
– Wynoś się, gówniarzu!
– Niech pan go zostawi, to dobry pies.
– Mam to gdzieś, czy on dobry, czy niedobry. Od tygodnia nie mieliśmy nic w pysku, moja żona już nawet pokarm w piersiach straciła, bo sama nic nie je, to niby skąd ma mieć, żeby dzieciaka wykarmić. A ten z pięćdziesiąt kilogramów waży.
Szymek mógł pożałować głodujących i koczujących w piwnicach ludzi, ale Ziutek był dla niego jak człowiek, niczym najlepszy przyjaciel.
– Uciekaj, Ziutek! – krzyknął Szymek i popchnął z całej siły mężczyznę.
Ten stracił na chwilę równowagę, a pies, jak na komendę, podwinął ogon i zniknął w czeluści bramy.
– Ty szczeniaku! – zdenerwował się. – Moja rodzina ma zdechnąć z głodu, bo tobie zwierzęcia szkoda?
– To nie jest taki sobie zwykły pies, proszę pana – próbował tłumaczyć Szymek.
– A co? Gada w Wigilię? – zapytał ze złością.
– Nie… Ale on jest mądry i uratował mi życie… – Szymek wciąż się usprawiedliwiał. Nie tylko przed tym nieznajomym, ale także przed sobą samym, że wybrał życie psa, a nie drugiego człowieka.
Mężczyzna najwyraźniej był jednak zbyt zrozpaczony utratą takiej góry jedzenia, bo zamachnął się, by uderzyć chłopca. Szymek był tak oszołomiony zachowaniem tego człowieka, w końcu także Polaka, że stał jak słup soli, jakby czekając, aż ogromny drąg rozbije mu głowę. Jednak Ziutek po raz kolejny pojawił się nie wiadomo skąd i rzucił się na mężczyznę, który wypuścił z dłoni pałąk i upadł na ziemię. Szymek nie chciał jednak, by pies zrobił mu krzywdę, dlatego krzyknął na niego i obaj uciekli na pustą i złowrogą ulicę. Nieopodal znajdowała się ich kryjówka. Szymek postanowił, że muszą ją opuścić, bo najpewniej wygłodniali mieszkańcy tak łatwo nie zrezygnują z mięsa, jakie mogliby mieć z martwego psa.
Przemierzali ponownie ulice, kryjąc się w ciemnościach nocy, i próbowali odgadnąć, gdzie się znajdują. W pewnym momencie dostrzegli szeroką arterię i Szymek rozpoznał w niej ulicę Grójecką. Odetchnął z ulgą, że idą we właściwym kierunku. Zauważył jednak, że pomimo nocnej pory na ulicy stały samochody niemieckie, a wokół nich żołnierze, którzy popijali wódkę i głośno się śmiali. Ulica była szeroka, przemknięcie przez nią w sposób niezauważony było wręcz niemożliwe. Musieli przeczekać, licząc, że żołnierze zasną, zmorzeni wódką, albo odjadą gdzieś dalej. Wbrew oczekiwaniom Szymkowi zdawało się, że z minuty na minutę wszędzie kręciło się ich coraz więcej. A może to było jedynie złudzenie wystraszonego dziecka?
Kombinował właśnie, jak by się przedostać na drugą stronę ulicy, kiedy usłyszał strzały i krzyk nawołujący do zatrzymania się. Wyjrzał z bramy i zobaczył dzieciaka biegnącego w ich stronę. Po chwili złapał się za pośladek, ale nie przestawał biec i wreszcie udało mu się skryć w jakiejś bramie. Na szczęście żadnemu z pijanych żołnierzy nie chciało się ruszyć w ślad za nim; uznali pewnie, że ten i tak wykrwawi się na śmierć. Szymek nakazał Zosi pozostać w ukryciu, a sam, przemykając przy ścianach budynków, udał się do miejsca, gdzie pobiegł ranny uciekinier. Dzieciak leżał oparty o mur i głośno płakał. Szymek poświecił latarką i zobaczył wokół chłopca kałużę krwi, a potem brudną biało-czerwoną opaskę na przedramieniu. Nawet gdyby chciał mu pomóc, nie miał jak. Nie wiedział, gdzie szukać pomocy ani jak opatrzyć ranę. Jedyne, co mógł, to być przy nim, póki ten nie straci przytomności i nie odejdzie z tego świata.
– Mam meldunki dla dowództwa w Śródmieściu – wyjęczał chłopak.
– A jak chciałeś się tam dostać? – zapytał rzeczowo Szymek.
– Na Wawelskiej jest właz do kanałów. Można nimi dojść do Prokuratorskiej. To wąski i niski kanał, dlatego tylko najmłodsi się nim przedostawali – wycharczał.
– Zaniosę te meldunki – hardo obiecał Szymek.
– W kieszeni mam plan kanałów… Mam na imię Romek… Pseudonim „Szczeniak” – ostatkiem sił powiedział chłopak i stracił przytomność.
Szymek wygrzebał z kieszeni Romka dokumenty oraz plany kanałów, a potem ściągnął mu brudną opaskę z przedramienia, ucałował ją i z dumą naciągnął na rękę. Tak, w końcu miał okazję zrobić coś, o czym od dawna marzył i tylko upór panny Aldony i Ziutek odwiodły go od tego. Przeżegnał się i krótko pomodlił za chłopca, który na oko wyglądał na jego rówieśnika.
– Wiem, gdzie jest zejście do kanałów. Tamtędy pójdziemy do Śródmieścia – zakomunikował po chwili Zosi.
– A co ty tu masz? – zapytała, dotykając brudnej przepaski.
– Teraz jestem prawdziwym powstańcem – powiedział z dumą Szymek, bo czuł się namaszczony przez umierającego chłopaka, który powierzył mu misję przekazania meldunków.
Droga do włazu przy Wawelskiej okazała się niezwykle żmudna. Przemierzali metr po metrze, przeczekując krążące patrole. Wkrótce okazało się jednak, że dopiero brnięcie przez wąski i niski kanał było jak podróż po piekle. Ich latarka świeciła coraz słabiej, dlatego przemierzali błotnisty szlak przeważnie w kompletnych ciemnościach. Przed nimi szedł Ziutek, bo jemu wystarczał nos, by podążać przed siebie. Według planu powinni przebyć zaledwie kilometr, ale szli bardzo wolno, by nie natknąć się na coś nieprzewidzianego. Nagle Szymek poczuł ogromne cielsko Ziutka. Pies zatrzymał się i nawet lekkie szturchnięcie chłopca nie sprawiło, żeby się przesunął chociaż o centymetr.
– No, co jest, piesku? – zapytał Szymek.
– Myślisz, że ci odpowie? – prychnęła Zosia. – Boże, jak tu jest strasznie. Szymek, ja się tak bardzo boję… Tutaj jest jak w grobowcu.
– Nie bój się, Zosiu. Niebawem powinniśmy być w Śródmieściu – szepnął Szymek i zaczął popędzać psa.
– Jak nie chce iść, to znaczy, że coś mu jest – mruknęła. – Lepiej poświeć.
– Bateria już ledwie zipie, a musimy mieć światło, żeby znaleźć właściwy właz na Prokuratorską – bąknął Szymek, ale wyciągnął z kieszeni latarkę i poświecił w przestrzeń. Po chwili ją zgasił i jęknął: – Boże…
– Co się stało? – dopytywała się dziewczynka.
– Posłuchaj, zatkaj nos, zamknij oczy i nie myśl o tym, po czym idziesz. Dobrze?
– Ale ty głupi jesteś! Przecież i tak nic nie widzę, a śmierdzi przez cały czas tak strasznie, że aż mnie w nosie kręci. I co tam jest? Mów mi szybko! – zirytowała się.
Szymek też się zdenerwował, że nazwała go głupim, wypalił więc bezlitośnie:
– Trup. Tam leży trup i będziemy musieli po nim przejść.
– Nigdy w życiu nie przejdę po trupie. Ja wracam! – Rozpłakała się.
Szymek od razu pożałował swojego nieco obcesowego zachowania. Dziewczęce łzy zawsze tak na niego działały. Jak na każdego normalnego chłopca. Odwrócił się w jej stronę i mocno złapał za rękę.
– Przeniósłbym cię, ale z tobą na grzbiecie nie przeciśniemy się. Jeszcze łeb rozbijesz. Będę cały czas trzymał cię za rękę i postaram się przejść tak, żebyś na niego nie nadepnęła, dobrze? – powiedział łagodnie.
– A na co on tu umarł? – zapytała naiwnie Zosia.
– Rozmaicie mogło być. Albo gaz szwaby zapuścili i się zadusił, albo ranny był i bez sił, więc nie doszedł, gdzie powinien.
– No dobrze, to chodźmy, tylko cały czas trzymaj mnie za rękę – hardo powiedziała Zosia i otarła łzy z policzków.
Jednak zanim przeszli dalej, kilkanaście minut musieli walczyć z Ziutkiem, żeby poszedł z nimi, bo stał jak wryty i za nic nie chciał się ruszyć. Ani nakazy Szymka i Zosi, ani próby przesunięcia siłą psa nic nie dały.
– Ziutek, za mną! – zdenerwował się Szymek i ominął z trudem ogromne cielsko psa.
Po chwili Zosia zrobiła to samo i dopiero wtedy pies ruszył za nimi.
Dotarcie do właściwego włazu zajęło im kilka godzin, ale gdy wreszcie go znaleźli, poczuli ulgę, że w końcu wydostaną się na powierzchnię. Oboje z Zosią stwierdzili, że wolą uciekać przed ostrzałem i patrolami, niż spędzić chociaż minutę dłużej w kanale.
Na dworze świtało, a do ich uszu dobiegały jedynie pojedyncze strzały. Po chwili dotarli do posterunku, gdzie stali partyzanci.
– A wy co tutaj robicie? – surowo zapytał jeden z nich.
Szymek wskazał na opaskę i odpowiedział dumnie:
– Mam meldunki dla oddziału „Siekiery”.
– A oni? – zdziwił się żołnierz i Szymkowi się zdawało, że oblizał się, patrząc na Ziutka jak na sztukę mięsa.
– To też powstańcy – bąknął przerażony chłopiec i szybkim krokiem ruszył we wskazane przez żołnierza miejsce.
Tak oto Szymek Wielopolski w ostatnich dniach walk został powstańcem. Przypadkowym, ale dumnym, że chociaż przez jakiś czas mógł nosić na przedramieniu opaskę i przekazał meldunek jednemu z dowódców. Zadeklarował co prawda, że może się jeszcze przydać i przenosić inne wiadomości, ale dowódcy jedynie machali rękami z rezygnacją. Szymek nie miał świadomości, że miasto dogorywa, a walki powstańcze zaraz się zakończą, co wkrótce nastąpiło, a on został rozdzielony z Zosią i psem. Oni poszli razem z cywilami, a on – jak prawdziwy żołnierz, z powstańcami. Kiedy zorientował się, że z racji wieku mógł wmieszać się w tłum cywili i zrzucić niepostrzeżenie opaskę, już popędzano go wraz z innymi młodymi chłopcami biorącymi udział w walkach. Trafili do stalagu w Lamsdorf.