- W empik go
Zemsta i przebaczenie. Tom 4: Morze kłamstwa - ebook
Zemsta i przebaczenie. Tom 4: Morze kłamstwa - ebook
Czwarty tom monumentalnej sagi o sile miłości i przyjaźni, nienawiści i żądzy zemsty, wplecionej w wielką historię Europy XX wieku. Sytuacja polityczna na świecie zaczyna przybierać niespodziewany dla III Rzeszy obrót. Państwa sprzymierzone oraz Związek Radziecki powoli ujarzmiają niezwyciężone dotychczas Niemcy. W Polakach budzi się nadzieja, jednak niektórzy patrzą z niepokojem na poczynania Stalina. Nadchodzi czas powstania warszawskiego i dramatycznych dla Polski konferencji w Teheranie i Jałcie. Bohaterowie kolejny raz stają przed trudnymi wyborami, a ich siłą napędową są miłość i przyjaźń. Czy uda się pozostać wiernymi wyznawanym dotychczas wartościom, czy też kolejny raz zwycięży egoizm i chęć chronienia życia za wszelką cenę? A może ludzkie tragedie pozwolą inaczej spojrzeć na drugiego człowieka i wyzwolić nowe pokłady altruizmu?
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-631-8 |
Rozmiar pliku: | 751 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wpadające przez niedomknięte okiennice słońce zwiastowało kolejny upalny dzień. Jednak to nie pogoda była największym zmartwieniem leżącego na twardym sienniku Juliana Chełmickiego. Dla niego bowiem był to jeden z wielu poranków, które witały go tępym bólem głowy. Sięgnął, niemal odruchowo, po leżące na niskiej komodzie pigułki i popił je wodą z dzbanka, która w ciągu nocy zdążyła zrobić się ciepła. Miał nadzieję, że łomot w jego czaszce ucichnie, a on szybko powróci do równowagi, bo czekał go pracowity dzień. Nigdy nie pomyślałby, że jego niesamowite umiejętności jeździeckie pozwolą mu na zdobycie zajęcia polegającego na pędzeniu stada krów po wyschniętej o tej porze roku praderze. Musiał jednak z czegoś żyć, a przede wszystkim zdobyć pieniądze na powrót do Polski.
Człowiek, który uratował mu życie i dał dach nad głową, był zbyt ubogi, by mu pomóc, a i tak Julian był mu winien pieniądze za lekarstwa i wizyty doktora przyjeżdżającego do niego z Granady. Chełmicki miał też inne problemy. Pierwszym z nich był brak jakichkolwiek dokumentów. Ludzie, którzy chcieli pozbawić go życia, po prostu ogołocili go ze wszystkiego. Drugi problem był, zdaniem Juliana, dużo poważniejszy – Chełmicki nie pamiętał niczego, co zdarzyło się w ciągu ostatnich kilku tygodni. Nie wiedział, jak ani po co znalazł się na terenie Hiszpanii, nie miał również pojęcia, kto mu tutaj pomagał, a wreszcie kto i dlaczego usiłował pozbawić go życia. Cała reszta wspomnień znajdowała się we właściwym miejscu jego umysłu i miał nadzieję, podobnie jak odwiedzający go doktor, że te ostatnie także powrócą. A musiały, zanim opuści Hiszpanię. Jednak im bardziej wysilał się, by przypomnieć sobie ostatnie wydarzenia, tym większą pustkę czuł w głowie. Ostatnie, co majaczyło mu się w umyśle, to jakaś kłótnia z Alicją. Nie wiedział jednak, czy doszło do pojednania przed jego wyjazdem, czy też ich związek już całkiem się rozpadł. Nie to jednak było najważniejsze, ale jego misja. To musiało być jakieś ważne zadanie, którego najpewniej nie wykonał. Nie wierzył, że znalazł się w tym miejscu, by podziwiać piękne andaluzyjskie widoki, podczas gdy w jego kraju nazistowski terror trwał w najlepsze. Nieznajomość hiszpańskiego utrudniała mu dodatkowo zadanie, ponieważ nie mógł nawet porozmawiać z gospodarzem domostwa, co zapewne wsparłoby jego pamięć. Był jednak pełen nadziei, podobnie jak wiekowy, siwy doktor, którego specyfiki okazały się błogosławieństwem dla jego obolałej głowy.
Wstał z łóżka, ubrał się i wszedł do kuchni, witając się skinieniem głowy z gospodarzem, Eduardem Carlo. Po chwili udał się na podwórze, zdjął koszulę i umył się w wielkiej drewnianej balii. Woda była zimna, najwyraźniej Eduardo niedawno ją nabrał ze studni, i ożywiła spocone ciało Chełmickiego. Wrócił do kuchni, napił się mleka, chwycił pajdę chleba i kilka minut później siedział w siodle. Naciągnął na głowę nieco zniszczony cordovan i ruszył powoli w stronę zagrody dla krów. Nie było to pokaźne stado, ale jałowe o tej porze roku łąki sprawiały, że musiał pędzić bydło niekiedy bardzo daleko, by znaleźć miejsce na wypas. Jak zawsze dobrze czuł się w siodle, ale dręczył go fakt, że zajmuje się takimi przyziemnymi sprawami, zamiast być tam, gdzie jego miejsce – w okupowanej ojczyźnie. Postanowił, że bez względu na to, czy odzyska pamięć o ostatnich wydarzeniach, czy też nie, wyruszy do ambasady w Madrycie i spróbuje wrócić do kraju. Musiał tylko zarobić trochę grosza, a potem będzie się zastanawiał, jak bezpiecznie dotrzeć do Polski.
Tego dnia postanowił pojechać do Granady, gdy skończy swoje zajęcia w gospodarstwie Eduarda, i wysłać kartkę do Weroniki. Nie był pewien, czy przesyłka dotrze, ale łudził się, że może los okaże się łaskawy, jego przyjaciółka otrzyma wiadomość i ktoś zechce mu pomóc.
Powrócił z rozległych andaluzyjskich łąk późnym popołudniem, pożyczył od Eduarda zdezelowaną furgonetkę i ruszył do Granady, by udać się na pocztę. Najpierw jednak postanowił odwiedzić dobrodusznego doktora. Lekarz nie tylko dostarczał mu pokrzepiających wieści na temat swojego stanu zdrowia i podawał leki przeciwbólowe, lecz był jedyną osobą, z którą Julian mógł się porozumieć. Doktor Franco Salazar posługiwał się bowiem angielskim w stopniu umożliwiającym nawiązanie jakiejkolwiek konwersacji.
– O, „Boląca Głowa” – przywitał go serdecznie Salazar, uśmiechając się szeroko.
– Dzień dobry, doktorze – odpowiedział Julian i dodał ze smutkiem: – Dzisiaj myślałem, że już po mnie, tak mnie łupało w czaszce.
Lekarz pokiwał głową i podrapał siwą, krótką brodę, co czynił zawsze, gdy się nad czymś intensywnie zastanawiał. Podszedł do Juliana i zaczął wpatrywać się w jego źrenice, wspomagając się niewielką lupą, którą nosił w kieszeni fartucha.
– Przejdzie… – mruknął od niechcenia i począł obmacywać Chełmickiego, zginając mu kark, przekręcając głowę to w przód, to w tył, a następnie założył mu na rękę nieco brudny mankiet uciskowy.
– Panie doktorze… – Chełmicki chciał indagować lekarza dalej, ale ten założył słuchawki na uszy i nakazał Julianowi milczenie.
– Wracasz do formy, „Boląca Głowo” – uśmiechnął się Salazar. – A twoje dolegliwości niebawem powinny ustąpić.
– Mam nadzieję – mruknął Julian.
– Pamiętaj, jeśli boli, oznacza to, że żyjesz – zarechotał doktor.
– A co z moją pamięcią?
– Nasz mózg to niezbadany organ. Ja, chłopcze, mam kapitalną pamięć, ale nie do wszystkiego. Mój umysł nie jest w stanie zapamiętywać imion i Bóg mi świadkiem, że niekiedy muszę się wysilić, by nie pomylić imienia żony. Zatem postanowiłem nadawać ludziom przydomki i w ten sposób pogodzić się ze swoją przypadłością. Nie zjednuje mi to przyjaciół, mój drogi, kiedy witam pacjentów „senior Czyrak” albo „seniora Hemoroida”. – Roześmiał się, po czym dodał: – Utrata pamięci z ostatniego czasu przed urazem nie jest niczym niezwykłym i najczęściej mija, gorzej byłoby, gdybyś nie wiedział, jak się nazywasz i skąd pochodzisz.
– Wiem, doktorze, ale przypomnienie sobie tych kilkunastu ostatnich dni przed atakiem jest dla mnie bardzo ważne. Kiedy był pan u mnie jakiś czas temu i dowiedziałem się o śmierci naszego generała, przed oczami stanęła mi twarz pewnej pięknej kobiety, ale do tej pory nie wiem, czy istniała ona w rzeczywistości, czy była jedynie sennym marzeniem. Dało mi to jednak nadzieję, że powoli przypomnę sobie wszystko, tymczasem wciąż mam pustkę w głowie – żalił się Chełmicki.
– Gdyby ktoś był przy tobie i opowiedział, co się wydarzyło albo zaprowadził w miejsca, gdzie przebywałeś, niewątpliwie byłoby łatwiej, ale w tej sytuacji jesteś zdany jedynie na siebie – westchnął doktor.
– Prosiłem wiele razy Eduarda, żeby zaprowadził mnie do miejsca, gdzie leżałem nieprzytomny, ale on tylko kręcił przecząco głową – burknął Julian.
– Bo ktoś cię w ten łeb uderzył i zapewne nie był to twój sprzymierzeniec. Myślę, że Eduardo obawia się, iż ten ktoś zechce zrobić to ponownie, a on przy okazji też oberwie. Ja również próbowałem coś od niego wyciągnąć, żeby dowiedzieć się, kim jesteś, ale milczy jak zaklęty. – Salazar machnął ręką.
– Tak… – Julian pokiwał głową. – Niedługo pojadę do Madrytu, do konsula, i spróbuję powrócić do kraju. Nic tu po mnie, szybciej czegoś się dowiem w Polsce, poza tym jest wojna, a ja jestem żołnierzem.
– Trochę wybrakowanym póki co. – Doktor roześmiał się ponownie i pożegnał swojego pacjenta, którego nazywał „Bolącą Głową”, co było zdecydowanie sympatyczniejszym określeniem niż „Czyrak” czy „Hemoroida”.
Chełmicki udał się do niewielkiego budynku o kamiennej elewacji, który wskazał mu doktor, i dość długo wpatrywał się w kartki pocztowe na drewnianym stojaku. Postronny obserwator mógłby sądzić, iż Julian intensywnie zastanawia się nad wyborem karty, nie mogąc się zdecydować, czy lepsze wrażenie zrobi zabudowa starej Granady, czy też andaluzyjskie połoniny. Chełmicki jednak miał inny dylemat. Co będzie, jeśli owa kartka dostanie się w niepowołane ręce? Czy miejscowy personel nie zacznie interesować się adresem w odległej Polsce? I wtedy kartka w ogóle nie opuści Granady, a ci, którzy chcieli pozbawić go życia, dowiedzą się, że wciąż tu jest? Nie miał pojęcia, ilu Polaków można było spotkać w Andaluzji, zapewne gdyby było ich wielu, natknąłby się na jakiegoś w Granadzie, tymczasem nie spotkał żadnego. Po kilkunastu minutach zrezygnował z nadania kartki albo depeszy i opuścił chłodny gmach niewielkiej poczty. Wsiadł do furgonetki i pojechał do finki. Postanowił, że powróci do swojego pierwotnego planu i po prostu zarobi u Eduarda na swój wyjazd do kraju.2. Moskwa, 1943
Igor Łyszkin stał nieruchomo, niemal wstrzymując oddech, gdy zastępca szefa sztabu, Antonow, wpinał mu w mundur odznaczenie państwowe za zasługi dla Związku Radzieckiego i walkę w wielkiej wojnie ojczyźnianej. W istocie, Łyszkin mógł być z siebie dumny. Kiedy tylko zakończył swoją misję w Katyniu, został oddelegowany w okolice Kurska, by wywęszyć plany Hitlera. Jak zwykle udał się tam pod postacią Ottona Kriegego, ale i tak najwięcej informacji zdołał uzyskać od pewnego oficera Wehrmachtu, którego podstępem pojmał jako jeńca i oddał w ręce radzieckich „śledczych”. A oni już sprawili, że ów niemiecki oficer wyśpiewał im wszystkie plany dotyczące zajęcia Łuku Kurskiego, jak również przekazał informacje, dlaczego Hitler wciąż zwleka z ofensywą, której Rosjanie spodziewali się już od marca 1943 roku. Tego jednak można było się domyślić nawet bez informacji od jeńca. Armia niemiecka poniosła klęskę pod Stalingradem i straciła mnóstwo sprzętu, a produkcja nowego musiała trochę potrwać. Poza tym w tej ogromnej bitwie miały pojawić się najnowsze osiągnięcia niemieckiej technologii militarnej, czołgi tygrysy, którym nie dorównywały żadne dotychczas wyprodukowane. Ta zwłoka w ataku, jak również rozpoznanie planów wroga sprawiły, że Związek Radziecki mógł dobrze się przygotować, zaplanować strategię, zrobić setki kilometrów okopów, a wreszcie cierpliwie czekać na atak i z rozwagą i sprytem rozpocząć kontrofensywę. Generał Antonow bardzo skrupulatnie zbierał od swoich wywiadowców informacje na temat operacji „Cytadela” i nawet udało mu się przekonać Stalina, że lepsza będzie niejaka powściągliwość w działaniu niż zmasowany atak.
Pierwsze uderzenie nastąpiło z początkiem lipca i nic nie zapowiadało, aby miało się szybko zakończyć. Jednak dzięki dobremu przygotowaniu Armii Czerwonej, istniała nadzieja, że to Związek Radziecki odniesie sukces w tym starciu, a Igor Łyszkin był jedną z osób, która się do tego przyczyniła. Całą dumę i radość z otrzymanego odznaczenia zepsuła mu jednak myśl, że owo wyróżnienie otrzymał także za Katyń i za zdobycie materiałów, które mogły być prawdziwym problemem dla radzieckiej dyplomacji. Zapewne i to napawałoby go zadowoleniem, gdyby nie fakt, że pewnego dnia na Gibraltarze zginął najważniejszy polski generał, Władysław Sikorski. Igor nie wierzył w splot okoliczności, który doprowadził do nieszczęśliwego wypadku generała, zwłaszcza że w tym samym czasie gościem gubernatora Gibraltaru był także Iwan Majski i kilku agentów NKWD. Nie wiedzieć czemu nikt nie chciał mu powiedzieć, co wówczas się wydarzyło i to potęgowało frustrację Igora. Gdyby chodziło o niemieckiego lub włoskiego generała, nawet nie zatrzymywałby się nad tym na dłużej, ale Polska była mu bliska, w końcu sam był Polakiem. Wystarczająco podle czuł się, biorąc udział w zamiataniu pod dywan całej tej historii spod Smoleńska, ale nie sądził, że przez to zginie najważniejszy dla Polski człowiek. Wiedział od Waltera von Lossowa, że ambasador niemiecki w Ankarze ma przekazać wszystkie dokumenty dotyczące mordu na polskich oficerach i rezerwistach Sikorskiemu, gdy ten będzie robił przegląd wojsk polskich na Bliskim Wschodzie. Łyszkin sądził, że rozpęta się wówczas medialne i dyplomatyczne piekło, ale miał nadzieję, iż to będą jedyne konsekwencje. W końcu Polska nie była graczem pokroju Stanów Zjednoczonych czy Wielkiej Brytanii, a na ataki tego typu radziecka dyplomacja była, właśnie dzięki niemu, dobrze przygotowana. Tymczasem raporty Niemców gdzieś przepadły, a generał Sikorski zginął w rzekomym wypadku lotniczym. Nie dawało to spokoju Łyszkinowi.
Oprócz odznaczenia, licznych pochwał i niewielkiej gratyfikacji finansowej Igor otrzymał także kilka dni wolnego, które mógł, a nawet musiał, spędzić w dobrze mu już znanym ośrodku pod Moskwą. Z uwagi na stan wojny panowała tam duża rotacja. Nikt nie mógł sobie pozwolić, by dawać długie urlopy, gdy krew radzieckich żołnierzy lała się strumieniami, terror na okupowanych terenach był niewyobrażalny, a wielki dyktator – Stalin – wciąż obawiał się utraty wpływów na świecie. Przechadzając się wokół krystalicznie czystego jeziora, które podczas upalnych lipcowych dni kusiło, by w nim popływać, natknął się na człowieka, który wraz z nim odbierał odznaczenie.
– Widzę, że obaj dostaliśmy taką samą nagrodę – powiedział Igor do stojącego na brzegu mężczyzny, który właśnie wyszedł z wody i dokładnie wycierał się grubym ręcznikiem. Był wysoki, o nieco pucołowatej twarzy, jasnych włosach i niemal szczupłej sylwetce.
– I kilku innych. – Mężczyzna roześmiał się i podszedł do Igora, wyciągając dłoń. – Mów mi Alosza.
– Prawdziwe? – Igor puścił do niego oko.
– Prawdziwe. A co to, mało chłopaków o takim imieniu? Chętnie z kimś pogadam, nikogo tu nie znam, ruch jak na Dworcu Kazańskim. – Pucołowaty chłopak ponownie się roześmiał.
– Ja też bym się z kimś napił wódki, bo samemu to tak nieswojo. Mam na imię Iwan – powiedział Łyszkin. Ukrywanie prawdziwego imienia weszło mu tak bardzo w nawyk, że nawet temu sympatycznemu chłopakowi postanowił go nie ujawniać. Zresztą jakie to miało znaczenie, skoro za kilka dni ich drogi się rozejdą.
***
Wieczorem w sali restauracyjnej raczyli się najlepszą radziecką wódką, którą zagryzali elegancko podanymi śledziami w słodkawej marynacie. Kompan Igora najwyraźniej zapałał sympatią do nowego towarzysza, bo przestał być dyskretny, uznając, że jeśli obaj otrzymali tak wysokie odznaczenia państwowe i są godni zaufania najwyższych władz, to mogą także polegać na sobie nawzajem.
– Wiesz, Iwan, czy jak ci tam… pułkownik Komarenko mówił, że zdobyłeś raporty katyńskie już kilka miesięcy temu. To była naprawdę… – Alosza czknął głośno. – …dobra robota. No, nie mówiąc już o tym majorze z Wehrmachtu.
– Robię tylko to, co do mnie należy – odpowiedział lakonicznie Igor.
– No tak, no tak… Ale wiesz, cały czas sądziłem, że to nasi chłopcy je zdobyli… Jak byliśmy z Majskim na Gibraltarze – wymamrotał nieco zawiedzionym głosem Alosza.
– Byłeś wtedy z Majskim? Jak zginął Sikorski? – Igor zainteresował się opowieścią pijanego kompana.
– Byłem. – Alosza uderzył się w pierś. – E tam… zginął. Ktoś go załatwił.
– Ty? – zapytał Łyszkin, czując, że trzeźwieje pod wpływem emocji. Gdyby w istocie to jego rodacy zabili Sikorskiego, stałoby się to przez niego oraz przez informacje, jakie uzyskał od Lossowa i przekazał zwierzchnikom.
– Ja? Nie… To nie ja – bąknął Alosza.
– A kto? – Igor poczuł, że serce zaczyna mu mocniej bić.
– A kto to wie, drugu mój – westchnął kompan od kieliszka.
– Ale to nasi? – nie dawał za wygraną Łyszkin.
– Jeśli to ktoś od nas, to zapewniam cię, że nie było go na rozdaniu odznaczeń. Ale jeśli nie nasi, to kto? – prawie retorycznie zapytał Alosza. – Te maminsynki, Angliki?
– Sam się nad tym zastanawiałem – mruknął Igor. – Co prawda ostatnio nasze stosunki z Polską nie są zbyt braterskie, ale w końcu ten kraj jest w obozie naszych sojuszników.
– Sra-ta-ta-ta… – Coraz bardziej pijany Alosza machnął ręką. – Jestem blisko i Mołotowa, i Majskiego. Każdy gra na swoich zasadach, a niewygodnych się usuwa, ot i cała filozofia. Jak pewnego dnia okażę się mało przydatny, to ktoś będzie za mną płakał? Albo za tobą? Chociaż my jesteśmy Rosjanami. Nikt. Ja ci to mówię, pies z kulawą nogą nie będzie pamiętał o nas i o tych zasranych medalach. Wykorzystają, przeżują, a potem wyplują, a nasze zasługi już ktoś sobie przypisze. Byłem tam i byłem dumny, ale jak nocą paru poszło w teren, to kazali mi siedzieć na dupie i udawać, że nic nie widziałem i nic nie słyszałem. A jak wrócili, bracie, to mówili, że mają kwity, a ja dostanę medal. No i dostałem, oni nie. A potem się dowiedziałem, że te tajne dokumenty już dawno ty im na tacy podałeś, więc wiesz, jak się teraz czuję… jak ostatni głupek, co to go uciszyli medalem, żeby za dużo nie myślał o wypadku tego generała.
Igor uznał, że była w tym jakaś logika. Zwłaszcza że Alosza co prawda był świetnym oficerem, ale nie umiał trzymać języka za zębami. Do pewnego momentu robił to, co mu kazali, a potem odsunęli go i na osłodę dali wyróżnienie. Alosza, z tego, co opowiadał, nie dość, że był znakomitym radiotelefonistą, to na dodatek dobrze władał angielskim, ale w istocie język miał stanowczo za długi, szczególnie jak na agenta do zadań specjalnych.
Rozstali się późno po północy. Alosza zataczał się tak bardzo, że Igor musiał podtrzymywać go, żeby nie spadł ze schodów. On zaś nie czuł się pijany prawie wcale. Bardzo chciał się upić tego wieczoru, ale zdawało mu się, że wódka przelatuje przez niego jak zwykła woda i w pewnej chwili już nie mógł nawet jej w siebie wlewać.
Następnego dnia już nie powrócili do tego tematu. Być może Alosza nawet nie pamiętał, co mówił Igorowi przy kieliszku i chyba tak było lepiej dla nich obu.3. Magnuszew, 1943
Lato było ulubioną porą roku Hanki. A zadecydowały o tym względy praktyczne – nie musiała palić w piecach, Nadia cały czas bawiła się na podwórku, nie narzekając na nudę, a na stole częściej pojawiały się warzywa i owoce, co w znacznym stopniu urozmaicało ich proste i mało wykwintne posiłki. Jednakże Hanka Lewin nie mogła powiedzieć o sobie, że jest szczęśliwa i chciałaby na wsi spędzić resztę życia. Jedyną pozytywną stroną jej prostej egzystencji i mieszkania z dala od ludzkich siedzib było względne bezpieczeństwo. Nie potrafiła jednak, tak jak to było zaraz po wyjściu z Pawiaka, cieszyć się tylko tym, że żyje, a jej dzieci są zdrowe i radosne. To nie był jej świat i nawet odwiedziny Ireny nie dawały jej poczucia, iż znalazła swoje miejsce na ziemi.
– Coś taka skwaszona, Hanka? – pytała „Wariatka”, gdy przyłapała Hankę na beznamiętnym patrzeniu w przestrzeń.
– Wydaje ci się, Irenka – burczała wtedy pod nosem Hanka, nie chcąc przyznać się do swoich tęsknot i rozterek.
Nie chodziło nawet o to, że Irena nie była godna zaufania, ale czy byłaby w stanie zrozumieć pewne sprawy? Nie chciała także, aby „Wariatka” martwiła się o nią. Dla niej bowiem każdy frasunek Hanki był także jej problemem. Bez względu na to, czy chodziło o poważne kwestie, czy zwykłe kobiece humory.
– Przecie widzę, ślepa nie jestem. Gęba skwaszona jak po niedojrzałych śliwkach i mało co gadasz. A kiedyś to ci się buzia nie zamykała. Przyznaj się, to przez te urzędowe listy… – prychnęła Irena.
– Te listy… to nic ważnego – skłamała Hanka i chcąc odwrócić od nich uwagę, postanowiła zdradzić przyjaciółce tylko część prawdy. – Smutno mi. Tyle czasu na wsi siedzę, a ja jestem miastowa dziewczyna. Mój mąż za granicą, sama jak ten kołek w płocie zostałam. A kogo ja widuję, oprócz ciebie i dzieciaków? I za sceną tęsknię, bo jedynie w polu i w lesie mogę śpiewać. Jeszcze trochę i głos mi na zmarnowanie pójdzie.
– W dupie ci się poprzewracało, Hanka. – Irena machnęła ręką i dodała: – Masz co jeść, dzieci żadnej zarazy nie przywlekły i nawet Niemcy cię do roboty nie chcą. A chłopa to sobie innego znajdziesz, jak twój mąż przepadnie. Tego kwiatu to pół światu.
Tak, dla Ireny „Wariatki” szczęście było proste, a zadowolenie czerpała z każdego przeżytego dnia. Jakże Hanka jej zazdrościła takiego podejścia do życia. Irena tak niewiele wymagała od losu i dlatego wszystko ją cieszyło. Cóż z tego, że Kazio, jej małżonek, był pijakiem i leniem, ale miała go przy boku i to wystarczyło, by dziękować Bogu, że go zesłał. Hanka jednak posmakowała innego życia, w luksusie i spełnieniu, zaznała szalonej miłości, więc jak mogła przywyknąć do szarej i wypełnionej ciężką pracą egzystencji. Byle przetrwać, byle się najeść i zasypiać w ciszy. Próbowała być szczęśliwa. Starała się radować z tego, co ma, bo inni mieli gorzej. Chciała się tym pocieszać i patrzyć na otaczający ją świat łaskawym wzrokiem. Jednak po pewnym czasie spostrzegła, że oszukuje samą siebie. Tak naprawdę trzymała ją w ryzach nadzieja, że życie w końcu się zmieni, karta się odwróci, a ona poczuje, że jest właśnie tam, gdzie być powinna. Ale im dłużej trwała wojna, tym bardziej była zniecierpliwiona i przygnębiona. Alicja zrozumiałaby ją. Ona także pragnęła wyciskać życie jak cytrynę, nawet za cenę tak zwanego świętego spokoju. Miały inne cele i tak różne marzenia, ale obie nie chciały stać w miejscu, tylko dążyć do ich realizacji.
Hanka niekiedy wracała myślami do nocy spędzonej z Hermannem. Sądziła, że będzie dławić ją poczucie winy, wyrzuty sumienia i będzie oczekiwała kary boskiej za zdradzenie tak pięknego uczucia, jakie połączyło ją z Igorem. Nic takiego nie nastąpiło. Było jej tej nocy dobrze, po wielu miesiącach nareszcie poczuła się jak kobieta, piękna i pożądana. Niekiedy ze złością patrzyła w niebo i kłóciła się z Panem Bogiem, jakby uprzedzając jego ruch pogrożenia jej palcem i zesłania w ramach kary jakiegoś nieszczęścia.
Wciąż pisywali do siebie, ale na wschodzie sytuacja była niepewna i Hermann Ritz nie pojawił się u niej od tamtego czasu. A może uznał, że popełnili błąd? Potrafiła sobie wyobrazić, jak dopadają go wyrzuty sumienia za tamten spontaniczny przyjazd. Jednak jego listy wciąż były pełne ciepła i tęsknoty i miała nadzieję, że pewnego dnia zjawi się u niej kolejny raz, a ona rzuci mu się w ramiona. Nie chciała czekać wciąż na Igora, który zdawał się ułudą, pięknym wspomnieniem, a może nawet nie było go już wśród żywych. Tkwił w jej sercu, ale im więcej czasu mijało, tym bardziej traciła nadzieję, że pewnego dnia znowu go zobaczy.
– Ty nie słuchasz, co gadam. – Irena szturchnęła Hankę łokciem.
– Przepraszam, zamyśliłam się – odpowiedziała bezwiednie.
– Tyś się, Hanka, czasem nie zakochała? – podejrzliwie zapytała „Wariatka”.
– A w kim? – Hanka wybuchła śmiechem, bo w istocie wokół niej panowała istna ludzka pustynia.
– A bo ja wiem. Może w tym szkopie, co ci czekoladki przynosił. – Wzruszyła ramionami.
Hanka rozejrzała się dookoła i powiedziała złośliwie:
– Tak, pewnie siedzi w krzakach i czeka, aż sobie pójdziesz. Puknij się w głowę, Irka. Powiedziałam ci: nie chcę tak żyć i męczy mnie to wszystko. Nawet muchy mnie denerwują. Wszędzie pełno tego paskudztwa. Smród obory mnie drażni, wychodek na podwórku i to, że jak furmanka obok drogą przejedzie, to piach mam nawet w zębach. – Hankę zaczynała irytować ta rozmowa.
– Jak to na wsi. – Irena, ignorując rozterki Hanki, perorowała dalej, nie zważając, że jej rozmówczyni myślami jest zupełnie gdzieś indziej. – No i, proszę ciebie, Zawiejkowa w ciąży. Ja tam w rachowaniu dobra nie jestem, ale mówiła mi Zośka z piekarni, że to dziecko to Zawiejkowa chyba z młodym wikarym sobie zmajstrowała, bo to już rok, jak Antka na roboty wzięli. A młody wikary chodził do niej, niby jej z darów ubrania dla dzieci przynosił, i tak się nią zaopiekował, że do wyrka poszli. Ja tam nie wiem, ale coś na rzeczy musi być, bo proboszcz na mszy powiedział, że na parafię przyjedzie nowy ksiądz, bo tego przenoszą pod Lublin, czy gdzieś tam. To teraz Zawiejkowa zostanie z szóstką dzieci sama, ale może jak Antek wróci, to się nie doliczy i będzie dobrze.
Jeszcze do niedawna takie ploteczki, przyniesione z Magnuszewa, były dla Hanki odskocznią i słuchała ich z wypiekami na twarzy, jednak ostatnio nie bawiły jej ani trochę, jak zresztą wszystko, co składało się na jej egzystencję. Kiwała jednak głową jak zawsze i udawała zainteresowanie, żeby tylko Irena nie nękała ją pytaniami na temat jej melancholijnej miny i niechęci do rozmów.
– A ten nowy, co przyjechał po Ritzu, to porządny jakiś czy znęca się nad ludźmi? – zapytała Hanka, byle zapytać o cokolwiek.
– A jak kiedy. Ale i tak wszyscy mówią, że takiego jak Ritz to już Magnuszew mieć nie będzie. Teraz to, proszę ciebie, nie wiadomo. Ostatnio na rynku zaaresztowali młodego Kunicza. Że niby z partyzantami coś knuje. Zawinęli, do Kozienic wywieźli i tyle o nim wiadomo. A za Ritza to strach był tylko, jak kto obcy przyjeżdżał – powiedziała Irena.
– O proszę, jak to teraz Hermanna kochają. A wcześniej to go od czci i wiary odsądzali. Bo Niemiec. Mnie też wyklinali, że się z nim zadawałam, a teraz, jak im się dupy palą, to Ritza pod niebiosa wychwalają… – mruknęła Hanka.
– No widzisz, to tak jak z tobą. Jęczysz, że muchy, że kurz i nie masz do kogo gęby otworzyć, ale jakby cię znowu do więzienia wzięli albo na roboty do bauera wywieźli, to od razu byś do tych much i drewnianego wychodka zatęskniła – roześmiała się Irena.
Tak, ta prosta i nieco ułomna kobieta uświadomiła Hance tak oczywistą prawdę. Należy cieszyć się z tego, co jest, bo jutro może już tego nie być. Lewinówna przeżyła Pawiak i życie, jakie obecnie wiodła, zdawało się rajem na ziemi w porównaniu ze śmierdzącą uryną celą, codzienną niepewnością, czy ów dzień, który nadszedł, nie okaże się ostatnim. A jednak nawet to, co powiedziała Irena, nawet ta głęboka i oczywista prawda, nie sprowadziła Hanki na ziemię. Uznała, że ma prawo mieć marzenia i tęsknić za życiem pełniejszym i piękniejszym. Nie chciała rezygnować z pragnień śpiewania na wielkiej scenie, życia w luksusie i w otoczeniu wielbicieli. Marzyła także o mężczyźnie, tym jedynym, który będzie stał przy jej boku. Może los okaże się łaskawy i tym człowiekiem będzie Igor Łyszkin, a może ktoś, kto będzie wyglądał jak on, mówił jego głosem i kochał ją taką szaloną miłością. Nie wiedziała, jak pogodzić marzenia o bogactwie i życiu z Igorem, bo były to dwie sprzeczności, ale uznała, że nie będzie się nad tym zastanawiać. W końcu ludzie się zmieniali, więc może i Łyszkin po trudach wojennego życia zapragnie odrobiny blichtru i zrozumie, że umartwianie się należy pozostawić ascetom.
Gdy pożegnała się z Ireną i ułożyła do snu zmęczone całodziennymi harcami dzieci, usiadła przy stole w kuchni i wydarła z brulionu kolejną kartkę, by przelać swoje smutki na papier. Hermann był w stanie ją zrozumieć bardziej niż Irena „Wariatka”, która rozterki Hanki umiała jedynie kwitować stwierdzeniem „fiu-bździu” albo mawiała, że od czytania tych książek w głowie jej się poprzewracało. Gdyby tak mogła napisać list do Alicji albo porozmawiać z nią, wyrzucić swój żal i tęsknotę, opowiedzieć o swoich pragnieniach, nie pomijając niczego… Tak, Alicja zrozumiałaby wszystko, a na pewno zaakceptowałaby fakt, że jej przyjaciółka wciąż marzy o innym życiu, by mogła robić to, co kochała najbardziej.4. Kleine Seedorf/Natać Mała, 1943
–No i jak? – niemal krzyknęła Gertrude Lagendorf, widząc zmierzającego w stronę furtki Waltera.
Lossow nie czuł się zbyt komfortowo, okłamując tę dobroduszną kobietę, ale po prostu nie miał wyjścia. Niemal cały dzień błąkał się po lesie, kąpał w jeziorze albo leżał na ciepłej trawie, wpatrując się w bezchmurne niebo i wsłuchując w świergot ptaków, szum liści i chlupot wody obijającej się o drewniany pomost. Jednak pani Lagendorf oznajmił, że oto musi stawić się na komisję lekarską, która orzeknie, czy może powrócić do służby wojskowej, czy też jego stan to wyklucza. Nic więc dziwnego, że pani Lagendorf z niecierpliwością czekała na wieści z nadzieją, że zyska lojalnego pracownika, a kto wie, może i zięcia.
– Nie nadaję się do wojaczki. – Walter uśmiechnął się szeroko, nie wdając się w medyczne szczegóły, które co prawda wymyślił podczas spacerów po okolicy, ale nie chciał bardziej okłamywać Gertrude, niż było to konieczne.
– Franz… Jakże się cieszę. Znowu by cię na front wzięli, a podobno pod Kurskiem bitwa jakich mało. Znowu tysiące naszych chłopców albo nie wróci wcale, albo jako poranione kaleki. Mało im było Stalingradu? Cały wschód jest nasiąknięty niemiecką krwią. Szaleńcy… Szaleńcy.
– Kochana pani Gertrude, co my możemy? – zapytał retorycznie Walter i rozłożył ręce w geście bezradności, nie chcąc wdawać się w podobne dyskusje.
Znowu musiałby oszukiwać. A miał już serdecznie dosyć kłamstw. Wystarczająco dużo ich wypowiedział ostatnimi czasy. On także uważał, że wojna jest kompletnie niepotrzebną stratą ludzi i pieniędzy, ale był czas, nawet w nie tak odległej przeszłości, gdy zagrzewał młodych chłopców do walki, pisał oratoria na temat wielkiej Rzeszy i barbarzyństwa Rosjan. Zakłamywał rzeczywistość, by żołnierze Wehrmachtu i innych jednostek szli do boju z uśmiechem na ustach, wierząc, że to, co robią, jest wzniosłe, potrzebne i ma jakiś głębszy sens.
– Pewnie głodny i zmęczony jesteś. Zostało trochę eintopfu z obiadu, to ci przygrzeję. Brygidka jeszcze w polu, pilnuje Władka i Janka, bo to wiadomo, co im do łba strzeli? Zwłaszcza Janek wyrywny i patrzy na mnie spode łba, jakbym ja go tu kazała zamykać. Ale muszę, bo inaczej kara, jak uciekną. A ja nie jestem taka, jak inni gospodarze, co trzymają przymusowych gorzej jak świnie. U mnie normalne łóżka mają i strawę jadają jak my, a że muszę ich zamykać i kraty w oknach mieć, to już nie mój wymysł. Toż jakby do obozu trafili, co stoi tam dalej w lesie, to by przecież gorzej im było jak u mnie. W końcu to ludzie, Polacy, a my to jakby jedną nogą w Polsce – tłumaczyła się Gertrude.
– Nie wszyscy tak myślą… – mruknął Walter.
– Oj, widzę, że i tobie mózg wyprali przez tę propagandę. A ludzie głupie są i tyle. Nazywa się jeden z drugim Gąska albo Kowalski, ale dzieciom nadają imiona Helmuth albo Adolf. My to z dziada pradziada Lagendorfy, ale nie pysznimy się i nie patrzymy, kto Polak, kto Niemiec. My jesteśmy Mazurzy i swój rozum mamy – upierała się Gertrude.
– Pani Lagendorf, ja tam myślę, że człowiek to albo mądry, albo głupi. Albo dobry, albo zły. A niech on będzie nawet Anglikiem albo Rosjaninem. – Uśmiechnął się, bo w istocie nigdy nie był ksenofobem.
– Ruskich to ja bym tak nie wychwalała, zwłaszcza głośno, bo podobno to dziki naród – powiedziała cicho Gertrude i zamieszała w garnku, nie odzywając się już ani słowem.
Walter von Lossow uważał niegdyś tak samo. Jednak będąc w Leningradzie, zmienił nieco swoje nastawienie. W istocie Stalin zrobił z Rosjan ogłupiały naród, ale były wśród nich prawdziwe intelekty, uzdolnieni artyści i osoby tak wrażliwe i mądre, jak piękna Olga Iwanowna, której obraz, podobnie jak Holly Evans, czasami do niego powracał.
***
Kiedy wkładał do ust kolejne kęsy jedzenia, w drzwiach stanęła Brygide. Miała zaczerwienioną od słońca twarz i potargane włosy. Przywitała się z matką i Walterem, po czym bez słowa wyszła na podwórko, by w ogromnej misce umyć się po polowych pracach. Walter przyglądał się przez kuchenne okno, jak namydlała swoje potężne, mlecznobiałe uda, a gdy nachylała się, jej duży biust kołysał się ponętnie. Pomyślał o dwóch młodych chłopcach odpoczywających po ciężkim dniu pracy w polu, którzy zapewne snuli marzenia o tym, by jędrne ciało Brygide mogło zaspokoić ich żądze. Zdawało mu się, że dziewczyna robi to celowo. Musiała mieć świadomość, że mężczyźni na nią patrzą, bo obmywała się przy studni, na widoku i bez żadnego skrępowania.
Odwrócił wzrok, bo poczuł, że skronie mu pulsują, a spodnie robią się ciasne w okolicach rozporka. Dokończył gęstą zupę z ziemniakami i kawałkami mięsa, po czym udał się do swojego pokoju na strychu. Lipcowy upał nie ominął także jego kwatery. Powietrze było duszne, a leżąca na łóżku pościel zdawała się go parzyć. Do tego powracały przed jego oczy białe uda Brygide i jej jędrne piersi. Myśli Waltera zrobiły się frywolne, a potem coraz bardziej perwersyjne. Dotychczas miewał kobiety drobne i delikatne, i takie właśnie mu się podobały. Nawet Renate Zoll zdawała się przy nich dobrze zbudowana, ale Brygide była po prostu jak żywcem wyjęta z obrazu Rubensa. Wydawało mu się, że nawet brutalne zabawy, które w tej chwili podpowiadała mu wyobraźnia, nie byłyby w stanie zrobić jej krzywdy.
Zerwał się z posłania i zszedł do kuchni.
– Wypłynę na jezioro, pani Lagendorf. Może jakieś rybki złowię – powiedział na wdechu, chcąc jak najszybciej opuścić domostwo i zająć się czymś innym.
Ryby łowił dosłownie kilka razy w życiu i było przy tym więcej śmiechu niż ryb, ale pomyślał, że przynajmniej odwiedzie swoje myśli od szerokich bioder Brygidy, które zapowiadały swym wyglądem zmysłową i szaloną rozkosz. Nie podobała mu się, normalnie nie zwróciłby na nią uwagi. Tak samo, jak na Holly. Jedna była zbyt zwalista, druga zbyt chuda i płaska, jednak obie doprowadziły go do stanu wrzenia.
Pani Lagendorf wyciągnęła z komórki stare wędki i słoik na robaki, po czym wręczyła Walterowi i powróciła do swoich zajęć. Gdy zbliżał się do furtki posesji, usłyszał głos Brygide:
– Franz? Płyniesz na ryby? – zapytała słodko.
Walter przeklął w duchu.
– Tak, nie jestem co prawda mistrzem wędkarstwa, ale chyba czas nabrać wprawy. – Wyszczerzył zęby w nienaturalnym uśmiechu.
– Wybiorę się z tobą, pokażę ci miejsca, gdzie najlepiej biorą szczupaki. Płyń na tamtą wyspę – powiedziała, mrużąc jasne oczy otoczone równie jasnymi rzęsami i machnęła ręką w kierunku gęstwiny wyłaniającej się pośrodku jeziora.
„Diabli nadali”. – Walter zacisnął zęby, po czym pomyślał, że właściwie zachowuje się nieracjonalnie. Ta dziewczyna sama pchała mu się w ramiona, a i on nie miałby nic przeciwko temu, żeby poużywać sobie z nią na jednej z kilku wysepek znajdujących się na ogromnym jeziorze. Już słyszał w wyobraźni jej jęki i niemal czuł na ciele łaskotanie wysokich traw porastających wyspy.
Podeszli do pomostu, gdzie przycumowana była łódź Lagendorfów. Walter zwinnie wskoczył do środka, wyjął spod brezentu wiosła i wyciągnął dłoń w kierunku Brygide. Ta jednak roześmiała się jedynie i równie wprawnie co on wsiadła do chyboczącej się łodzi. Jej piersi kolejny raz zafalowały, zapowiadając uciechy, jakich Lossow nie zaznał od dawna. Tak, właśnie w tym momencie zdobył pewność, że tego wieczoru jego napięcie zniknie, a on da upust swojej żądzy. Od czasu do czasu jakiś wewnętrzny głos szeptał mu, żeby uważał, jeśli nie chciał powtórki sytuacji z Renate Zoll, ale im bardziej wpatrywał się w rowek pomiędzy piersiami Brygide, tym ów wewnętrzny głos stawał się cichszy. Nie patrzył na twarz swojej towarzyszki, jakby jej w ogóle nie miała, ale składała się jedynie z jędrnego ciała, zachęcającego do tego, by je dotykać, ściskać, a wreszcie wsunąć się na nie i ulżyć zwierzęcemu pożądaniu.
– Franz? – zagadnęła niskim, zmysłowym głosem.
Popatrzył na nią spłoszony, jak gdyby za chwilę miała zadać mu pytanie o jego myśli, wypełnione żądzą spodnie, a potem dać przyzwolenie i krzyknąć, że czuje to samo i nie wytrzyma ani chwili dłużej.
– Dlaczego okłamałeś moją matkę? – zapytała bez cienia kokieterii.
To było jak kubeł zimnej wody. W jednej chwili podniecenie minęło, a on powrócił z nieba na ziemię.
– Nie wiem, o czym mówisz – bąknął, głośno przełykając ślinę.
– Franz… Nie byłeś na żadnej komisji, w ogóle nie pojechałeś do Neidenburga, tylko błąkałeś się po okolicy. Chyba że w leśniczówce była jakaś komisja lekarska, ale stary Gumiński nic o tym nie wie – zadrwiła.
Walter milczał, bo nie wiedział, co powinien teraz zrobić. Nie odpowiedzieć, tylko wrócić do brzegu i spakować manatki, czy może utopić tę wścibską dziewczynę w jeziorze, by jego tajemnica była bezpieczna. Nie był jednak pewien, jakie zamiary miała Brygide. Po kilku minach niezręcznej ciszy postanowił sprawdzić intencje córki Gertrude Lagendorf.
– Masz rację, nie pojechałem na komisję. Stchórzyłem, bo czuję się tak naprawdę w pełni zdrów. Byłem na wschodzie i za nic w świecie nie chcę tam wracać. Równie dobrze mogę sobie strzelić w łeb tutaj, na miejscu. Przynajmniej będzie szybko i bezboleśnie – powiedział z goryczą w głosie.
Nie miał jednak zamiaru ujawniać wszystkiego, łącznie ze swoim prawdziwym imieniem i nazwiskiem. Już raz stał się zakładnikiem kobiety i nie skończyło się to dla niego dobrze.
Po chwili dodał:
– No… A teraz idź i powiedz komu trzeba, że macie w domu dezertera.
Brygide uśmiechnęła się.
– Ależ, Franz, nie mam najmniejszego zamiaru cię wydawać. Moja mama bardzo cię lubi i przydajesz się nam, ale chciałabym też ci coś powiedzieć i mam nadzieję, że połączy nas wspólna tajemnica.
Walter uspokoił się, a myśli o wspólnych igraszkach powróciły. Postanowił postawić sprawę jasno.
– Tak, domyśliłem się. Dzisiaj po popołudniu – powiedział uwodzicielskim głosem.
– Tak bardzo to widać? – zapytała, spuszczając wzrok.
– Bardziej, niż ci się wydaje. Myślę, że się dogadamy i spędzimy razem niezapomniane chwile. – Walter przeciągał sylaby, żeby ich rozmowa nabrała charakteru gry wstępnej, a potem jedynie zakotwiczenie łódki będzie ich dzieliło od pełnego aktu seksualnego, bez zbędnych pieszczot i umizgów.
– O czym ty, do cholery, mówisz, Franz? – Brygide zmarszczyła czoło, a jej głos zrobił się oschły.
– O tym, moja Brygide, że gdy tylko dopłyniemy do wyspy, zerwę z ciebie ubranie i zaspokoję twoje żądze. Swoje zresztą też. – Lossow był coraz śmielszy.
Głośny śmiech Brygidy rozniósł się echem po całym jeziorze.
– Franz… – powiedziała, poważniejąc nagle. – Ja jestem z Jankiem. To z nim wymykam się wieczorami nad jezioro, to z nim pływam na wyspę, żeby się kochać, i gdy wojna się skończy, chcę zostać jego żoną. Dlatego chciałabym, żebyś go szanował i nie nękał nadmiernie. I, broń Boże, nie mówił mutti, jeśli zobaczysz nas razem. Moja matka boi się wszystkiego, a jak ci wiadomo, takie kontakty są surowo zabronione. I to jest ta tajemnica, którą chciałam się z tobą podzielić.
„A zatem tak się sprawy mają” – pomyślał Walter, czując z jednej strony zawód, a z drugiej coś w rodzaju ulgi. Nie będzie musiał bowiem mieć dylematów, czy właściwe byłoby zrobić sobie kochankę z córki dobrotliwej pani Lagendorf. Brygida była zakochana w Janku Solskim spod Bydgoszczy i żaden inny mężczyzna nie budził w niej szczególnych emocji, a ów spektakl koło studni zapewne miał zrobić wrażenie tylko na jednym widzu, i nie był nim Walter. Jednak Brygide Lagendorf zmarnowała w Lossowie pożądanie, jakiego nie doznał od lat.
Tego wieczoru musiał zadowolić się jedynie pokaźnymi połowami i niezobowiązującymi rozmowami z Brygide. Gertrude przywitała ich w koszuli nocnej i z rozpuszczonymi włosami. Spojrzała znacząco na oboje, uśmiechnęła się triumfalnie i wzięła siatkę z rybami od Waltera. Z pewnością oczami wyobraźni widziała córkę w ślubnej sukni, a Lossowa w eleganckim garniturze, jednakże owe marzenia będą musiały pewnego dnia legnąć w gruzach, tak jak dzisiaj Walter zmuszony był zapomnieć o ruchach lędźwi pomiędzy udami Brygidy.