- promocja
- W empik go
Zemsta - ebook
Zemsta - ebook
Ona ucieka przed mafijną zemstą. On gotów jest na wszystko, żeby ją uratować. Oboje stąpają po kruchym lodzie…
Marie Solay znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Jej najbliżsi zostali zamordowani, a ją samą ścigają bezwzględni zabójcy. Jeśli wpadnie w ich ręce, czeka ją los gorszy od śmierci.
Na ratunek dziewczynie wyrusza ktoś, kogo nigdy nawet nie spotkała. On jednak zaryzykuje życiem, by jej pomóc. To mężczyzna, który ukrywał się tak długo, że niemal zapomniał swojego imienia. Teraz gotów jest powrócić do gry…
I zrobi wszystko, by się zemścić.
"Zemsta" to wybuchowa mieszanka tajemnicy, akcji i pożądania. Ale także opowieść o miłości, która zdarza się raz na całe życie. W jej imię zdobywasz się na największe poświęcenie, albo… stawiasz wszystko na jedną kartę.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-4906-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Patrzyła prosto w lufę pistoletu. Wielkimi, szeroko otwartymi, błękitnymi jak skrawek nieba oczami. Czy się bała? Nie. Nie po tym, jak ten, kto trzymał broń wymierzoną w głowę dziewczyny, przed chwilą zabił jej ojca i matkę. No strzelaj! – zakrzyczała w myślach. – Na co czekasz?!
– Ile masz lat? – zapytał nagle. Zamrugała. Po policzku spłynęła łza.
– Osiemnaście – wydusiła.
– Pieprzyłaś się już?
W pierwszej chwili nie zrozumiała, ale w następnej… Poczuła, że nogi się pod nią uginają, a gardło zaciska spazmatycznie. Więc to jeszcze nie koniec! Ten bydlak najpierw ją zgwałci, a dopiero potem zabije!
– Pytam: rżnęłaś się z facetem? – Palec na spuście drgnął ostrzegawczo.
Zaprzeczyła.
Uśmiechnął się. Wrednie. Obleśnie. Żółć podeszła jej do gardła.
– Nie mam czasu, żeby cię porządnie rozdziewiczyć – zaczął – ale na szybki numerek jak najbardziej. Odwróć się.
Nawet nie drgnęła. Skoro za chwilę ma zginąć… nie będzie ułatwiać temu bandziorowi i tego.
– Odwróć się i pochyl, ty mała suko! – warknął i strzelił ją otwartą dłonią w twarz. Lekko, ot jak się karci krnąbrnego konia.
Odruchowo przytknęła dłoń do policzka. W oczach znów błysnęły łzy. Nikt nigdy jej nie uderzył. Gdyby tata to zobaczył… Ale on nie żył. Stąd widziała jego zakrwawioną rękę, wyciągniętą ku jej matce. Matce, która próbowała ratować nie siebie, a swoje dziecko…
Przeniosła spojrzenie pociemniałych oczu z ciała matki na jej oprawcę. Jedną ręką trzymał pistolet, nadal wycelowany w dziewczynę, drugą rozpinał spodnie.
– Dasz mi po dobroci, a będziesz żyła; dostałem zlecenie tylko na tych dwoje. Nie dasz, zastrzelę jak sukę, bo nią jesteś, rozumiesz? Jesteś małą, śliczną suczką, która zaraz da dupci swojemu panu…
Uderzył ją, tym razem mocno i celnie. Kantem dłoni w krtań. Zachłysnęła się oddechem. Poleciała w tył. Chwycił ją wpół, odwrócił, jednym szarpnięciem podwinął nocną koszulę, drugim zdarł majteczki i – nadal walczącą o łyk powietrza – przycisnął do siebie. Wbił kolano między uda dziewczyny, dysząc tuż przy jej uchu. Woń krwi, która unosiła się w powietrzu, podniecała go bardziej niż to młode, dziewczęce ciało.
Przed chwilą on sam miał swój pierwszy raz: zabił dwoje ludzi i omal się przy tym nie spuścił w spodnie. Teraz, nim zastrzeli tę małą dziwkę, najpierw zrobi dobrze i sobie, i jej.
– Rozchyl nogi! – syknął, nie mogąc trafić między zaciśnięte uda dziewczyny.
Szarpnął ją za włosy. Krzyknęła. Jej ręka natrafiła na pilniczek do paznokci, palce zacisnęły się na nim kurczowo. Dziewczyna zamarła niczym przyczajone do skoku zwierzę. Tamten odsunął się nieco, by ponownie spróbować wedrzeć się między jej nogi, i w tym momencie, w jednym rozpaczliwym geście, skręciła się całym ciałem i ze wszystkich sił wbiła pilniczek w jego udo. Zawył i puścił ją. Skoczyła ku drzwiom. Poderwał pistolet i strzelił w panice, niemal nie celując. Krzyknęła po raz drugi i runęła na podłogę.
On wyszarpnął pilniczek z rany i klnąc, ruszył ku swej ofierze, ale… nagle znieruchomiał. Gdzieś w oddali, na uśpionej ulicy, rozległ się jęk syreny, narastający z każdą sekundą. Czy było to pogotowie, czy policja, jechali tutaj, czy gdzie indziej, nie chciał tego sprawdzać. Spojrzał w popłochu na nieruchomy kształt zagradzający mu drogę ucieczki, po czym zawrócił ku oknu. Tędy będzie szybciej…
Wyskoczył na zewnątrz, cicho jak kot, mimo rwącego bólu w udzie. Czuł krew wsiąkającą w nogawkę, ale nie zważał na to. Pobiegł, kulejąc mimo woli, do tylnej furtki, otworzył ją i po chwili był na zewnątrz. Na cichej, pogrążonej w ciemnościach uliczce…
I uciekłby, udałoby mu się wszystko, co zaplanował, gdyby nie ktoś, kto czekał na niego na zewnątrz. Przyczajony. Niewidoczny. Ten ktoś wycelował powoli i dokładnie, po czym nacisnął spust. Głowa tamtego eksplodowała. Tułów zrobił jeszcze dwa kroki i upadł na jezdnię.
Snajper spokojnie zdjął noktowizor, podniósł łuskę pocisku, włożył karabin do futerału, zapiął go metodycznie na wszystkie klamry i dopiero teraz połączył się z tym, kto zlecił mu tę robotę.
– Wykonano – rzekł krótko i zniknął, jakby go nigdy w tym miejscu nie było.ROZDZIAŁ I
Dwóch mężczyzn, dosiadających dwóch czarnych appaloosa, niespiesznie przemierzało spaloną słońcem teksańską prerię. Konie szły krok za krokiem, z przymkniętymi oczami zdawały się drzemać. Ludzie też, ale to były pozory. Tak naprawdę i oni, i zwierzęta zachowali czujność, niezbędną na tych mało gościnnych ziemiach.
Młodszy, smagły i czarnowłosy, odziany w błękitną koszulę, dżinsy, kowbojski kapelusz i chustkę chroniącą przed pyłem, jechał parę kroków za starszym, tak by nikt nie miał wątpliwości, kto tu rządzi. Ale preria była pusta aż po horyzont. Nikogo nie interesowała hierarchia w tym niewielkim stadzie.
Czyżby?
Młodszy z mężczyzn uniósł się naraz w strzemionach, osłaniając dłonią oczy przed ostrym słońcem. Straszy posłał mu przez ramię pytające spojrzenie.
– Mamy gościa – mruknął tamten.
Dopiero w tej chwili drugi mężczyzna dojrzał daleko na horyzoncie obłok kurzu powiększający się z każdą chwilą.
Tak. Ktoś zdążał w kierunku ich domu, a Raul de Luca nie przepadał za nieproszonymi gośćmi…
Uniósł karabin z lunetą, który do tej pory trzymał przy siodle, przyłożył do ramienia, spojrzał w wizjer i wyostrzył. Oto miał na celowniku głowę tego, kto zmierzał do nich z wizytą.
Zaklął cicho w następnej chwili.
Jego młody towarzysz spojrzał nań pytająco.
– To przyjaciel – rzekł Raul, kładąc karabin na kolanach i pospieszając swojego wierzchowca do biegu. – Przynajmniej gdy widzieliśmy się ostatnio, był jeszcze moim przyjacielem.
Stanley Blackwell, niegdysiejszy szef ochrony VillaRosy, bo to on właśnie nadjeżdżał, zatrzymał jeepa na podjeździe przed rozległym bungalowem, wysiadł, nakładając kapelusz, bo słońce, jak przystało na Teksas, prażyło niemiłosiernie, usiadł na schodkach ganku i czekał. Był pewien, że pan tego domu już wie o jego przybyciu, mógł więc w cieniu odpocząć po długiej podróży.
Zbyt długo się jednak nie naodpoczywał.
Dwa rosłe appaloosa z charakterystycznie pręgowanymi kopytami wpadły na podjazd i zatrzymały się tuż przed Stanleyem. Ten podniósł się powoli, mierząc pierwszego z jeźdźców uważnym spojrzeniem. Jego dawny szef, Raul de Luca, niemal się nie zmienił przez te kilkanaście lat. Może we włosach pojawiło się kilka srebrnych nitek, może przybyło mu kilka zmarszczek na i tak surowej twarzy, ale był równie świetnie zbudowany i umięśniony jak wtedy, gdy kierował cypryjskim kartelem. Teraz zeskoczył lekko na ziemię, niczym rasowy Indianin, i ruszył ku Stanleyowi z wyciągniętą ręką. On uścisnął ją krótko, ale mocno. W następnej chwili objęli się serdecznie, klepnęli po plecach i było po powitaniu.
– Chciałbym powiedzieć, że cieszę się na twój widok, ale jest inaczej – zaczął Raul.
Jeżeli Stanley – jego łącznik z tamtym światem i tamtym życiem – ryzykował osobistym pojawieniem się w rezydencji Raula, musiało wydarzyć się coś… o czym ten ostatni nie chciał chyba wiedzieć.
Od czasów VillaRosy spotkali się tylko raz, gdy Stanley przywiózł dziecko – osieroconego przed paroma tygodniami synka pewnej Francuzki i ponoć Raula – i zostawił je tutaj, na teksańskim ranczu. Nawet jeżeli de Luca mógł się wyprzeć ojcostwa, bo Francuzkę, owszem, pamiętał, ale nie przypominał sobie, by miał z nią syna, nie uczynił tego. Chłopczyk był sierotą, a Raul żył samotnie pośrodku prerii. I może towarzystwo czterolatka nie było tym, które mógł sobie wymarzyć, jednak przygarnął dziecko, pokochał jak własne i wychował na wspaniałego młodego mężczyznę, z jakiego każdy ojciec mógł być dumny. Jego syn, osiemnaście lat starszy, tkwił teraz nieruchomo na drugim appaloosa, zerkając to na ojca, to na nieznajomego. Nie pamiętał Stanleya. On natomiast pamiętał Tristana…
– Urósł – odezwał się, patrząc na młodego mężczyznę bez uśmiechu. Próbował odwlec to, co nieuniknione, a Raul nie pospieszał go. – Gdy byłeś niewiele większy od tamtego jagnięcia – wskazał zwierzątko biegające nieopodal po niewielkiej zagrodzie – twoja matka przed śmiercią prosiła, bym przywiózł cię tutaj, do twojego ojca. Zrobiłem to. A on cię przyjął bez zbędnych pytań i dociekań.
Chłopak skinął głową. Jego twarz pozostała obojętna. Ojca kochał całym sercem, ale okazywanie uczuć nie było w tych stronach dobrze widziane. Stanley przyglądał mu się tak uważnie, jak jeszcze przed chwilą Raulowi. Tristan był rosły, szczupły i wspaniale umięśniony – zupełnie jak jego ojciec – z przystojną męską twarzą, okoloną czarnymi kędziorami, dużymi oczami barwy ni to szarej, ni to zielonej, w oprawie długich, czarnych rzęs. Był pewnie obiektem westchnień wszystkich panien w okolicy. O ile na tym bezludziu są jakieś panny… Stanley rozejrzał się, rozpaczliwie próbując zyskać na czasie.
– Spokojnie tu – mruknął ni to do nich, ni do siebie.
– Aż za spokojnie – odezwał się młody mężczyzna, zeskakując z konia na ziemię i sięgając do sprzączek popręgu. Miał głos pasujący do sylwetki: męski i zdecydowany.
– Nudzi ci się? – Raul uniósł brew w udanym zdziwieniu. – Ciesz się wakacjami, bo niedługo wracasz do służby. Jest w BlackFive – dodał nie bez dumy.
Stanley gwizdnął. BlackFive – najsłynniejsza jednostka specjalna w USA – to było nie byle co.
Raul wzruszył lekko ramionami, jakby bagatelizował to osiągnięcie. Jego syn nie poczuł się urażony. Przeciwnie, wydawał się podzielać lekceważący stosunek Raula do wojska, choć może to były pozory.
– Ważniejsze i bardziej przydatne jest to, czego nauczył mnie ojciec – mruknął i jedną ręką ściągnął z grzbietu swojego appaloosa siodło, jakby nic nie ważyło.
– A czegóż takiego Raul de Luca może cię nauczyć? – zakpił Stanley.
Młody mężczyzna spojrzał nań ze zdumieniem, przeniósł wzrok na ojca. De Luca? To nazwisko nieczęsto się tutaj słyszało. Raul uśmiechnął się lekko. Jego syn mógł więc też się uśmiechnąć.
– Tego i owego – odparł enigmatycznie.
– Stanley jest wtajemniczony we wszystko – odezwał się Raul, poważniejąc. – Był moją prawą ręką na Cyprze, uratował mi życie, a potem pozostał przyjacielem. I tak jest do dziś. – Ostatnie zdanie miało wydźwięk pytania. Raul utkwił ostry, pytający wzrok w twarzy Stanleya.
Ten odparł poważnie:
– Tak jest do dziś.
– Z czym więc przybywasz, przyjacielu?
Wreszcie… Padło pytanie, którego Stanley nie chciał słyszeć i na które nie chciał odpowiadać.
Tristan, kładąc siodło na balustradzie ganku, znieruchomiał. Cisza, tak cicha, że aż nienaturalna, zatoczyła krąg między nimi trzema, a oni poczuli, że gdy padnie odpowiedź, nic już nie będzie takie samo.
Stanley spojrzał na Raula, jakby mówił tym spojrzeniem:
„Przygotuj się na cios”, i już otwierał usta, by ten cios zadać, gdy nagle, zupełnie jakby się rozmyślił, rzucił do chłopaka:
– Przejedziemy się?
Nie czekając na odpowiedź, ruszył do jeepa. Tristan spojrzał na ojca pytająco. Widział grymas, z jakim Raul zacisnął usta, widział jego pobladłą twarz. Gdy skinął przyzwalająco głową, chłopak, chcąc nie chcąc, wskoczył na miejsce pasażera.
– Daj znać, gdy będziesz gotów na nasz powrót, szefie – mruknął Stanley, przekręcił kluczyk w stacyjce i ruszył.
Raul patrzył za znikającym w chmurze pyłu jeepem, a potem przeniósł wzrok na kopertę, którą Stanley zostawił pośrodku stołu. Jednocześnie wabiła i odrzucała. Niemal słyszał jej szept: „Otwórz mnie, otwórz!”, jak i: „Nie rób tego. Nie chcesz wiedzieć, co jest w środku”.
Zdecydowanym ruchem sięgnął po nią, otworzył, wyjął plik zdjęć.
Spojrzał na pierwsze i… Cios był druzgocący.
Raul z całej siły zacisnął palce na poręczy ganku, bo to, co ujrzał, dosłownie go złamało. Stracił oddech na kilka sekund, serce zamarło mu w pół uderzenia. Ból niemal pozbawił go przytomności.
Niemal.
Czekał bez ruchu, aż serce zacznie normalnie pracować, choć to było chyba niemożliwe, nie teraz, gdy jego świat właśnie legł w gruzach! Czekał, aż oddech wróci, a łzy, które napłynęły do oczu, wysuszy gorący, preriowy wiatr.
Zaraz obejrzy wszystkie zdjęcia. Powoli i dokładnie. Nauczy się ich na pamięć. Wyryje sobie w mózgu każdy najmniejszy szczegół. Tak, by ten obraz miał przed oczami w chwili, gdy nadejdzie czas zemsty.ROZDZIAŁ II
Dlaczego przeżył? Dlatego, że jego brat był za miękki, by dobić go strzałem w głowę. I kiepsko strzelał, bo więcej czasu spędzał w łóżkach kolejnych panienek niż na strzelnicy. Kule przebiły płuco, ale nie serce. Przeżył również dzięki własnemu szczęściu i temu, że VillaRosa była dobrze przygotowana do obrony – snajper już w pierwszej chwili „zdjął” dowódcę atakujących, a kawaleria powietrzna pułkownika Johannesa Smitha przybyła z odsieczą w samą porę.
Dlaczego nieomal zginął z ręki własnego brata? Bo do końca wierzył, iż zdrajcą jest Stanley, nie Vincent. Na tego pierwszego miał w zasięgu ręki gotowy do strzału pistolet. Do brata jednak nie był w stanie strzelić. I nie wierzył, że Vini to zrobi.
Mylił się.
Jego, Raula, ledwo odratowano, ale nie dbał o to. Operacja „Złoty Pył” zakończyła się pełnym sukcesem, a ci, którzy mieli wyjść z matni żywi, wyszli. Sonia i Paweł. Raulowi tylko na tej dwójce zależało. Nic innego nie miało już znaczenia. Pozwolił, by uwierzyli, że zginął. Pozwolił, by go opłakali, pożegnali na cmentarzu pod Paryżem i odeszli razem. On stanowił dla nich śmiertelne zagrożenie. Gdyby mafia miała choć cień podejrzenia, że Raul de Luca, ten, który orżnął na kilka miliardów euro dwa potężne kartele, żyje… Jego przyjaciel i ukochana kobieta już w Zurychu wpadliby w jej łapy i byliby torturowani dotąd i dotąd puszczano by w internecie filmy z tych tortur, aż Raul przyszedłby z własnej woli, na kolanach, błagając, by wzięto jego zamiast tamtych dwojga.
Dlatego dla świata – i mafii – zginął z ręki Vincenta dwadzieścia lat temu w VillaRosie. Pokazano jego zwłoki, komu trzeba, ten – wtyka mafii – doniósł szefom, że skurwysyn de Luca zdechł, zaś jego brat – co za pech! – wyleciał w powietrze razem z pięknym nowym jachtem.
Ale Raul przeżył…
Przeżył, by teraz patrzeć na zdjęcia Soni i Pawła. Martwych. Z plamami krwi na piersiach i głowami roztrzaskanymi przez kule. Dwie w serce, trzecia w głowę. Tak jak uczono jego, jak on uczył swego brata i jak uczy się wszystkich płatnych zabójców.
Szloch rozrywał mu krtań, ale zdusił go, chociaż był sam. Zapłacze nad tymi, których kochał, dopiero wtedy, gdy znajdzie ich mordercę i strzeli mu między oczy. Nie wcześniej. – Soniu, dlaczego tam pojechałaś… – wyszeptał, dotykając opuszką palca jej głowy w miejscu, gdzie weszła kula mordercy. – Paweł, dlaczego jej na to pozwoliłeś? Przecież ostrzegałem cię…
Tak. Ostrzegł go.
Zrobił to w rocznicę swojej śmierci.
Co roku przyjeżdżał w okolice cmentarza, gdzie został „pochowany”, i z bezpiecznej odległości obserwował swój grób. Nie po to, by napawać się jego widokiem, a dlatego, by strzec tych, których kochał…
Rok po „śmierci” ujrzał po raz pierwszy Sonię, jak nie tyle klęka, co upada na kolana. Jak dotyka dłonią chłodnego granitu, jak pięknymi oczami, pełnymi łez, patrzy na jego, Raula, zdjęcie i wykute w kamieniu litery.
CPT. RAUL DE LUCA (1976–2012)
REST IN PEACE
Serce mało nie pękło mu z bólu, gdy patrzył na cierpienie Soni, ale… tak musiało być. Jej życie i jej bezpieczeństwo ponad wszystko. Dlatego, chociaż wolałby pobiec do ukochanej kobiety, poderwać ją z kolan, zamknąć w ramionach i już nigdy z nich nie wypuścić, z zimnym wyrachowaniem zrobił zbliżenie i nacisnął migawkę.
Dopilnował, by zdjęcie trafiło do rąk Pawła, a ten – choć nie znał nadawcy – powinien był zrozumieć: „Nigdy więcej tu nie przychodźcie! Grób Raula może stać się waszym grobem!”. I Paweł zrozumiał, ale Sonia… Ona wróciła. Piętnaście lat później. Tylko ten jeden jedyny raz, ale o jeden raz za dużo.
Ktoś musiał obserwować cmentarz tak jak Raul, rokrocznie. I cierpliwie czekał. Dotąd, aż Sonia pojawiła się przy grobie Raula powtórnie. Potem ten, kto na nią polował, pozwolił nieświadomej zagrożenia kobiecie odjechać, bo przecież nią samą by się nie zadowolił, a ona doprowadziła go wprost do swojej kryjówki… Z miłości do Raula Sonia popełniła błąd, za który oboje, ona i Paweł, zapłacili życiem.
Ponownie podniósł plik zdjęć do oczu, piekących od łez. Paweł, zmasakrowany, zakrwawiony, leżący w poprzek łóżka… Morderca musiał wejść przez okno. Jakim cudem?!
Paweł, dlaczego nie zabezpieczyłeś okien?! Sonia, zabita w progu sypialni…
– Soniu, dlaczego tam pojechałaś? Paweł, dlaczego jej nie upilnowałeś? – wyszeptał, gładząc opuszką palca roztrzaskaną pociskiem głowę ukochanej kobiety. Minęło niemal dwadzieścia lat od ich rozstania, a on nadal kochał ją tak, jak wtedy, gdy oddała mu się tamtej nocy…
Drugie i trzecie zdjęcie przedstawiało zbliżenia na twarze tych dwojga. Nie mógł na to patrzeć. Jeszcze nie.
Czwarte zaś… ponownie odebrało mu oddech. Młoda, kilkunastoletnia dziewczyna z plamą krwi na nocnej koszuli była tak podobna do rodziców, że Raul nie miał żadnych wątpliwości: to córka Soni i Pawła. Bandzior, nasłany przez mafię, zabił także ich dziecko…
Raz w życiu Raul czuł taką pustkę jak w tej chwili: wtedy, gdy oglądał film z gwałtu i tortur RoseMarie, swojej pierwszej miłości. Dziś koszmar wrócił i uderzył po trzykroć.
RoseMarie pomścił, posyłając każdemu z jej oprawców kulę między oczy. Czy mordercom Soni, Pawła i ich córki mógłby odpuścić?
Wstał.
Podszedł do szafki nocnej, w której szufladzie trzymał niezawodnego sig sauera. Jednym płynnym ruchem odbezpieczył broń, przeładował i wycelował, a ręka mu przy tym nawet nie drgnęła.
Znaleźć tego, kto dokonał egzekucji. Znaleźć zleceniodawców. I strzelić im między oczy. Jak poprzednio.
Spokojne życie Rogera Latimera dobiegło końca. Raul de Luca wraca do gry, by zakończyć ją raz na zawsze…
Wyszedł przed dom, uniósł pistolet i dwukrotnie nacisnął spust. Dwa głośne wystrzały spłoszyły kojota, który podkradał się do zagrody z drobiem. Konie w stajni zarżały, przestraszone. Spokój tej hacjendy został zburzony raz na zawsze. I być może już nigdy nie wróci.
Raul stał w podcieniu ganku, czekając, aż jeep Stanleya wróci pod dom. Tristan wyskoczył z wozu pierwszy. W paru krokach był przed ojcem, przyglądał mu się w napięciu, badawczo. Stanley powiedział chłopakowi, co zawiera koperta. Zdjęcia egzekucji jego dwojga przyjaciół. Teraz Tristan chciał wiedzieć, co zamierza ojciec.
Jemu ci dwoje – Sonia i Paweł – byli zupełnie obojętni. Nie znał ich, a ojciec nie dzielił się zbyt wylewnie wspomnieniami. Tristan wiedział tylko, że Raul był niegdyś agentem specjalnym, rozpracowującym mafię północnocypryjską. Niemal zginął z ręki zdrajcy. Niemal. Za informację, że przeżył, mafia zapłaciłaby każde pieniądze… To też powiedział synowi Raul, uświadamiając mu między wierszami, że nie powinien o tym gadać. „Masz od tej chwili moje życie w swoich rękach” – Tristan zrozumiał to bez słów. Teraz patrzył w napięciu na ściągniętą bólem i wściekłością twarz Raula de Luki, człowieka, którego podziwiał i szanował najbardziej na świecie, i… czuł, że od tej pory nic już nie będzie takie samo.
Nie bał się. Przynajmniej nie o siebie. Bał się o niego. O ojca, bo w jego czarnych, lekko zmrużonych oczach widział śmierć. I już wiedział, że Raul zdecydował się powrócić do gry. Sam. Bez wsparcia agencji, dla której wówczas pracował, ma zamiar wytropić morderców Pawła i Soni i pomścić ich śmierć. To było jasne również dla Stanleya.
– Ojcze, co robimy? – zapytał chłopak, a Stanley spojrzał nań z mimowolnym podziwem.
Ten dwudziestodwuletni chłopak wiedział, że staną do walki z całym mafijnym światem, bo cios, jaki Raul zadał dwóm potężnym kartelom, był policzkiem dla wszystkich, a za to jest tylko jedna kara: śmierć, poprzedzona długimi i wymyślnymi torturami. Mimo to bez wahania stawał u jego boku. Pytanie brzmiało bowiem: „Co robimy?”, a nie:
„Co zamierzasz?”… Raul wychował syna na prawdziwego mężczyznę. Takiego, jakim był on sam.
– Co robimy, Raul? – Stanley powtórzył niczym echo, stając u boku ojca i syna.
– Na początek powiesz mi wszystko, co wiesz – odezwał się de Luca głosem, w którym brzmiał już tylko gniew. Nie, nie gniew, a zimna, mordercza furia. Po rozpaczy nie zostało ani śladu. – Potem… złożę wizytę mojemu zwierzchnikowi i podziękuję mu uprzejmie za opiekę, jaką roztoczył nad Sonią, Pawłem i ich córką.
– Chyba nie masz zamiaru odstrzelić Smitha? – zaniepokoił się Stanley. Wojna z amerykańskim rządem i CIA nie była Raulowi do szczęścia potrzebna.
– Nie jestem głupi – odmruknął de Luca. – Chociaż… Przerwał mu dzwonek komórki.
Stanley przeprosił spojrzeniem, wyjął telefon z kieszeni dżinsów, spojrzał, kto dzwoni, i… uniósł brwi w niemym zdumieniu.
– O wilku mowa – rzekł, pokazując wyświetlacz Raulowi.
„JS” widniało na ekranie.
– To bezpieczne połączenie?
– ATP.
– No, no, Johannes zainwestował w ATP? – Była to najnowsza technika kodowania rozmów telefonicznych. Jeszcze nie do złamania przez chętnych do inwigilacji. – Daj mi go – mruknął Raul, wyciągając rękę gestem nieznoszącym sprzeciwu. Stanley, podając mu telefon, pomyślał, że za takim Raulem gotów jest ruszać do akcji. Ten sprzed kwadransa – złamany tragedią – zniknął bez śladu.
Raul nacisnął zieloną słuchawkę i zaczął:
– Pułkowniku Smith…
Ale pierwsze słowa rozmówcy sprawiły, że nie dokończył pełnego gniewu pytania o to, jak rząd Stanów Zjednoczonych chronił jego bliskich.
– Dziewczyna zniknęła.
Raul nie zapytał: „Jaka dziewczyna?” – to było jasne. Niejasne było jedynie, czy zniknęła ona sama, czy jej zwłoki.
Bo jeśli to pierwsze…
– Pułkowniku, chce mi pan powiedzieć, że córka Soni i Pawła przeżyła masakrę?
– Tak. Przeżyła – przerwał mu zniecierpliwionym tonem rozmówca. – Żyła, gdy ją znaleziono, żyła, gdy zabierano do szpitala. Zanim jednak przybyli moi ludzie, by ją chronić, ona… zniknęła.
Raul milczał przez chwilę, jak zresztą i pułkownik. Ten pierwszy próbował się opanować, bo naprawdę ogarnęły go mordercze uczucia, ten drugi czuł po prostu wstyd. Ponownie nawalił. Po raz drugi zawiódł.
– Słuchaj, Raul, nikt jej w tym zniknięciu nie pomagał. Nikt podejrzany. Nikt z naszych też nie. Wyszła z pokoju, w którym spędziła noc po zabiegu, i po prostu przepadła.
– Ciężko ranna dziewczyna ot tak wychodzi ze szpitala i rozpływa się w mroku nocy? I ja mam w to uwierzyć?! – prychnął Raul niemal z pogardą. A na pewno z wściekłością.
– Nie była ciężko ranna. Krew na koszuli była krwią jej matki. Ona dostała w ramię. Powierzchownie. Nałożyli jej kilka szwów, dali środki przeciwbólowe i byli skłonni ją wypisać, ale Sûreté nie wydała zgody…
– I całe szczęście! Bo rozumiem, że zniknęłaby wcześniej!?
– Raul, rozumiem twoje wzburzenie…
– Gówno rozumiesz! – syknął de Luca. – Przed chwilą dowiedziałem się, że Sonia i Paweł nie żyją, bo ty nie potrafiłeś zapewnić im bezpieczeństwa. Straciłeś kiedyś przez jakiegoś rządowego partacza dwoje najbliższych ci ludzi? Nie. Więc nie pieprz o zrozumieniu. Masz odnaleźć tę dziewczynę, zanim inny partacz, który załatwił jej ojca i matkę, zorientuje się, że jego trzecia ofiara przeżyła. Zanim ten bandzior wróci, by ją dobić. To chyba potrafisz zrobić, Smith? Odnaleźć ranną, przerażoną kilkunastoletnią dziewczynę?
– Potrafię – odmruknął tamten.
– Gdy przyjadę do Francji, będę chciał z nią porozmawiać…
– Nie możesz teraz przyjechać! To byłoby dla ciebie jak wyrok śmierci!
Raul zaśmiał się krótko, a w tym śmiechu nie było za grosz wesołości.
– Liczę, że twoi komandosi zapewnią mi ochronę.
Cios był celny. Naprawdę zabolał. Jednak nie tak, jak śmierć Soni i Pawła zabolała Raula. Smith musiał zmilczeć i tę obelgę.
– Masz jakiekolwiek przypuszczenia, gdzie ta dziewczyna może teraz być?
– Jeszcze nie. Dowiedziałem się o jej ucieczce przed chwilą. Wiesz, jaką drogę musi czasami przebyć najprostsza informacja…
Raul wiedział. I musiał tutaj przyznać Johannesowi rację: córka Soni i Pawła – trzeba zapytać o jej imię – nie była w żaden sposób powiązana z wydziałem antynarkotykowym CIA. Smitha nie powinna w ogóle interesować ani ona, ani jej rodzina.
– Szukaj jej. Byle dyskretnie. Ten, kto zlecił zabójstwo Soni i Pawła, na pewno i ją chciał sprzątnąć.
– Myślę, Raul, że on poluje na kogoś innego… – pułkownik zawiesił głos. Nie musiał dodawać, kto jest głównym celem w tej grze.
– Tylko wtedy, gdyby podejrzewał, że żyję – zauważył de Luca.
– Widzisz… – zaczął niepewnie pułkownik. – Nie wiązaliśmy tego incydentu z tobą…
Incydentu?! Jakiego incydentu?! – Raul, Stanley i Tristan słuchający tych słów spojrzeli na siebie.
– Jakiś czas temu na cmentarzu, na którym zostałeś rzekomo pochowany, grasował wandal. Uszkodził kilka nagrobków, rozkopał kilka grobów, ukradł świeże wieńce i znicze, ale wydawało się, że to nic poważnego. To się zdarza. Teraz już wiemy, że była to zasłona dymna. Ktoś sprawdzał twój grób. Musiał pobrać materiał genetyczny ze zwłok, które pochowaliśmy zamiast ciebie, i zorientował się, że to nie ty…
– Zaraz, zaraz… – Raul przerwał mu takim tonem, że Smith umilkł. – Mafia dowiedziała się, że żyję, a ty mówisz mi o tym dopiero dzisiaj?! Gdy dwie najbliższe mi osoby zostały zamordowane?!
– Moim zdaniem te dwie sprawy nie mają ze sobą związku – odparł ostrożnie Johannes i już był gotów na nowy stek wyzwisk, ale Raul powiedział tylko:
– A to ciekawe. Ot, zbieg okoliczności. Możesz wyjaśnić, dlaczego tak uważasz?
– Gdyby ten, kto wie, że żyjesz, chciał cię wywabić z kryjówki, porwałby Sonię i czekał, aż po nią przyjdziesz. Jej śmierć nie daje mu takiej gwarancji. Myślę, że to zbieg okoliczności: twoi wrogowie w końcu się na tobie ostatecznie zemścili, ale ktoś inny dopiero zaczyna cię szukać. Na twoim miejscu, Raul…
– Nie jesteś na moim miejscu i nie chcę słuchać twoich dobrych rad typu: siedź, gdzie siedzisz, i nie wychylaj się – odparł zimno de Luca. – Szukaj tej dziewczyny, a gdy ją znajdziesz, zamknij w Langley, Pentagonie, gdziekolwiek, byle była bezpieczna. To chyba możesz zrobić dla kogoś, kto oddał wszystko temu pieprzonemu krajowi?
– Mogę. Jest jeszcze coś, o czym powinieneś wiedzieć… – zaczął z wahaniem, a Raul zacisnął zęby, czekając na kolejny cios. – Tego też nie wiązaliśmy do tej pory z tobą, ale w świetle ostatnich wydarzeń…
– Mów.
– Jakiś czas temu ci skurwiele z Wikileaks włamali się do departamentu finansów i podpieprzyli rachunki z ostatnich pięciu lat. Na jednym z nich było twoje nazwisko.
– Ty chyba żartujesz – odezwał się Raul niemal szeptem, zaciskając palce na nieszczęsnym telefonie tak silnie, jakby to było gardło pułkownika.
– Chciałbym żartować, ale nie do śmiechu mi teraz, bo… słuchaj… wyjaśniamy to właśnie… dlaczego ten rachunek zamiast na Rogera Latimera był wystawiony na Raula de Lukę.
Stanley i Tristan, słuchający z uwagą każdego słowa, które padło podczas tej rozmowy, teraz spojrzeli z niedowierzaniem na Raula. On zaś… On zmrużył czarne, teraz tak czarne jak piekielna czeluść, oczy, przez chwilę patrzył przed siebie na chylące się ku zachodowi słońce, a potem odpowiedział nienaturalnie spokojnym głosem:
– Tu nie ma czego wyjaśniać, pułkowniku Smith. Któryś z pana ludzi, może pan osobiście, wystawił mnie moim wrogom. Pozostawiam to pana sumieniu, o ile jeszcze coś takiego pan posiada.
I rozłączył się.
Jeszcze przez moment ściskał telefon w dłoni, patrząc tym niewidzącym spojrzeniem na surową teksańską prerię, a potem przeniósł wzrok na dwóch mężczyzn, syna i przyjaciela, którzy do tej pory nigdy go nie zawiedli.
– Ja już jestem martwy – rzekł to tak zwyczajnym tonem, jakby oznajmiał, że jutro będzie upał. – Do was jeszcze nic nie mają. Ty, Stanley, zawsze byłeś szarą eminencją, zwykłym ochroniarzem, choć Bóg mi świadkiem, że dla mnie pozostaniesz przyjacielem, ty zaś, Tristan, możesz po prostu zniknąć. Zmienić imię, nazwisko, narodowość… Wiesz, gdzie znajdziesz komplet nowych dokumentów…
– Jeżeli myślisz, że ja ucieknę, podczas gdy ty będziesz walczył o życie, to się mylisz – odparł młody mężczyzna takim samym spokojnym, obojętnym tonem jak jego ojciec. Raul skinął tylko głową i spojrzał na Stanleya. Ten zaczął powoli:
– Szefie, nazwałeś mnie przyjacielem, a przyjaciel to coś więcej niż ładnie brzmiące słowo. Byłem z tobą dwadzieścia lat temu, w VillaRosie, więc teraz również nie zamierzam zostawić cię z tym szajsem. Czuję się współwinny śmierci Soni i Pawła…
– Ty zrobiłeś wszystko, co do ciebie należało. Wytropiłeś ich, choć graniczyło to z cudem, i podrzuciłeś ostrzeżenie. Paweł je zignorował. Oboje ponieśli za to najwyższą karę – przerwał mu cichym głosem Raul. – Teraz trzeba znaleźć ich córkę. Wcześniej, niż zrobią to ludzie Smitha. Nie można im już ufać.
Stanley skinął głową. On do służb specjalnych nigdy nie miał przekonania. Za dużo biurokracji, za dużo dokumentów, a na każdym czyjś podpis i czyjeś nazwisko. Chociażby Raula de Luki.
– Jesteście więc ze mną? – Tym razem głos Raula zabrzmiał silnie i dźwięcznie. Jak zawsze.
Obaj przytaknęli.
– Myślę, że powinniśmy jak najszybciej się stąd ulotnić. To nie jest już bezpieczne miejsce. Tristan, pojedziesz do miasteczka, wynajmiesz kogoś do opieki nad ranczem, nie możemy zostawić zwierząt na pastwę losu. Stanley, ty polecisz do Waszyngtonu, znajdziesz człowieka, którego potrzebujemy. Ja zaś… muszę wrócić do pewnego pięknego miejsca na Cyprze, w okolicach Kyrenii, gdzie to wszystko się zaczęło.
I gdzie się skończy – coś zaszeptało w jego duszy.
Był pewien, że w VillaRosie znajdzie odpowiedź przynajmniej na jedno z pytań, które nie dawało mu spokoju od chwili, gdy dowiedział się o śmierci Soni i Pawła. Kto nienawidził jego, Raula, tak strasznie, że nadal, po tylu latach, ścigał i niszczył każde o nim wspomnienie? Że nie uwierzył w jego śmierć? A gdy dostał dowody, że została sfingowana, zdecydowany był go odnaleźć i zabić?
– Gotowi?
Jego syn przytaknął bez wahania. Stanley sekundę później. Uścisnęli sobie dłonie. Silnie, po męsku.
Wszystkim trzem przemknęło w tej chwili przez myśl, że nie jest to gest braterstwa, a pożegnanie.ROZDZIAŁ III
Marie skuliła się na wąskim, niewygodnym łóżku i naciągnęła cienką kołdrę aż na głowę. Ciemność i cisza dawały złudne poczucie bezpieczeństwa, które było jej potrzebne choć na tę jedną noc.
Rana postrzałowa rwała trudnym do zniesienia bólem, ale serce cierpiało jeszcze bardziej.
Rodzice nie żyli. Jej wspaniali, kochani rodzice – Paweł i Sonia – zostali zastrzeleni wczoraj w ich domu przez bandytę, który ją, Marie, też próbował zabić. Dziewczyna zacisnęła powieki i wgryzła się w poduszkę, żeby stłumić rozrywający jej pierś szloch. Przerażenie i rozpacz po prostu odbierały jej zmysły.
– Mamusiu… – kwiliła jak umierające szczenię, a potem znów zwijała się z bólu, krzycząc w mokrą od łez poduszkę dotąd, aż traciła głos. – Tatuniu… – łkała, uderzając pięścią w materac, jakby to mogło przynieść ulgę. – Nie przeżyję tego. To niemożliwe, żebym żyła, gdy ich już nie ma… Nie potrafię, nie chcę żyć bez rodziców. Najlepszych rodziców na świecie…
Otępiałą ze zmęczenia, bólu i łez zastał ją świt.
Niebo nad dachami Paryża zaróżowiło się od blasku jutrzenki. Ale Marie wydawało się, że wschodzi słońce bez promieni…
Siedem długich nocy i dni trwała ni to martwa, ni żywa, zanim młody organizm zapragnął żyć dalej. Te dni zabiły w dziewczynie jakąś jej cząstkę – naiwność i wiarę dziecka, że świat jest bezpieczny, a ludzie dobrzy – ale jednocześnie uratowały jej życie. Bo tym, którzy zlecili zabójstwo rodziny Solay – takie od jakiegoś czasu nosili nazwisko – Marie wyślizgnęła się z rąk. Zniknęła w wielkim, gwarnym mieście, pośród sobie podobnych ptaków bez gniazda, rozpłynęła się w kolorowym tłumie turystów i mieszkańców stolicy Francji i będzie to robiła za każdym razem, gdy tamci wpadną na jej trop.
Uciekaj, Marie! Nie daj się im! To jedyne, co możesz uczynić dla tych, którzy cię kochali: przeżyć. Doczekać chwili, gdy przyjaciele przyjdą ci z pomocą i już nigdy nie będziesz sama…
*
Szczupły mężczyzna o urodzie południowca stanął przed wysokim eleganckim apartamentowcem, zadarł głowę do góry, przyglądając się piątemu piętru, po czym ruszył do drzwi wejściowych.
Znudzony portier poprosił go o prawo jazdy, zerknął przelotnie na zdjęcie, po czym z namaszczeniem, przygryzając dolną wargę, wpisał nazwisko, widniejące na plastikowym prostokącie, do księgi, którą miał rozwartą przed sobą. Mężczyźnie przemknęło przez myśl, że to nie tyle namaszczenie, co po prostu analfabetyzm. Może ochroniarz miał kłopoty z pisaniem? Nie zamierzał się jednak nad tym zastanawiać.
– Pan van der Welt jest w domu? – ponaglił tamtego pytaniem.
– Jest albo i nie jest – odparł bezczelnie ochroniarz. Dwadzieścia dolarów i pół sekundy później okazało się, że jednak jest.
– Panie Danielu, jakiś ważniak do pana. John… Blackwhite…
– Nic mi to nazwisko nie mówi – odezwał się męski głos przez interkom.
Stanley, bo to on był Johnem Blackwhite’em, wiedział, jakie nazwisko otwierało swego czasu wszystkie drzwi, także te, ale nie mógł się na nie powołać. Nie przy cieciu, który nadstawiał ucha, wcale się z tym nie kryjąc.
– Przychodzę w imieniu przyjaciela. Proszę o chwilę rozmowy w dowolnym miejscu o dowolnej porze – powiedział do mikrofonu, zastanawiając się, co on u licha tu robi. I po co Raulowi jakiś ważniak z CIA. Budynek zamieszkiwali pracownicy tej właśnie instytucji, a Daniel van der Welt był jednym z nich.
Po drugiej stronie interkomu panowała cisza. Wreszcie padła niechętna odpowiedź.
– Będę na dole za parę minut. I lepiej, żeby przyjaciel zawracał mi głowę czymś ważnym. Szczególnie o tej porze. Po cholernym dwudziestoczterogodzinnym dyżurze w Firmie. Pora była późna. Dochodziła północ, ale Stanley nie miał czasu do stracenia. Każda minuta zwłoki mogła mieć nieobliczalne konsekwencje dla Raula, Tristana albo zaginionej dziewczyny. Skoro szefowi Daniel van der Welt jest potrzebny natychmiast, Stanley prosto z waszyngtońskiego lotniska przyjeżdża tutaj. I wyciąga tamtego z łóżka, jeśli jest taka potrzeba.
Chodził po oszklonym holu apartamentowca niczym wilk w klatce, nie zwracając uwagi na ochroniarza, który wodził za nim niespokojnym wzrokiem. Wreszcie drzwi windy rozsunęły się z cichym sykiem i w kierunku Stanleya ruszył sprężystym, pewnym krokiem przystojny jasnowłosy mężczyzna po czterdziestce. Wyciągnął do nieznajomego dłoń. Stanley uścisnął ją krótko, ale silnie.
– Dziękuję, że zechciał się pan ze mną spotkać – odezwał się.
– Proszę mi mówić po imieniu. Daniel.
W tym momencie Stanley powinien powtórnie się przedstawić i wyjawić nazwisko przyjaciela, na którego się powołał, ale… nie w miejscu, które na pewno jest monitorowane.
– Przejdziemy się? – zapytał zamiast tego.