- promocja
Zero grawitacji - ebook
Zero grawitacji - ebook
Po piętnastu latach Woody Allen powraca kolejnym zbiorem humoresek w swoim najlepszym stylu!
Zero grawitacji to piąty zbiór opowiadań Woody’ego Allena, niezrównanego humorysty, którego nieprzemijającym urokiem czytelnicy rozkoszują się od czasu ukazania się tomów Wyrównać rachunki, Bez piór, Skutki uboczne i Czysta anarchia. Nowa pozycja zawiera teksty publikowane w „New Yorkerze”, jak również zupełnie nowe, a każdy skrzy się dowcipem.
Czy pisze o myślących samochodach, życiu seksualnym celebrytów czy też o tym, w jaki sposób danie kurczak generała Tso zyskało swoją nazwę, Allen jest zawsze oryginalny, rubaszny, ale i wyrafinowany, wyjątkowo przenikliwy i, co najważniejsze, nieodmiennie zabawny.
Tytuł Zero grawitacji sugeruje, że zamieszczonych tu opowiadań nie należy traktować poważnie, ale, jak to w życiu bywa, śmiech nie zawsze jest beztroski.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-964-3 |
Rozmiar pliku: | 784 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Daphne Merkin
Niełatwo być dowcipnym. Jak wie każdy, kto na koktajlowym przyjęciu słuchał czyichś kiepskich żartów i w reakcji na nie musiał śmiać się bezbarwnie, ale uprzejmie, pragnienie bycia zabawnym jest powszechne, lecz rzadko daje się spełnić. Okazanie się komicznym na papierze, gdzie nie można polegać na tym, że wyczucie chwili, gesty i mimika twarzy zaakcentują lub uwypuklą żart, może być jeszcze trudniejsze. Kiedyś, w zamierzchłych czasach, sztukę bycia zabawnym, pisania komicznych tekstów, które „The New Yorker” zwykł nazywać „dyrdymałkami”, uprawiali tacy wirtuozi zwinnych palców, jak Robert Benchley, Dorothy Parker, George S. Kaufman i S.J. Perelman. Wydaje się, że dzisiaj bycie dowcipnym, zwłaszcza w druku, jest w dużym stopniu przedsięwzięciem bardziej wyczerpującym i trudnym – być może wywołującym uśmiechy, ale rzadko chichoty czy jawne wybuchy śmiechu.
I oto jest Woody Allen. Wiele jego bon motów, czy to z opowiadań, czy z filmów, zakorzeniło się w naszej kulturze: „Gdyby się okazało, że Bóg istnieje… najgorsze, co można o nim powiedzieć, to że zasadniczo jest fuszerem” . Inne, mniej bezceremonialne, ale równie godne zapamiętania, są oparte na zaskakującym połączeniu intelektualnych aluzji z niewybrednym humorem: „Pracowałem w Wiedniu z Freudem. Rozstaliśmy się z powodu koncepcji zazdrości o penisa. Freud uważał, że powinna się ograniczać wyłącznie do kobiet” . Jedną z moich ulubionych kwestii jest parodia w stylu pompatycznego pamiętnikarza, który uważa, że wszyscy są zainteresowani jego rewelacjami, w związku z czym w irytujący sposób próbuje zacierać tropy. Pochodzi _Z brulionu Allena_, pierwszego utworu w _Bez piór_¹, jego drugiego zbioru opublikowanego w 1975 roku (pierwszy to _Wyrównać rachunki_² z 1971 roku). „Czy powinienem ożenić się z W.? Na pewno nie, jeśli nie poda mi pozostałych liter swojego imienia”. Trzeci zbiór, _Skutki uboczne_³, został wydany w 1980 roku, a czwarty, _Czysta anarchia_⁴, w roku 2007.
Jest także żart z eleganckiego spostrzeżenia Emily Dickinson, które stało się epigrafem _Bez piór_: „Nadzieja jest pierzastym stworzeniem”, co Allen skrupulatnie i komicznie koryguje: „O, jakże myli się Emily Dickinson! Nadzieja nie jest «rzeczą upierzoną». Rzecz upierzona okazała się moim siostrzeńcem. Musiałem zabrać go do specjalisty w Zurychu”. Nie przeoczcie początku _Badania zjawisk parapsychicznych_: „Świat niewidzialny istnieje, bez dwóch zdań. Kwestia tylko, jak daleko to jest od śródmieścia i do której otwarte?”. Być może najkapitalniejszy w książce jest tekst _Ladacznica z Mensy_ o osiemnastoletniej studentce college’u Vassar, która dorabia sobie jako call girl. Madame, dla której pracuje, ma dyplom z literaturoznawstwa porównawczego, a specjalność osiemnastolatki polega na wciąganiu klientów w intelektualne dyskusje. Potrafi nawijać o _Moby Dicku_ („Symbolizm jest drogi”) i o braku „podstruktury pesymizmu” w _Raju utraconym_. Fragment jest kongenialny – boki zrywać ze śmiechu.
Ale można by tak bez końca. Chociaż trudno w to uwierzyć, _Bez piór_ zostało opublikowane niemal pół wieku temu i przez cztery miesiące utrzymywało się na liście bestsellerów „New York Timesa”. Ugruntowało reputację Allena jako wymagającego intelektualnie wesołka, stało się rozwinięciem nieszczęśliwej, potulnej postaci z filmów, ale z niemal niezauważalnym zwrotem od skromnej ofermowatości do bohatera o odrobinę (ale tylko odrobinę) większej plenipotencji do komentowania absurdalności otaczającego go świata. Zachowały się tam charakterystyczny powiew melancholii – którą sam Allen nazywa anhedonią (niezdolnością do odczuwania przyjemności) – a także miejski punkt widzenia i pesymistyczne poglądy na temat absurdu życia, zabarwiające wszystko, na czym spocznie jego oko – od miłości, przez seks, śmierć, po pomniki kultury. W _Rokowaniu_ i ponownie w _Badaniu zjawisk parapsychicznych_ cytuje pozornie przenikliwe stwierdzenie szesnastowiecznego księcia Aristonidisa. „Widzę wielką osobę”, oświadcza ów mędrzec, „która pewnego dnia wynajdzie dla ludzkości rodzaj odzieży nakładany na spodnie dla ochrony przed zimnem. Zostanie to nazwane «gartuch» albo «farfuch». (Aristonidis miał na myśli fartuch, oczywiście)”.
Jeśli o komikach można powiedzieć, tak jak o trzynastoletnim azjatyckim pianiście, że są geniuszami, to Allen z pewnością się do nich zalicza. Zaczął sprzedawać skecze w wieku piętnastu lat i został wyrzucony z Uniwersytetu Nowojorskiego, ponieważ rzadko bywał na zajęciach i się nie uczył. Kilka lat później pisał scenariusze programów telewizyjnych Sida Caesara, tworząc gagi z szybkością karabinu maszynowego. Pracował z Melem Brooksem, Larrym Gelbartem, Carlem Reinerem i Neilem Simonem i, jak głosi legenda, potrafił siedzieć przy maszynie do pisania piętnaście godzin bez przerwy, wystukując żarty i bon moty. (Żadnej blokady pisarskiej). W latach sześćdziesiątych zaczął występować jako stand-uper w Greenwich Village, w „Bitter End” i „Cafe Au Go Go”. Pisał także i reżyserował slapstickowe komedie, takie jak _Bierz forsę i w nogi_ (1969), _Śpioch_ (1973) oraz _Miłość i śmierć_ (1975). Do dzisiaj pamiętam, jak będąc oporną nastolatką spod znaku „spróbuj mnie rozśmieszyć”, oglądałam _Bierz forsę i w nogi_ i wybuchnęłam niepohamowanym chichotem, kiedy Allen jako nieudolny przestępca podczas napadu na bank pokazuje kartkę z napisem: „Mam groń”.
A teraz, panie i panowie oraz niebinarni członkowie czytającego społeczeństwa, wasza cierpliwość została nagrodzona. Po ponad piętnastu latach od wydania ostatniego zbioru smutnooki _auteur_ powrócił z nowym tomem pod tytułem _Zero grawitacji_. Część tekstów ukazała się w „New Yorkerze”, a inne zostały napisane specjalnie dla tej książki. Do tych ostatnich należy wzruszająca opowieść zatytułowana _Dorastając na Manhattanie_, która jest typowo Allenowską mieszanką romantycznej zadumy i wywołującej uniesienie brwi atmosfery niedowierzania, a zarazem kolejną sprzecznością w „świecie specjalnie zaprojektowanym dla niego tak, żeby nigdy go nie zrozumiał”.
Alter ego Allena jest dwudziestodwuletni Jerry Sachs, który dorastał we Flatbush w „bloku mieszkalnym z czerwonej cegły noszącym imię patrioty. Ethana Allena. Uznał, że lepszym patronem dla tego miejsca, zważywszy na jego brudną fasadę, bure lobby i pijanego dozorcę, byłby Benedict Arnold”⁵. Sachs pracuje w kancelarii pocztowej agencji teatralnej, na przekór życzeniu matki, „kobiety nieodmiennie pozbawionej uroku”, żeby został aptekarzem. Najbardziej szanowanym członkiem rodziny jest jego kuzyn, który ma dykcję jak Abba Eban⁶. Sachs mieszka „przy Thompson Street w ciasnej kawalerce bez windy” i „mnóstwem psychosomatycznych dolegliwości” irytuje żonę Gladys (idealne imię dla pierwszej żony), która pracuje w agencji pośrednictwa nieruchomości, a wieczorami uczęszcza do City College, żeby zostać nauczycielką. Sachs jest rozkochany w Manhattanie w jego największym rozkwicie, w okresie „El Morocco” i „Gino’s”, kiedy „piękni ludzie” prowadzili „błyskotliwe rozmowy”, sącząc koktajle „w scenografii Cedrica Gibbonsa”.
Pewnego wiosennego dnia siedzi na swojej ulubionej ławce po zachodniej stronie stawu z żaglówkami, a cudowna dziewczyna imieniem Lulu, o fiołkowych oczach, które „promieniały miejską inteligencją”, przysiada na jej drugim końcu. Kiedy Sachs wyznaje, że pisze sztukę o „Żydówce zmuszonej do dokonania egzystencjalnego wyboru”, Lulu wtrąca, że napisała rozprawę na temat niemieckiej filozofii. _Pojęcie wolności w poezji Rilkego_. Jest podekscytowana, że Sachs ujmuje takie tematy humorystycznie, a on odpowiednio reaguje: „Jej aprobata sprawiła, że czubek jego głowy odłączył się, wzbił w powietrze jak latający talerz i przed powrotem odbył wycieczkę po Układzie Słonecznym”. I odtąd, przynajmniej na jakiś czas, tych dwoje połączył _kismet_ – aż do momentu, gdy relacja się psuje po propozycji orgii; Lulu jest podniecona możliwością uczestniczenia w niej, a Sachs oponuje: „Raczej trudno nazwać mnie zahamowanym, bo nie palę się do seksu z całym Mormońskim Chórem Tabernakulum”, oświadcza. Ale w końcu, ponieważ to dzieło Woody’ego Allena, nie można się spodziewać, że szczęście będzie trwało, prawda?
Osiemnaście innych, krótszych opowiadań obejmuje spektrum tematów: od aspirujących spłukanych aktorów, którzy mają agentów, takich jak Toby Munt ze Stowarzyszenia Pasożytów, przez genezę potrawy kurczak generała Tso, po _pied-à-terre_, czyli „ogromną rezydencję w Belgravii”, gdzie rezydują książę i księżna Windsoru, przy czym on męczy się nad stworzeniem znośnego windsorskiego węzła i wynalezieniem najlepszego sposobu wiązania muchy, podczas gdy księżna, „próbując się czymś zająć, ćwiczy taniec watusi na podstawie diagramu na podłodze”. Opowiadanie _Park Avenue, najwyższe piętro, muszę sprzedać lub skoczyć_ portretuje chciwość i machlojki pośredników nieruchomości, a inne przedstawia konia, który amatorsko para się malarstwem olejnym i staje się wziętym artystą. _Ogony Manhattanu_ przynoszą nam postać Abe’a Moscowitza, który „padł trupem na atak serca i reinkarnował się jako homar”, po czym historia ześlizguje się w bujdę na resorach na temat arcyoszusta Berniego Madoffa, który sam o włos unika przemiany w homara. Opowiadanie _Szczęście można kupić – tak jakby_ zamienia „Monopoly” w grę o wysokie stawki w realnym życiu, toczoną przez byłych wspólników Lehman Brothers. Kolejne opowiadanie przedstawia bandę znudzonych kurczaków, a jeszcze inne omawia zalety rozmaitych poduszek, o których toczy się rozmowa w London Explorer’s Club. Mamy tu inteligentny, przebiegły sztych zadany kulturze przebudzonych, no i oczywiście ostre cięgi zbiera Hollywood ze swoim blichtrem i pseudohierarchiami.
Oto rozstrzygający argument: Allen nie stracił ani krzty swojej zdolności do zabawiania i zachwycania, czy to za sprawą napuszonego stylu, do którego należy pokrętne używanie barokowych, długaśnych, fikuśnych lub mało znanych słów – świecidełko, kallipygos, zmierzchowy – lub wynajdywanie dla swoich bohaterów przesadnych, ale dziwnie trafnych nazwisk, takich jak Hal Roachpaste (Insektycyd), Ambrosia Wheelbase (Międzyosiowa), Hugh Forcemeat (Farsz), Panufnik, Morey Angleworm (Dżdżownica), Grossnose (Nochal)… – lista ciągnie się bez końca. Jest tu także zwyczajowa szczypta liberalnych uczonych odniesień, od Skriabina przez Reinholda Niebuhra i La Rochefoucaulda po Strindberga i Turgieniewa. I, żeby nie być zbyt wysublimowanym, do Miley Cyrus. Na tak miernej akademiczce jak ja największe wrażenie robią aluzje do Johna Liptona (_an exaltation of larks_) i W.B. Yeatsa (_gong-tormented sea_). Jeśli nadstawicie uszu, usłyszycie charakterystyczny dla Allena sposób mówienia – spółgłoski przedniojęzykowo-zębowe, neutralny, chociaż lekko ponury ton, nagłe przeskoki od całkiem prozaicznych obserwacji do mocno odjechanych komentarzy.
W tych coraz mroczniejszych czasach, kiedy wydaje się, że kurduplowaty rosyjski bandzior o oczach jak szparki zawziął się, żeby zniszczyć świat, jedną z niewielu dostępnych możliwości wytchnienia od przygnębienia i rozpaczy, jakie są nam dane, jest lekkie, łaskotliwe muśnięcie humoru i mocne strzały sprośności, przypominające nam, że poza okropieństwami istnieją inne aspekty życia. Jeśli kiedykolwiek należało posyłać po klaunów, to właśnie teraz⁷. Nadchodzi Woody Allen.
1.
_Bez piór_, przeł. Jacek Łaszcz, Phantom Press International, Gdańsk 1992 (wszystkie przypisy w książce pochodzą od tłumacza i redakcji).
2.
_Wyrównać rachunki_, przeł. Piotr W. Cholewa, Zysk i S-ka, Poznań 2000.
3.
_Skutki uboczne_, przeł. Bogdan Baran, Inter Esse, Kraków 1991.
4.
_Czysta anarchia_, przeł. Wojsław Brydak, REBIS, Poznań 2008.
5.
Benedict Arnold (1741–1801) – kupiec z Connecticut, który w stopniu generała walczył w Armii Kontynentalnej w wojnie o niepodległość. Poddał Brytyjczykom fort West Point; jego nazwisko stało się synonimem zdrady.
6.
Abba Eban (1915–2002) – izraelski dyplomata i polityk, wicepremier w latach 1966–1974.
7.
Aluzja do piosenki _Send in the Clowns_ z musicalu _A Little Night Music_, śpiewali ją także Frank Sinatra i Barbra Streisand.PODZIĘKOWANIA
Poniższe teksty ukazały się najpierw w „The New Yorkerze”:
_Szalone wymiona_ (18 stycznia 2010)
_Czy prawdziwy awatar mógłby wstać?_ (10 maja 2010)
_Ogony Manhattanu_ (30 marca 2009)
_Gdzie ja zostawiłem tę butlę tlenową?_ (5 sierpnia 2013, obecna wersja została poprawiona przez autora)
_Ręce do góry!_ (28 maja 2012)
_Myśl usilnie, to ci się przypomni_ (10 listopada 2008)
_Szczęście można kupić – tak jakby_ (24 stycznia 2011)
_Nad, wokół i poprzez, Wasza Wysokość_ (26 maja 2008)NIE MOŻESZ WRÓCIĆ DO DOMU – OTO DLACZEGO
Każdy, kto kiedykolwiek wrzucił zapaloną zapałkę do ładowni okrętu amunicyjnego, potwierdzi, że najdrobniejszy gest może wyczarować ogrom decybeli. W rzeczywistości malstrom o sejsmicznych proporcjach wdarł się w moje życie zaledwie kilka tygodni temu, poprzedzony przez drobiazg w postaci treściwego liściku wsuniętego pod drzwi naszej miejskiej rezydencji. Śmiercionośny bilecik głosił, że producenci hollywoodzkiego filmu kręconego na Manhattanie uznali, iż przestrzeń przed naszym domem jest idealna dla ich celuloidowych mecyi, które akurat pichcą, i gdyby nadało się im też wnętrze, to chcieliby je wykorzystać jako lokację. Ponieważ byłem wówczas bardzo zajęty na Wall Street pewnymi fuzjami, które wpłynęły na moją istotną pozycję w pirytach, przyznałem notce priorytet zarezerwowany dla menu chińskich knajp z żarciem na wynos i wyrzuciłem do kosza. Całe zajście było zbyt banalne, żeby zasłużyć na choćby honorową wzmiankę neuronów, które rywalizowały o moje wspomnienia, aż do momentu, kiedy kilka dni później żona i ja zeskrobywaliśmy węgiel z kolacji skremowanej przez naszą kucharkę do stopnia nierozpoznawalności.
– Zapomniałam wspomnieć – powiedziała urodzona w Dublinie piromaniaczka, zgarniając sadzę z obrusa. – Kiedy udał się pan dzisiaj na rolfowanie¹ do tego szarlatana, do którego pan chodzi, byli tutaj filmowcy.
– Kto? – zapytałem chłodno.
– Powiedzieli, że przysłali panu zawiadomienie. Przyszli obejrzeć dom. Wszystkim bardzo się podobał, z wyjątkiem tego zdjęcia, na którym stoi pan obok Alberta Einsteina. Od razu poznali, że to fotomontaż.
– Wpuściłaś obcych bez mojego pozwolenia? – zganiłem ją. – A co, gdyby byli złodziejami lub seryjnymi mordercami?
– Żartuje pan? W tych pastelowych kaszmirach? – odpaliła. – Poza tym rozpoznałam reżysera programu _Charlie Rose_. To był Hal Roachpaste, ostatnie cudowne dziecko Tinseltown².
– Brzmi ekscytująco, prawda? – wtrąciła się moja lepsza połówka. – Wyobraź sobie naszą chałupę unieśmiertelnioną w oscarowym megahicie. Powiedzieli, kto w nim gra?
– Nie kto inny, jak Brad Paunch i Ambrosia Wheelbase – pisnęła _cuisinière_, będąc wyraźnie pod wrażeniem gwiazd kina.
– Przykro mi, moje trufelki – oświadczyłem z olimpijską stanowczością – ale nie wpuszczę tutaj takiej hałastry. Zgłupiałyście? Tylko tego nam brakowało, żeby banda mandryli biwakowała na naszych bezcennych persach. To nasza świątynia, sanktuarium olśniewające klejnotami zdobytymi w największych domach aukcyjnych Europy: nasze chińskie wazy, moje pierwsze wydania, porcelana z Delft, Ludwik XVI, gromadzone przez całe życie kolekcje dupereli i bibelotów. Nie wspominając o tym, że potrzebuję bezwzględnego spokoju w celu dokończenia monografii na temat kraba pustelnika.
– Ale Brad Paunch – westchnęła kądziel. – Był taki boski jako Liszt w _Jesiennej przepuklinie_.
Gdy uniosłem dłoń, żeby uciszyć dalsze błagania, zadzwonił telefon, po czym do ucha szczęknął mi głos dobrze dopasowany do zachwalania noży ze stali nierdzewnej, które obierają i siekają w kostkę.
– Ach, dobrze, że cię zastałem. Mówi Murray Inchcape. Jestem kierownikiem produkcji _Wiosłuj, mutancie, wiosłuj_. Musi się wami opiekować anioł stróż, ludzie, bo rozbiliście bank. Hal Roachpaste postanowił wykorzystać wasz dom…
– Wiem – przerwałem mu. – Do nakręcenia sceny. Skąd pan ma mój prywatny numer?
– Wyluzuj, pielgrzymie – ciągnął nosowy głos. – Po prostu przejrzałem jakieś papiery w twojej szufladzie, kiedy robiliśmy zwiad w domu. I tak przy okazji, to nie jakaś tam scena, tylko ta scena. Kluczowy moment, wokół którego kręci się cały bałagan.
– Przykro mi, panie Inchworm…
– Inchcape, ale nie ma sprawy. Wszyscy przekręcają moje nazwisko. Dobrodusznie to olewam.
– Wiem, co ekipy filmowe robią z wnętrzami, które najeżdżają – stwierdziłem stanowczo.
– Większość to barbarzyńcy, przyznaję – zgodził się Inchcape – ale my chodzimy na paluszkach jak trapiści. Gdybyśmy ci nie powiedzieli, że kręcimy w twoim domu film, nigdy byś się nie domyślił. I nie sugeruję, żebyś nas okradał, ale kapuję, że to mnie pozbawi całej kupy drachm.
– To bez znaczenia – upierałem się. – Żadne pieniądze nie kupią wam wstępu do tego chłopięcego przybytku. Dziękuję, że o nas pomyśleliście, i _arrivederci_.
– Czekaj no chwilę, staruszku – powiedział Inchcape, osłaniając dłonią mikrofon, ale chyba i tak rozumiałem, co mówią stłumione klekoczące głosy; brzmiało to jak spisek w celu porwania Bobby’ego Franksa³.
Miałem wyciągnąć kabel z gniazdka, kiedy Inchcape wrócił na linię.
– Słuchaj, właśnie podrzuciłem pewne sugestie Halowi Roachpaste’owi, który przypadkiem jest tuż obok mnie, a on się zastanawia, czy nie chciałbyś wystąpić w filmie. Nie mogę ci obiecać głównej roli, ale coś zabawnego i mięsistego, co wkleiłoby twoją gębę w ekran jako spuściznę dla latorośli. Może także żonka, po drobnej dermabrazji, jeśli to jej zdjęcie widziałem na waszym pianinie.
– Zagrać w filmie? – zachłysnąłem się, doznając wstrząsu zwykle aplikowanego denatom przez sanitariuszy. – Żona jest straszliwie nieśmiała, ale ja, prawdę mówiąc, grałem trochę w college’u i w regionalnym teatrze. Jeździłem jako Parson Manders w _Ibsenie na lodzie_ i nadal mówi się o mojej _She Stoops to Conquer_. Zdecydowałem się zagrać Tony’ego Lumpkina z szeregiem tików twarzy, które publiczność w Yumie doprowadzały do delirycznej wesołości. Oczywiście rozumiem, że jest różnica między sceną a filmem i człowiek musi moderować wyrazistość, żeby obiektywy zbliżeniowe faktycznie zrobiły swoje.
– Jasne, jasne – mruknął producent. – Roachpaste ma do ciebie wielkie zaufanie.
– Przecież nigdy mnie nie spotkał – zaprotestowałem, czując nasilającą się woń trefności.
– To dlatego jest Johnem Cassavetesem swojego pokolenia – zapewnił mnie Inchcape. – Roachpaste polega na nagim instynkcie. Spodobało mu się to, co zobaczył w twojej garderobie. Każdy z wrodzonym drygiem do ubrań jest stworzony do roli Shepherda Grimalkina.
– Kogo? Grimalkina? – Przebiegła mnie iskra. – Kim jest Grimalkin? Możesz mi przedstawić zarys fabuły? Wystarczy sam szkielet.
– W tej sprawie musisz porozmawiać z reżyserem. Powiem tylko, że oś tej historii to skrzyżowanie _Szczęk_ i _Persony_. Czekaj chwilę. Hal się przyłączy.
Niewyraźnie usłyszałem coś, co świadczyło o pewnej niechęci ze strony Roachpaste’a do omawiania tej kwestii, i zdawało mi się, że wyłapałem, iż Inchcape użył wyrażenia „jagnię na rzeź”. Potem rozległ się rześki głos.
– Hal Roachpaste – obwieścił. – Murray ci chyba wyjaśnił, że chcemy, żebyś wystąpił w najważniejszej scenie filmu.
– Możesz mi coś powiedzieć o Grimalkinie? O jego przeszłości, ambicjach, żebym po prostu mógł zacząć budować zarys postaci? Samo nazwisko sugeruje głębię duszy.
– Która jest ogromna – przyznał Roachpaste. – Grimalkin jest spostrzegawczy. Filozof, lecz z poczuciem humoru, nigdy nie zapomina języka w gębie, ale zręczny w robieniu pięściami. Nie trzeba dodawać, że jest wabikiem na kobiety, swego rodzaju Beau Brummellem, któremu etyka medyczna i umiejętność pilotowania samolotu zyskały szacunek ze strony arcykryminalisty, profesora Dildariana. A także…
W tym momencie telefon został najwyraźniej wyrwany z ręki Roachpaste’a, a na linię wrócił podekscytowany Murray Inchcape.
– Co powiesz? Możemy wpisać twoją chatę jako mieszkanie protagonisty?
– Protagonisty? – zapiałem z zachwytu, nie mogąc uwierzyć w oszałamiający zwrot akcji. – Kiedy dostanę strony z moimi kwestiami, żebym mógł zacząć uczyć się ich na pamięć?
Po drugiej stronie zapadło milczenie, dosyć grobowe, a potem:
– Roachpaste nie pracuje ze scenariuszem – wyjaśnił Inchcape. – Jego znakiem firmowym jest spontaniczność. Chłopak czerpie inspirację z chwili, _à la_ Fellini.
– Improwizacja nie jest mi całkiem obca – pisnąłem. – Kiedy grałem Poloniusza w letniej grupie teatralnej… skunksy porwały mój nos z kitu. Po co miałyby…
– Rozumiem – przerwał mi Inchcape, a w tle usłyszałem kogoś trzeciego: – Murray, dostarczyli twojego kurczaka tandoori, ile dać napiwku facetowi?
– Do zobaczenia we wtorek, frajerze. Przynieśli indyjskie naleśniki? – To było ostatnie zdanie producenta przed szczęknięciem i ciągłym sygnałem w słuchawce.
Będąc w istocie niespełnionym aktorem, na cały tydzień pogrążyłem się w filmach z Marlonem Brando i książkach Stanisławskiego. Nie mogłem powstrzymać się od żałosnego dumania o tym, jak inne byłoby moje życie, gdybym lata temu poszedł za głosem serca i do Actors Studio, zamiast wyjeżdżać w pośpiechu, żeby zapisać się do szkoły balsamowania zwłok.
Jako osobnik niemający pojęcia, jak wcześnie zaczynają pracę ekipy filmowe, przed świtem w umówiony dzień zostałem wyrwany z objęć sześciu tabletek nasennych przez tego rodzaju walenie do frontowych drzwi, które człowiek kojarzy ze znalezieniem kryjówki Anny Frank. Spanikowany, że to trzęsienie ziemi lub atak sarinem, wyskoczyłem z łóżka, poślizgnąłem się i na tyłku zjechałem po schodach, żeby się przekonać, że ulicę zarekwirowały przyczepy i pachołki drogowe.
– Ruchy, dziadku, zegar tyka – zostałem poinformowany przez maniakalnego asystenta reżysera i nagle satrapia pracowników obsługi planu, elektryków, cieśli i robotników niewykwalifikowanych wzięła szturmem dom, obnażając panoplię swoich narzędzi zniszczenia.
Później sprzęt filmowy z sześciu ciężarówek został szybko władowany do wnętrza przez gburowate woły związkowe, dbające z zawodową pieczołowitością o podrapanie, rozbicie lub uszkodzenie wszelkich domowych przedmiotów o wartości powyżej trzech dolarów. Na polecenie kamerzysty, brodatego wschodniego Europejczyka o nazwisku Fiendish Menzies, w mahoniowe panele ścian wbito gwoździe, po czym zawieszono wielkie reflektory tylko po to, żeby nagle wszystkie zerwać i zamiast tam przykręcić je do oryginalnych podsufitowych gzymsów. Stopniowo wydobywając się ze stuporu, zgłosiłem protest do Murraya Inchcape’a, który wszedł, szamając drożdżówkę z serkiem kremowym, podczas gdy z jego kubka ze Starbucksa jamajskie cappuccino kapało dokładnie na środkowy medalion naszego dywanu z Aubusson.
– Powiedziałeś, że nic nie ulegnie zniszczeniu – wykrakałem, gdy ciosy młotka odłupały tynk, a lampa od Tiffany’ego zamieniła się w kolorowe odłamki.
– Przywitaj się z Halem Roachpaste’em, twoim reżyserem – powiedział Inchcape, ignorując moją skargę, podczas gdy kilku kromaniończyków, niosących stojaki reflektorów, wyrwało w jedwabnej tapecie z przełomu wieków dziurę dokładnie tej wielkości, jaka zatopiła _Titanica_.
Przedkładając sztukę nad omdlenie, złapałem Roachpaste’a za kołnierz i przedstawiłem mu swoje pomysły aktorskie.
– Pozwoliłem sobie wymyślić niewielką przedakcję – powiedziałem perliście. – W istocie wcześniejsze życie, żeby uszczegółowić Grimalkina. Zaczynam od jego dzieciństwa jako syna domokrążnego sprzedawcy drożdżowych bułeczek. Potem…
– Taa, taa, uważaj na szyny wózkowe – rzucił Roachpaste, gdy pracownik obsługi planu z szyną w ręku obrócił w perzynę wazę. – No, masz pecha – westchnął przepraszająco. – Powiedz mi, ten drobiazg właśnie kompletnie zniszczony to dynastia Tang czy Song?
Do dziesiątej rano, dzięki szałom natchnionej kreatywności Roachpaste’a i jego najwyraźniej obłąkanego scenografa, miejska rezydencja w Upper East Side została przekształcona w mauretański burdel. Nasze meble ustawiono chaotycznie na zewnątrz przy krawężniku, pomimo dosyć intensywnego deszczu, który zaczął padać. W salonie statystki, przebrane za hurysy, leżały uwodzicielsko wyciągnięte na poduszkach. Ambrosia Wheelbase, o ile mogłem się zorientować, grała porwaną dziedziczkę fortuny zmuszoną do zaspokajania kaprysów zdeprawowanego sułtana, który okazuje się jej dietetykiem w przebraniu i którego poślubia na pokładzie wahadłowca kosmicznego. Dlaczego nasza nieruchomość była tak istotna dla tego kiełkującego koszmaru, stanowiło inspirację zrozumiałą tylko dla takiego geniusza, jak Roachpaste. Dla mojej żony powszechna hekatomba stanowiła niewielką cenę za poznanie Brada Pauncha, który szepnął jej na ucho coś, na co ona odpowiedziała:
– Nie, są naturalne.
O trzeciej po południu jeszcze nie nadeszła pora na moją scenę i pomijając wywołany przez ekipę od efektów specjalnych niewielki pożar w bibliotece, który pochłonął mojego sygnowanego Grillparzera i pastel Redona, wszyscy wydawali się zachwyceni ilością nakręconego materiału. Kiedy podsłuchałem, że towarzystwo zwija się o szóstej, żeby uniknąć kosztów nadgodzin, zacząłem się denerwować o mój występ. Wyjawiłem swe zaniepokojenie asystentowi reżysera, ale zapewnił mnie, że rola jest zbyt kluczowa, żeby zostać pominiętą, i jasne, że na chwilę przed szóstą wezwano mnie z piwnicy, dokąd zostałem wygnany przez Ambrosię Wheelbase, która upierała się w ataku szału, że rozprasza ją mój tupecik.
– Teraz, kiedy jesteśmy gotowi kręcić – zwróciłem się do sekretarki planu – jest kilka szczegółów, które muszę poznać, żeby właściwie odmalować Grimalkina. W ten sposób wszelkie improwizacje, jakie wymyślę, będą trafne.
Miałem zamiar wdać się w szczegóły, gdy jakieś gburowate pachołki złapały mnie za kołnierz i portki na siedzeniu, obróciły równolegle do podłogi i, piszczącego, położyły na niej twarzą w dół, po czym kobieta pomazała mi prawą skroń szkarłatnym płynem. Następnie, tuż poza zasięgiem moich palców, położono małokalibrowy tandetny rewolwer, jakby broń wyślizgnęła mi się z dłoni. Powiedziano, że na „Akcja!” mam trwać nieruchomo i nie oddychać, co okazało się trudniejsze, niż sądziłem, zważywszy na nagły atak gwałtownej czkawki. Najpierw uznałem, że kręcimy achronologicznie, zaczynając od znalezienia mojego ciała, a potem intryga rozwinie się w retrospekcji, ale kiedy padło „Cięcie!” i zgasły światła, drzwi z rozmachem się otworzyły, po czym ekipa popędziła, żeby wynieść sprzęt.
– Ty i służąca możecie przywrócić porządek w pokojach – powiedział Inchcape, nakładając w pośpiechu tweedowy kapelusz. – Zrobiłeś na mnie wrażenie perfekcjonisty, który lubi, żeby wszystko było na miejscu.
– A-ale moja postać… Grimalkin… oś fabuły – wymamrotałem.
– I tak jest – wtrącił się Roachpaste, pokazując pracownikom obsługi planu, żeby nie marnowali cennego czasu na wnoszenie do środka naszych mebli. – Wszyscy są zszokowani, kiedy natykają się na jego zwłoki. Dlaczego charyzmatyczny wszechstronny erudyta, taki jak Shepherd Grimalkin, miałby odebrać sobie życie? No, dlaczego? Przez resztę filmu będą próbowali to odkryć.
Gdy kreatywny rozgrywający i reżyser zdematerializowali się, pozostawiając mnie pogrążonego po uszy w szczątkach potrzaskanych kolekcjonerskich przedmiotów, zastanowiłem się, dlaczego rozsądny człowiek miałby się zabić bez przyczyny, i muszę przyznać, że jeden powód przyszedł mi do głowy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
Rolfing – holistyczna metoda manualnej pracy z ciałem, od nazwiska dr Idy P. Rolf.
2.
Potoczna nazwa Hollywood.
3.
Czternastoletni Robert Emanuel Franks (1909–1924), syn chicagowskiego milionera, został porwany i zamordowany przez studentów Uniwersytetu Chicagowskiego, którzy chcieli popełnić zbrodnię doskonałą.