Zero K - ebook
Zero K - ebook
Najzabawniejsza, najbardziej erudycyjna i poruszająca powieść Dona DeLillo, jednego z największych amerykańskich pisarzy naszych czasów. Ta książka to oda do języka, wejrzenie w serce ludzkości, medytacja o śmierci i afirmacja życia.
Ojciec Jeffrey'a Lockharta, Ross, jest bilionerem po sześćdziesiątce, żonatym z młodszą od niego Artis Martineau, której zdrowie wciąż się pogarsza. Ross jest również głównym sponsorem tajnego ośrodka, w którym śmierć jest procesem doskonale kontrolowalnym, zaś ciała są zabezpieczane do czasu, aż postęp medycyny i technologii pozwolą im na powrót do życia i zdrowia.
Jeff dołącza do Rossa i Artis w ośrodku, by dokonać „nieostatniego pożegnania”, zanim jej ciało zostanie zahibernowane. „Nie mamy wyboru czy narodzić się, czy nie. Czy śmierć również musi być od nas niezależna? Czyż rzucenie wyzwania losowi i przeznaczeniu nie jest chwalebne?”.
Te właśnie pytania prześladują zarówno DeLillo, jak i bohaterów powieści. Podczas gdy Ross Lockhart, czuje głęboką potrzebę przejścia do innego wymiaru, przebudzenia się w nowym świecie, dla jego syna jest to marzenie niezrozumiałe. Jeff, narrator powieści, jest bowiem oddany życiu, doświadczaniu „pomieszanych zadziwień naszej współczesności tu, na Ziemi”.
Błyskotliwa powieść Dona DeLillo uwodzi czytelnika nieporównanym zmysłem obserwacji i oddaniem ducha naszych czasów: wiecznego starcia mroku – światowego terroryzmu, naturalnych katastrof i epidemii - i światła - piękna i uroku codzienności, miłości, „intymnego dotyku ziemi i promieni słońca”.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65613-52-3 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Każdy chce mieć na własność koniec świata.
Powiedział to mój ojciec, stojąc przy profilowanych oknach swojego nowojorskiego biura (zarządzanie majątkami prywatnymi, trusty dynastyczne, wschodzące rynki). Przeżywaliśmy wspólnie jedną z rzadkich chwil, zatopieni w kontemplacji, chwilę dopełnioną dzięki jego ciemnym okularom z epoki, wpuszczającym do gabinetu noc. Przyglądałem się zdobiącym pokój dziełom sztuki, rozmaicie abstrakcyjnym, i zaczynałem rozumieć, że długie milczenie, które zapadło po słowach ojca, nie jest ani jego, ani moje. Myślałem o jego żonie, drugiej z kolei, archeolożce. Jej umysł i podupadające ciało miały wkrótce zgodnie z planem poszybować w próżnię.
Chwila ta przypomniała mi się kilka miesięcy później i o pół świata dalej. Tkwiłem przypasany do tylnego siedzenia pięciodrzwiowego auta z opancerzoną karoserią i przyciemnionymi bocznymi szybami, przez które nic nie było widać od wewnątrz ani z zewnątrz. Odgrodzony przepierzeniem szofer ubrany był w piłkarską bluzę i spodnie od dresu, z wypukłością na biodrze zdradzającą obecność broni krótkiej. Po godzinie jazdy wyboistymi drogami zatrzymał wóz i powiedział coś do przypiętego na piersi urządzenia. Potem obrócił głowę o czterdzieści pięć stopni w stronę miejsca po prawej na tylnym siedzeniu. Uznałem to za sygnał, że mam odpiąć pas i wysiąść.
Jazda samochodem była ostatnim etapem maratońskiej podróży, więc zrobiłem parę kroków i chwilę postałem, oszołomiony skwarem, z niewielką torbą podróżną w ręku, czując, jak moje ciało stopniowo się odpręża. Usłyszałem warkot uruchamianego silnika i odwróciłem się, żeby popatrzeć. Samochód zawracał ku prywatnemu lądowisku i nigdzie jak okiem sięgnąć nic prócz niego się nie ruszało, a i on miał wkrótce wtopić się w krajobraz, w zniżające się światło albo po prostu w horyzont.
Dokończyłem obrót wokół własnej osi – długą, powolną panoramę słonych równin i skalistego rumowiska, pustego, jeśli nie liczyć kilku niskich budowli, być może połączonych, ledwo odcinających się od tła wyblakłego pejzażu. Nie było nic więcej, nigdzie indziej. O celu podróży wiedziałem tylko tyle, że jest daleki. Nietrudno było sobie wyobrazić, że ojciec – wtedy, przy oknie gabinetu – wykoncypował tamto zdanie, natchniony właśnie tym surowym krajobrazem i wtapiającymi się w niego geometrycznymi płytami.
A teraz tu był, byli oboje, ojciec i macocha, a ja przyjechałem z króciuteńką wizytą, żeby wypowiedzieć kilka niepewnych słów pożegnania.
Z tak bliska trudno było oszacować liczbę budowli. Dwie, cztery, siedem, dziewięć. A może była tylko jedna, centralny gmach z promieniście odchodzącymi przybudówkami. Wyobraziłem go sobie jako miasto, które ktoś kiedyś odkryje – samowystarczalne, zachowane w dobrym stanie, bezimienne, porzucone przez nieznaną wędrowną kulturę.
W tym upale czułem się, jakbym się kurczył, ale chciałem jeszcze chwilę zostać i popatrzeć. Budynki były skryte, agorafobicznie zapieczętowane. Ślepe gmachy, ucichłe i posępne, o niewidocznych oknach, tak zaprojektowane, żeby złożyły się jak domek z kart, pomyślałem, kiedy film osiągnie punkt cyfrowej zapaści.
Poszedłem kamiennym chodnikiem do szerokiego portalu, przy którym dwaj mężczyźni stali i patrzyli. Inne bluzy piłkarskie, ta sama wypukłość na biodrze. Stali za rzędem słupków tarasujących podjazd do drzwi.
Trochę na uboczu, przy dalszym skraju wejścia, jakoś dziwnie stały jeszcze dwie postaci, w czadorach, okutane kobiety w bezruchu.2
Ojciec zapuścił brodę. Zaskoczył mnie tym. Była nieco bardziej siwa niż włosy na głowie i uwydatniała oczy, nadając im przenikliwszy wyraz. Czy taką brodę zapuszcza mężczyzna, który pragnie wkroczyć w nowy wymiar wiary?
– Kiedy to ma się stać? – zapytałem.
– Ustalamy dzień, godzinę, minutę. Niebawem – powiedział.
Dobiegał siedemdziesiątki, Ross Lockhart, barczysty i żwawy. Jego ciemne okulary leżały przed nim na biurku. Przywykłem spotykać się z nim w gabinetach to tu, to tam. Ten akurat urządzono ad hoc, rozstawiając po pokoju kilka monitorów, klawiatur i innej maszynerii. Zdawałem sobie sprawę, że włożył ogromne pieniądze w całą tę operację, w przedsięwzięcie zwane Konwergencją, a gabinet przydzielono mu z uprzejmości, żeby mógł wygodnie kontaktować się ze swoją siecią firm, agencji, funduszy, trustów, fundacji, syndykatów, komun i klanów.
– Co z Artis?
– Jest zupełnie gotowa. Nie ma w niej ani śladu wahania czy rozterki.
– Nie mówimy o wiecznym życiu duchowym. Pytam o ciało.
– Zostanie zamrożone. Wprowadzone w stan krionicznego zawieszenia – wyjaśnił ojciec.
– A w bliżej nieokreślonej przyszłości...
– Tak. Z czasem poznamy sposoby przeciwdziałania okolicznościom, które spowodowały koniec. Umysł i ciało zostaną wskrzeszone, przywrócone do życia.
– To nienowy pomysł, prawda?
– Owszem, nienowy – przytaknął ojciec. – Ale teraz jest bliski całkowitego ziszczenia.
Zbił mnie z tropu. Był ranek pierwszej doby, jaką miałem tam spędzić, naprzeciw mnie siedział za biurkiem mój własny ojciec i nic nie wydawało się znajome – ani sytuacja, ani fizyczne otoczenie, ani ten brodacz. Wiedziałem, że zanim zdążę chociaż trochę się z tym wszystkim oswoić, ruszę w drogę powrotną.
– A ty niezachwianie wierzysz w ten projekt.
– Niezachwianie. Wierzę w jego stronę medyczną, techniczną, filozoficzną.
– Niektórzy zgłaszają swoich czworonożnych pupili – powiedziałem.
– Nie tutaj. Tu nie ma miejsca na żadne domysły, pobożne życzenia ani marginalia. Tylko mężczyźni, kobiety. Śmierć, życie.
W beznamiętnym tonie ojca słychać było jednak nutę wyzwania.
– Mógłbym zajrzeć tam, gdzie się to wszystko odbywa?
– Bardzo wątpię.
Jego żona Artis cierpiała na kilka chorób, które zrobiły z niej kalekę. Wiedziałem, że główną przyczyną jest stwardnienie rozsiane. Ojciec przybył tam jako oddany świadek jej odejścia, a zarazem dobrze poinformowany obserwator tych jakichś wstępnych zabiegów, które miały umożliwić przechowanie ciała aż do roku, dziesięciolecia i dnia, gdy będzie można bezpiecznie dać mu się zbudzić.
– Kiedy tu przyjechałem, czekali na mnie dwaj uzbrojeni ochroniarze. Przeprowadzili mnie przez bramkę, a potem do mojego pokoju, prawie bez słowa. Tyle wiem. No i znam nazwę tego miejsca. Ma religijny wydźwięk.
– Technika oparta na wierze. Do tego się to sprowadza. Kolejny bóg. Nie tak znów inny, okazuje się, od paru dawniejszych. Tylko że ten jest prawdziwy, autentyczny, dotrzymuje obietnic.
– Życia po śmierci.
– Kiedyś w końcu tak, owszem.
– W Konwergencji.
– Tak.
– Matematyka ma sens.
– Biologia też. I fizjologia. Poprzestańmy na tym – rzekł ojciec.
Kiedy moja matka umarła w swoim mieszkaniu, siedziałem przy jej łóżku, a przyjaciółka matki, kobieta z laską, stała w drzwiach. Właśnie tak miałem potem wspominać tamtą chwilę, zawężoną teraz i zawsze do kobiety w łóżku, kobiety w drzwiach, samego łóżka i metalowej laski.
Ross powiedział:
– Na dole, w pomieszczeniach służących za hospicjum, stoję czasem wśród ludzi, których przygotowuje się do przejścia przez ten proces. Oczekiwanie i struchlenie tworzą swoistą mieszankę. Znacznie bardziej wyczuwalną niż obawa czy niepewność. Jest w niej uszanowanie, stan zdumienia. Wszyscy są w tym razem. W czymś bez porównania większym, niż sobie wyobrażali. Mają poczucie wspólnej misji, punktu przeznaczenia. A ja łapię się na tym, że próbuję sobie wyobrazić podobne miejsce przed wiekami. Kwaterę, schronisko dla podróżnych. Pielgrzymów.
– Skoro już mowa o pielgrzymach. Wracamy do staroświeckiej religii. Czy jest jakaś możliwość, żebym zwiedził hospicjum?
– Raczej nie – odparł Ross.
Wręczył mi płaski krążek z paskiem zapinanym na nadgarstku. Wyjaśnił, że działa on jak zakładana na kostkę elektroniczna bransoleta, dzięki której policja przed rozprawą sądową w każdej chwili może namierzyć podejrzanego. Będę miał wstęp do pewnych pomieszczeń na tym piętrze i jeszcze piętro wyżej, ale nigdzie poza tym. Jeżeli odepnę pasek, u ochroniarzy zawyje alarm.
– Nie wyciągaj pochopnych wniosków na temat tego, co zobaczysz i usłyszysz. To miejsce zaprojektowali poważni ludzie. Uszanuj ideę. Uszanuj samą scenerię. Artis twierdzi, że cały ten kompleks powinniśmy traktować jak pracę w toku, plac robót ziemnych, dzieło sztuki ziemi, land art. Wyrosłe z powierzchni, ale i wryte pod nią. Nie każdy może tu wejść. Dominującą cechą jest bezruch, zarówno ludzi, jak i otoczenia. Trochę przypomina to też grobowiec. Wiodącą zasadą jest ziemia – powiedział Ross. – Powrót do ziemi, żeby potem z niej się wyłonić.
Pochodziłem trochę po korytarzach. Były prawie puste, spotkałem wszystkiego trzy pojedyncze osoby i każdej skinąłem głową, ale odpowiadały tylko niechętnym rzutem oka. Ściany były w różnych odcieniach zieleni. Szerokim korytarzem prosto, potem skręt w inny korytarz. Gołe ściany, żadnych okien, drzwi w dużych odstępach, wszystkie zamknięte, pomalowane na pokrewne, zgaszone kolory, więc nasunęło mi się pytanie, czy w tych skrawkach spektrum należy się doszukiwać jakiegoś sensu. Robiłem to w każdym nowym otoczeniu. Próbowałem wstrzyknąć sens, nadać miejscu spójność albo chociaż się w nim uplasować, potwierdzić swoją zażenowaną obecność.
Na końcu ostatniego korytarza z niszy w suficie wystawał ekran. Zaczął się zniżać, rozpostarty od ściany do ściany, aż prawie sięgnął podłogi. Wolno do niego podszedłem. Z początku widać było tylko wodę. Mknęła powodzią przez lasy i tryskała ponad brzegi rzek. W niektórych ujęciach deszcz smagał pola tarasowe, czasem na długie chwile wypełniał cały ekran, a potem wszędzie biegali ludzie, inni zaś bezradnie spływali łódkami podskakującymi na kamieniach bystrzy. Były też zalane świątynie, domy zsuwały się ze wzgórz. Patrzyłem, jak na ulicach miast wzbiera woda, zatapiając auta razem z kierowcami. Rozmiary ekranu wynosiły każdą z tych scen ponad kategorię wiadomości telewizyjnych. Wszystko przytłaczało widza, każdy epizod trwał znacznie dłużej, niż zazwyczaj trwa oddech emisji. Działo się to na moich oczach, na moim poziomie, namacalne i rzeczywiste jak naturalnej wielkości kobieta siedząca na przechylonym krześle w domu, który pociągnęło za sobą osuwisko. Albo mężczyzna – twarz spod wody – wpatrzony we mnie. Musiałem się cofnąć o krok, ale nie mogłem oderwać wzroku. Trudno było nie patrzeć. W końcu zerknąłem za siebie i chwilę czekałem, aż w głębi korytarza pojawi się ktoś, drugi świadek, który stanie obok mnie naprzeciw tych rosnących, natrętnych obrazów.
Film był niemy.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------