- W empik go
Żertwa - ebook
Żertwa - ebook
Kto nie pragnie, ten nie żyje! Sięgnij po drugi tom niezwykłego cyklu urban fantasy „Opowieści z Wieloświata”. Poznaj intrygę, która zachwiała równowagą uniwersum i uwolniła demony!
We Wrocławiu zaczynają dziać się rzeczy niesamowite. Gwiazdy układają się w złą wróżbę, a wkrótce mają zostać złożone kolejne ofiary – żertwy. Prokurator Dębska i komisarz Majka podejrzewają sprawstwo handlarzy organami, lecz Anastazja Omyk oskarża wyznawców słowiańskiego bożka. Czy za zabójstwami stoją nadprzyrodzone istoty, czy członkowie przestępczej sekty umiejętnie posługujący się specyficznym szyfrem?
Równocześnie Wrocław nawiedza pragnący śmierci wąpierz, tropiący łapiducha mściwy wilkodłak oraz diabli duet Boruty i Rokity. Podobnie jak w bestsellerowej „Wiedźmie”, pierwszej powieści cyklu, postaci ze słowiańskich legend tworzą niezwykłą wizję Wieloświata. „Żertwę” i „Wiedźmę” można czytać w dowolnej kolejności. Dawne historie odżywają po wiekach w nowych kształtach, a uśpione moce wypełniają ulice współczesnej dolnośląskiej metropolii. Na Ślęży, w dawnym miejscu słowiańskiego kultu, gdzie niegdyś starły się siły niebios i piekieł, ponownie otwiera się przejście między światami.
Aby wyrwać się z niewoli lęków i obsesji, będą musieli poświęcić swoje dusze…
Kto się nie boi, ten nie zna odwagi!
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66229-26-6 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Księga Jeremiasza 32, 31–35ROZDZIAŁ 1
Co ma wisieć,
niech upadnie
7 kwietnia 2016
Gdzie jest sznur?
– Nie wiemy.
Nieszczęsny wisielec leżał w poprzek pod rozstawioną drabiną, kilka metrów przed wejściem do archikatedry św. Jana Chrzciciela na wrocławskim Ostrowie Tumskim. Osobliwa metalowa szubienica odbijała blask upiornie podświetlających świątynię reflektorów, a jej ostry czubek, groteskowe mimesis zwieńczenia górujących w tle katedralnych wież, wskazywał oskarżycielsko na pochmurne, ciemne niebo. Było jeszcze przed świtem siódmego dnia kwietnia roku 2016 – Księżyc w nowiu przypadał w osiemnastym stopniu znaku Barana, zwiastując przemiany i nowe wyzwania, zaś położenie planety Uran, władcy Wodnika, wieszczyło nieoczekiwane, drastyczne wydarzenia. Stojący nad zmarłym prokurator Alicja Dębska i komisarz Norbert Majka, choćby rozumieli przestrogi wypisane na nieboskłonie, przyjęliby je ze wzruszeniem ramion, sądząc, że ot, czeka ich pewnie odkrycie kilku ludzkich tragedii więcej niż zazwyczaj. A jednak sprawa wisielca bez sznura przepełniła ich szczególnymi, złymi przeczuciami, których nie potrafili ubrać w słowa, lecz jakoś pierwotnie wyczuwali je pod skórą.
Prokurator Dębska była zdrowo wyglądającą kobietą w wieku około czterdziestu lat, dzielnie toczącą nierówną walkę z czasem – choć zawsze przegrywała poranne bitwy, kapitulując podczas prób dobrania stroju do społecznych wyobrażeń. W lekkim makijażu, młodzieżowych jeansach, wygodnych półbutach i białej koszuli, czasem przykrytej sportową marynarką albo długim swetrem, z włosami do ramion złapanymi w ogonek, wyglądała na znacznie młodszą, niż była, całkiem jak studentka jakiegoś sennego, pacyfistycznego kierunku. Niejeden raz wprawiała nieznajomych i różne przestępcze osobistości w zdumienie, zdradzając swój wiek lub profesję. Niezależnie jednak od zewnętrznych pozorów Dębska pozostawała kobietą silną i ambitną, choć zrównoważoną i pozbawioną pierwiastka pychy; krótko mówiąc, była obdarzona solidnym charakterem. Mimo wszelkich trudów, a może właśnie z ich powodu, lubiła swoje zajęcie – kontrolowanie i oskarżanie ludzi pochłonęło ją tak bardzo, że nie znalazła czasu na założenie rodziny. Ale tam, gdzie większość dostrzegała opustoszałe, martwe pobojowisko po porażce życia osobistego w potyczce z karierą, tam ona odnajdywała przestrzeń do złapania oddechu i nabrania dystansu. Wieczorami, odniósłszy już wszelkie zwycięstwa zawodowe, tryumfowała prywatnie – biegała maratony, grała w szachy i czytała francuską literaturę w oryginale. Poczucie, że panuje nad sytuacją, przynosiło jej satysfakcję i umacniało w wierze, że podjęła same właściwe decyzje.
Komisarz Norbert Majka był zdecydowanie mniej skomplikowany, rzekłby ktoś – być może z racji płci, a może z winy stażu życia, krótszego niż Dębskiej o blisko dekadę. Powód mogło stanowić również częste wstrzymywanie oddechu w młodości – Majka pływał nałogowo i niewiele brakło, by stał się zawodowcem. Uwielbiał nurkować, wielokrotnie bez sprzętu, do granic wytrzymałości, w miejscach jak najbardziej odludnych i niebezpiecznych – dopiero wówczas, przytłoczony masą wody, w samotności i ciszy, czuł jednoczesne podekscytowanie i spokój. Istniał w pełni tylko w chwili, gdy odczuwał wzbierający brak tlenu, a o jego duszę ścierały się adrenalina i otępienie, pragnienie życia i pokusa wiecznego odpoczynku. Musiał jednakże jeść i karmić swoich bliskich – liczne rodzeństwo i zapracowanych rodziców, a pływanie nie przynosiło mu dostatecznych ku temu zarobków. Wybrał więc rozwiązanie, które wydało mu się najprostsze, a zarazem najbardziej odpowiednie wobec jego konstrukcji psychicznej i fizycznej. Praca w policji, bo tego zajęcia się podjął, przypominała mu pływanie – znał kierunek, wiedział, co powinien robić, a środowisko, w którym się znalazł, jednocześnie stanowiło stabilną podporę i stwarzało nieustające zagrożenie; mimo kilku zachłyśnięć udało mu się utrzymać na powierzchni. A gdy tylko wyrywał się z wirów pracy, niemal instynktownie kierował się na basen. Wytrwale brnął naprzód, nieustannie sprawdzając, na ile go stać i czy to on goni metę, czy też meta ściga jego. Był spokojnym ryzykantem, cichą wodą rwącą brzegi.
Komisarz Majka przez lata pracy widział niejedno – pijanych kierowców, drobnych złodziejaszków, ludzi znęcających się nad zwierzętami, mężów bijących żony, młodych chłopaków i dziewczyny siłujących się ze społeczeństwem, alkoholików, narkomanów, hazardzistów, ekshibicjonistów, prostytutki i alfonsów, gangsterów i gangsterzyków, fałszerzy, naciągaczy, oszustów, samobójców – także tych, których ledwo udało się powstrzymać przed odebraniem sobie życia, widział dzieciaki na pogadankach w szkole, widział awanturników i ludzi zaśmiecających lasy, widział gwałcicieli, grafficiarzy, widział ojców oraz matki przejeżdżających na czerwonym świetle. Widział zło błahe, głupie, nieodpowiedzialne, bezmyślne, okrutne, bezwzględne, egoistyczne, wyrachowane i nieludzkie. Widział je i metodycznie, we własnym tempie i zakresie możliwości wyłapywał, zbierał do zarzuconej sieci i jak milczący rybak dostarczał swój połów prokurator Dębskiej, aby schwytane płotki i grube ryby mogła za każdym razem opisać, zakwalifikować, wypunktować i wycenić na miesiące, lata, kwoty lub obowiązki.
Czyniła to wprawdzie nie zawsze skutecznie, ale z niezmiennym uporem – wszak Dębska została prokuratorem nie z przypadku, lecz zgodnie z planem. Nie widziało jej się szukać klientów i zajmować sprawami, nie daj Boże, weksla albo reklamacji, o rozwodach nie wspominając – adwokatura czy radcostwo nie leżały w jej naturze. Ze swoją nieustępliwością, profesjonalnym podejściem i skrupulatnością mogłaby być skutecznym komornikiem dbającym o interesy pokrzywdzonych wierzycieli, którym należały się pożyczone i nigdy nieoddane pieniądze, ale ilość papierkowej, powtarzalnej roboty ją odstraszyła – tym bardziej krzywiła się na myśl o notariacie. Nie wyobrażała też sobie być znieruchomiałym za stosem akt sędzią w wydziale cywilnym, rodzinnym albo co gorsza rejestrowym. Krótko rzecz ujmując, musiała być prokuratorem, musiała wydawać postanowienia w sprawie, przekopywać akta, snuć wersje, jeździć na wizje – wykonywać pracę niezwykle nużącą i wymagającą, ale dającą jej satysfakcję i poczucie, że znów dowiodła swej racji, że wygrała, postąpiła słusznie i opanowała sytuację, a w walącym się świecie jedna z cegiełek wróciła na przeznaczone jej miejsce.
– A monitoring? – zapytała prokurator Dębska, zapinając wyżej zamek kurtki, zimowej jeszcze, wypełnionej kaczym puchem, z kołnierzem obszytym sztucznym futrem. Niewysoka, w butach na płaskim obcasie, stojąc obok imponującego sportową sylwetką komisarza Majki, wyglądała niemal jak dziecko.
– W pewnym momencie nagrania jest zbyt ciemno, by cokolwiek zobaczyć – Majka spokojnie i z nieprzesadną precyzją ustosunkowywał się do wszystkich, nawet najdrobniejszych jej wątpliwości; twarz miał przy tym łagodną i cierpliwą.
Wciąż przyglądali się leżącym pod drabiną zwłokom, w nadziei, iż dostrzegą istotny szczegół, który umknął im podczas pierwszych oględzin sprzed kilku chwil. Lekarz w swym mniemaniu wykluczył udział osób trzecich, ślady na szyi jednoznacznie wskazywały na samobójstwo przez powieszenie, bruzda wisielcza na przedzie gardła była gruba i silnie brunatna. Był też pewien, że zgon nastąpił mijającej nocy, zaś otwarcie zwłok w zakładzie medycyny sądowej miało jedynie doprecyzować czas śmierci. Nic nie pozwalało przypuszczać, że w martwym ciele kryły się jakiekolwiek inne wskazówki.
– Moment. Nie rozumiem – stwierdziła prokurator, nie tyle przyznając się do swojej ułomności, co zarzucając komisarzowi nieścisłość. – Ile czasu minęło od zdarzenia do przyjazdu patrolu?
– Kilka godzin – przyznał komisarz.
– Jak to? – Dębska wciąż nie pojmowała, co objawiło się na jej twarzy ostrzegawczym zmarszczeniem brwi.
– Strażnik zasnął przy monitoringu. Zdarzenie zobaczył dopiero po przebudzeniu.
Prokurator prychnęła, niezadowolona – z pewnością pomyślała, że przez taki brak sumienności dzieje się większość tragedii na świecie.
– Nadzwyczajnym zbiegiem okoliczności powiesił się akurat wtedy, kiedy strażnik zasnął – powtórzyła, nie kryjąc się ze swym niedowierzaniem. Czy może strażnik udawał, przekupiony? Ta wątpliwość od razu błysnęła w jej krytycznym umyśle. A może ktoś go uśpił? Wywabił z kryjówki, a ten wbrew zasadom wyszedł, teraz zaś to ukrywa?
– Dokładnie na to wygląda.
– Dokładnie czy na to wygląda? – Dębska lubiła chwytać ludzi za słowa. Wskazując na ich brak konsekwencji, nielogiczność i niedokładność, przejmowała kontrolę. – Ktoś to sprawdził?
– Mamy tylko oświadczenie strażnika – odparł niezrażony Majka, nie pozwalając na wytrącenie się z równowagi.
– Czyli może kłamie i wcale nie spał – drążyła uparcie prokurator.
– Bierzemy to pod uwagę.
– Tylko po co? – Dębska, wykazując rzetelność i uczciwość, sama zaatakowała wersję, którą jeszcze przed chwilą przypuszczała.
– Po co miałby nie spać? Żeby ktoś mógł spokojnie zabrać sznur – przypomniał jej komisarz. – Byłby dla sznurokrada czujką.
– Tak, tak. Ale na co komu sznur samobójcy?
– Tego nie wiem – przyznał Majka.
Zamilkli na chwilę. Leżący na bruku mężczyzna swoje szeroko otwarte oczy miał utkwione w wiszących nad nimi chmurach. Ubrany w stare, brudne ubrania, nieogolony i z zapuszczonymi włosami, wyglądał na bezdomnego, którym zapewne był – w innym razie po cóż miałby dopuszczać się tak starannej maskarady? Obok niego leżała plastikowa reklamówka, na którą czyhali już technicy kryminalistyczni. Cała ich grupa zgodnie postanowiła odczekać pół godziny, aż zrobi się wystarczająco widno – nim podłączyliby reflektory, minęłoby tyle samo czasu, a ich wysiłek stałby się zbędny. Dlatego kilkanaście osób stało bezczynnie na otoczonym biało-niebieską taśmą placu, przy policyjnych wozach, popijając kawę z termosów, jedząc kanapki i prowadząc przyciszone rozmowy.
– Mamy pewność, że powiesił się sam? – podjęła znów prokurator Dębska.
– Na nagraniu widać, jak przynosi drabinę, rozstawia ją, mocuje sznur z pętlą na najwyższym szczeblu, wspina się od wewnątrz i wiesza – zrelacjonował komisarz, starannie wymieniając każdy z etapów ostatniego przedsięwzięcia nieboszczyka.
– A jednak ktoś zabrał ten przeklęty sznur – skwitowała Dębska, zaintrygowana niezaprzeczalnym udziałem osoby trzeciej.
– Niestety.
– Trudno. Trzeba wszcząć śledztwo – zdecydowała prokurator z ciężkim westchnieniem, ale i szczególnym błyskiem w oku. – Mamy podejrzenie namowy lub pomocy przy popełnieniu samobójstwa. Zabezpieczcie ślady i zróbcie tu porządek, zanim zlecą się sępy. Ja muszę jechać do kolejnej sprawy.
Powiedziawszy to, bez pożegnania oddaliła się energicznym krokiem do swojego samochodu, zaś komisarz Majka skierował się ku czekającej grupie, aby przydzielić zadania. Gdy tylko się rozjaśniło, obfotografowano każdy przedmiot i miejsce, nie pomijając pozornie najbłahszego szczegółu, po czym jak najszybciej zabrano ciało wisielca i, ukrytego przed wścibskimi spojrzeniami, odwieziono do zakładu medycyny sądowej. Na drabinie, którą samobójca, na co wszystko wskazywało, przyniósł z niedalekiego placu budowy, zabezpieczono mnóstwo odcisków palców – rychło okazało się, że wszystkie należały do pracowników budowy, posiadających co do jednego solidne alibi, oraz do samego zmarłego. W plastikowej torbie mężczyzny nie odnaleziono nic poza stertą aluminiowych puszek wyzbieranych skrupulatnie ze śmietników i kontenerów.
Kilka godzin później komisarz Majka głowił się nad aktami, czytając dopiero co sporządzone wyniki sekcji. Jak głosił, w wyniku ucisku spowodowanego ciężarem wiszącego ciała doszło do zamknięcia tętnic szyjnych i kręgowych, co doprowadziło do omdlenia, niedokrwienia mózgu i w następstwie – śmierci mózgu oraz do ostrej niewydolności krążeniowo-oddechowej, bezpośrednio skutkującej zgonem. Biegły w toku oględzin i sekcji zwłok nie stwierdził śladów gwałtownego działania poza wyraźną bruzdą wisielczą wskazującą na użycie grubego sznura lub kabla – w szczególności brak było na ciele denata śladów i obrażeń typowych dla stoczonej przed śmiercią walki czy też prób obrony, a także zmian wskazujących na wywołanie stanu nieprzytomności w sposób inny niż opisany wyżej czy skrępowania w celu powieszenia wbrew woli denata. Było więc pewne, że wisielec powiesił się samodzielnie, niemniej komisarza nieustannie, tak jak prokurator Dębską, dręczyły wątpliwości, czy decyzję o odebraniu sobie życia podjął równie niezależnie. Co więcej, tożsamości zmarłego nie sposób było ustalić – nie miał przy sobie dokumentów, odcisków palców nie odnaleziono w policyjnej bazie danych, nie pasował też do wizerunków żadnej z osób zgłoszonych jako zaginione. Nie miał leczonych zębów ani śladów po przebytych operacjach – nieboszczyk i jego ciało milczeli jak zaklęci, nie udzielając żadnej podpowiedzi. Nawet telefon komórkowy – w zasadzie jedyny osobisty przedmiot, jaki przy nim znaleziono – był całkowicie czysty, nie miał nawet karty SIM.
– Może miał być słupem, ale się wystraszył. Zagroził policją i go uciszyli – podsunęła prokurator Dębska, gdy komisarz Majka zadzwonił opowiedzieć jej o wynikach sekcji. Było już po południu, a prokurator nadal jeździła po całej okolicy, zbierając sprawy jak śmierć swoje żniwa, jako że dzień, zgodnie z przepowiednią gwiazd, był wyjątkowo pechowy.
– Wstępne wyniki sekcji nie wykazały śladów walki – powiedział Majka. – Nie ma obrażeń na tyle świeżych i głębokich, by wskazywały, że tej nocy ktoś go powiesił, używając przemocy. A dowód osobisty mogła zabrać ta sama osoba, która wzięła sznur.
– Przejdź się jeszcze po bezdomnych – poleciła prokurator, ale zaraz dodała usprawiedliwiającym tonem, aby komisarz nie pomyślał, że wykorzystuje go i nakazuje bezsensowne czynności: – Dla pewności. Sam widziałeś, beznadziejnie to wyglądało, katedra i ten sznur. Nie mogę tego tak po prostu umorzyć.
– Oczywiście, rozumiem.
Komisarz Majka oczywiście rozumiał – musieli pozbyć się wszelkich wątpliwości, na tym wszakże polegała ich praca. Pojechał więc do Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej, uzbrojony w cierpliwość i zdjęcie, ale nikt z pracowników nie rozpoznał zmarłego. Komisarz, jeszcze niezrażony, podjął próby rozmów z samymi bezdomnymi – w kilku noclegowniach, w punktach wydających posiłki i odzież, wreszcie ze spotkanymi na ulicach, przystankach, dworcach, pod wiaduktami i w opuszczonych magazynach. Przez dwa kolejne dni, wraz z kilkoma innymi funkcjonariuszami, jeździł po całym Wrocławiu, ale pytani, domyślając się z łatwością, że mają do czynienia z policją, unikali udzielania jakichkolwiek odpowiedzi. Każdy napotkany bezdomny, niezależnie od wieku, miał problemy z pamięcią, wzrokiem albo w najlepszym razie ostatni raz widział „tego człowieka” miesiące temu. Nikt nie podał nazwiska ani chociażby imienia. Komisarz, wiedząc, iż taka wiadomość prędzej zniechęca do zwierzeń, niż do nich skłania, postanowił nie zdradzać, że poszukiwany mężczyzna nie żyje – a i bez tego, skoro tylko rozeszła się plotka, że bezimienny bezdomny jest ścigany przez policję, na drugi dzień nikt nawet nie trudził się wymyślaniem wymówek. Wszyscy rozpytywani bezdomni zgodnie stwierdzali, że nic nie wiedzą, i zaciskali usta w upartym milczeniu, jakby i na nich rzucono urok.
Komisarz Majka był w ciasnej, pozbawionej perspektyw kropce, do czego wprost i bez wstydu przyznał się prokurator Dębskiej.
– ...z drugiej strony taka niechęć to nic nowego – zauważyła Dębska, gdy komisarz zakończył swoją dokładną relację.
Siedzieli u niej w gabinecie, na drugim piętrze przepastnego, neorenesansowego budynku prokuratury wzniesionego przy ulicy Podwale, którego elewacja jaśniała niczym nieskażone grzechem sumienie sprawiedliwości. W pokoju brakowało mebli – na środku jak samotna, lecz bujnie porośnięta wyspa trwało obłożone papierzyskami biurko ze starym komputerem, a akta, niegdyś ułożone przykładnie na dwóch regałach przy ścianie, uległy cudownemu rozmnożeniu i rozpełzły się po całej podłodze. W kącie blisko okna stał martwy, kiedyś wspaniały kwiat, którego zwłok nikt nie miał czasu wynieść; miał przez kolejne lata wchłaniać osiadły na nim kurz i przemienić się w karykaturę skamieliny.
Prokurator Dębska zagotowała wodę w stojącym na parapecie białym, plastikowym czajniku elektrycznym i przygotowała dwie szklanki pozbawionej smaku herbaty. Trzymali je w dłoniach, parujące, uważając, by nie rozlać zbyt wiele na świeżo wydrukowane akty oskarżenia, i wyobrażali sobie, że uwięziony w szkle płyn to coś innego niż zabarwiona uschniętymi listkami gorąca woda. To „coś” bardzo by im się teraz przydało.
– Tak, ale żeby ani jedna osoba się nie zająknęła, to dziwaczne... – stwierdził komisarz Majka, z niedowierzaniem kręcąc głową nad szklanką.
– Nikt nic nie widział, wszyscy spali, w katedrze nikogo nie było, na ulicach pusto, nagranie z kamer nieczytelne, śladów nie ma, tożsamości nie ma, rodziny nie ma, niczego nie ma – podsumowała po raz wtóry Dębska, postawiła swoją herbatę wśród lawiny papierzysk i zamieszała w niej wyjętą z szuflady biurka łyżeczką. Zrobiła to nie po to, by rozprowadzić cukier (gdyż go nie dosypała) czy wzmocnić herbatę (na to szans nie było), lecz najwyraźniej by móc obserwować wirujące, wzburzone fusy.