Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Zew Krwi - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 sierpnia 2025
30,29
3029 pkt
punktów Virtualo

Zew Krwi - ebook

W świecie rozdartym między magią a mieczem, gdzie przyjaźń poddawana jest próbom, zaczyna się opowieść, która na zawsze odmieni losy Jutaryndii. Myśliwy Tyrold Borgen traci rodzinę i zostaje wplątany w pradawną przepowiednię. Z łowcy staje się celem, ściganym przez potężnych wrogów. Wraz z grupą wiernych przyjaciół wyrusza w podróż pełną bólu, walki i zdrady. „Zew Krwi — Narodziny Legendy” to epicka opowieść dla dorosłych o utracie, zemście i narodzinach bohatera, który nie chciał być legendą.
Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8414-648-4
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Na podwórzu powoli zapadał zmrok. Tarcza słońca już prawie zniknęła za linią drzew, a ciepłe światło przygasło, ustępując chłodnemu półmrokowi. Płomień w kominku powoli dogasał, ćmy stukały cichutko w małą szybkę umiejscowioną pośrodku ściany, na której wisiało pełno futer dzikich zwierząt. Siedzący na środku izby człowiek w średnim wieku zajęty był garbowaniem skór, które pozyskał z dzisiejszego polowania. W ciszy i skupieniu wykonywał skrupulatnie swoją pracę.

— Dziś miałem udane łowy — wstając powoli i ociężale, pokazując na sobie oznaki zmęczenia wyszeptał do siebie tych kilka słów z dużym zadowoleniem.

Pierwsze swe kroki skierował ku kominkowi, aby podłożyć drwa do paleniska. Poruszał się z dużym trudem. Dziś na polowaniu nie zdołał obronić się przed pędzącym w jego stronę dzikiem. Na jego szczęście rana nie była poważna. Zwierzę tylko musnęło go swoimi szablami, ledwo raniąc łydkę prawej nogi. Powoli drepcząc ku kupce drewna, która leżała zakurzona gdzieś pod szpargałami w kącie izby usłyszał hałasy dobiegające od strony miasta. Chata poczciwego Tyrolda znajdowała się kilka minut jazdy konno na południe od murów miasta Rastenborg.

— Znowu jakiś festyn czy inne cholerstwo, na które zorganizowanie nigdy nie brakuje pieniędzy — powiedział do siebie z lekkim oburzeniem. — Na chore dzieci, zwalczanie plagi szczurów czy naprawę dziury w północnym murze, próżno było szukać funduszy w miejscowym skarbcu.

Miasto Rastenborg nie było nazbyt duże. Prawa miejskie uzyskało całkiem niedawno, gdy przejeżdżający przez nie król Julian IV nadał mu prawa miejskie na podstawie tego, iż mieszka w nim przyjaciółka jego córki, królewny Rolandy. Królewna nie mogła się zadawać z rówieśniczką pochodzącą ze wsi czy miasteczka. Królewska córka była niesforna i wymykała się często, aby zobaczyć przyjaciół poznanych na obozie dobrych manier czy naukach etyki dworskiej. Dzieci zwykłych, szarych jak to się mawiało ludzi, bywały tam rzadko, bo i taki obóz kosztuje krocie. Rodzicie niejednokrotnie odmawiali sobie śniadania czy kolacji lub tego i tego, aby zaoszczędzić kilka aurumów. Zbierali od narodzin dziecka przez kilka lat, żeby ich pociecha znalazła się na obozowej liście. Niekiedy nadarzała się okazja, że dzieci zaprzyjaźniały się a wraz z nimi rodzice, co sprzyjało w nawiązywaniu relacji z tak zwanymi wyższymi sferami.

Hałas wydawał się zbliżać ku jego chacie. Po kilku sekundach z tego całego harmideru, jaki było słychać na zewnątrz wyodrębnił Tyrold z precyzją myśliwego, stukot pędzących koni wraz z krzykami kilkoro mężczyzn, trzech może czterech. Wiedział doskonale, że kierują się do jego chaty, ponieważ droga z miasta na południe dalej już nigdzie nie wiodła. Wyszedł na ganek. To, co ukazało się jego oczom było dla niego przerażeniem. Jarzące się miasto w płomieniach, które było widać z oddali. Płomienie sięgały wysoko ponad mury obronne miasta i wysokie drzewa. Krzyki mężczyzn zbliżających się do jego chaty na cwałujących koniach było słychać doskonale.

— Szybciej gniocie poganiaj tego konia!

— Szybciej już nie dam rady!

— Trzeba obudzić Tyrolda, ostrzec go!

Trzech jeźdźców wyskoczyło zza zakrętu. Gdy ujrzeli Tyrolda stojącego na werandzie swojej chaty zwolnili tempa.

— Tyrold! — krzyknął grubas siedzący na czarnym wierzchowcu.

— Tyrold! Ty głupcze, patrzysz spokojnie jak nasze miasto jest atakowane? Czekasz tu na nich? Czym chcesz ich przywitać? Jesteś zwykłym myśliwym. Nie umiesz walczyć. Zostaw to strażnikom. Oni się z nimi rozprawią — pryszczaty ze zdenerwowaniem przeciera czapką kapiący pot z czoła.

— Usiekaj stąd idioto. Zginieś, jeśli tu zostanieś — powiedział nad wyraz spokojnie ten trzeci, który wzbudzał strach samym spojrzeniem. Pewnie to przez bliznę, która z obrzydzeniem ciągnęła się od lewego policzka przez dolną wargę. To przez nią właśnie człowiek o nad wyraz męskiej posturze niewyraźnie mówił. Choć mowa wydawała się śmieszna, gdy zobaczyli, kto jest autorem słów nikomu nie było do śmiechu.

Tyrold stał jak wyryty z kamienia. Nie potrafił wydusić z siebie słowa. Milczał przez chwilę wpatrując się w tańczące płomienie ponad drzewami. W mieście prowadził sklep, w którym sprzedawał własnoręcznie robione łuki, strzały, skóry zwierząt przerobione na dywaniki i trofea tych bardziej niebezpiecznych, mieszkających w głębi lasów jak i tych zwyczajnych. W jego asortymencie można też spotkać ziarna pszenicy czy zwykłe rzepy. Widział oczami duszy jak jego dobytek trawi ogień.

Tyrold spojrzał w oczy Skada z wielkim żalem. — Pogrzeb mojej żony — odwrócił się i odszedł wolnym krokiem w stronę domu uzdrowiciela po ciało swojej lubej.

— Tyrold! — powtórzył się grubas.

Widząc, że przyjaciel nie reaguje, pryszczaty zsiadł z konia, podszedł do niego i walnął go otwartą dłonią prosto w gębę.

— Co się dzieje? — zapytał, patrząc się bez ustanku w stronę płonącego miasta.

— Bandyci! Oprychy, szubrawcy zaatakowali miasto. Wzięli nas z zaskoczenia, podstępem szczury chędożone. Jak oni się dostali niepostrzeżenie za mury? — grubas z niedowierzaniem krzyczał bez przerwy.

— Mieli wtykę wśród strażników. Pieprzonego szpicla, który ich normalnie wpuścił jak gdyby nigdy nic. Po cichutku chodzili od domu do domu i podrzynali ludziom gardła. Czegoś szukali i nie były to kosztowności. Przy którymś domostwie z kolei wpadli. To ja zobaczyłem ich pierwszy! — pryszczaty z podekscytowaniem opowiadał w dużym skrócie, co się stało. — Ale teraz musimy uciekać!

— Jak podrzynali ludziom gardła? Co ty pieprzysz? Ledwo jednego, czy dwóch usiekali. Zaraz strzelę cię, jak ty strzeliłeś Tyrolda przed chwilą, ale to nie będzie przyjemne — puścił lejce i zacisnął pięść prawej ręki. — Oj, nie będzie.

Chudzielec tylko przełknął ślinę i dalej nic nie mówił.

Ten nadal stał, kłąb przemyśleń paraliżował jego ruchy, to nie był strach. Milion pytań zakrzątały jego myśli.

— Skad, zsiadaj z tego konia grubasie i pomóż Tyroldowi dojść do siebie!

Skad zsiadł z konia, podbiegł do stojącego pod gankiem wiadra pełnego wody, podniósł je z wielkim trudem i wylał na Tyrolda. — To ci powinno pomóc.

— Moja żona! Moja żona jest w mieście u uzdrowiciela. Jest brzemienna. Ma na dniach wydać mi syna — wykrzyczał Tyrold. Otrząsł się jak pies z wody, poczym wszedł do domu najszybciej jak potrafił. Przebrał się w strój, który chronił go na polowaniach, chwycił najlepszy łuk jaki posiada w swojej kolekcji wraz z pełnym kołczanem strzał. Wyszedł z chaty i bez słowa skierował swe niepewne kroki ku stajni. Ból w łydce zanikł. Wszyscy trzej patrzyli na myśliwego z niedowierzaniem.

— Co ty robisz głupcze? Chcesz zginąć? — pryszczaty Furel doskonale wiedział, co chce zrobić Tyrold. — To niebezpieczne. Zginiesz, jeśli pojedziesz tam sam.

Wyszedł ze stajni prowadząc uszykowanego konia do jazdy. Uszykował wszystko w mgnieniu oka.

— Zgadzam się z Furelem. Dlatego pojadę tam z Tobą! — krzyknął Skad klepiąc pochwę swojego miecza przytroczoną do juk konia.

— Moszesz liczyś takśe na mój miecz — śmiesznie mówiący mężczyzna zsiadł z konia, wyjął przymocowany do siodła duży pięknie zdobiony miecz dwuręczny. — Dawno nie smakowaliśmy krwi.

Zapadła chwila ciszy. Wszystkie oczy zostały skierowane na pryszczatego Furela, który wiedział, czego oczekują od niego towarzysze.

— O nie! Nie dam się zabić dla jakieś dziewki.

— To nie dziewka tylko moja żona! — ze złością Tyrold podbiegł do Furela i przywalił mu pięścią w brzuch. Zawyli obydwaj. Furel padł na ziemie a dla Tyrolda odezwał się ból łydki. Dobrze opatrzona rana, którą zadał wściekły dzik podczas dzisiejszego polowania otworzyła się i zaczęła krwawić. Po chwili nie zaważając na ból wsiadł na konia. — Jeśli nie chcecie, nie musicie ze mną jechać. Nikt was do niczego nie zmusza.

— Pojedziemy z tobą. Będziemy walczyć ramię w ramię jak przystało na przyjaciół — z dumą wymówił te słowa Skad. — Ale pamiętaj, jeśli zginę w tym mieście spal moje ciało i rozsyp prochy gdzieś na łące. Uwielbiam delakt. Niegdzie indziej nie odczuję delaktu jak na łące. — Tyrold bez słowa skinął głową na znak, że zrozumiał. Zawsze tak robił, gdy Skad wspominał o swoim pochówku.

Ruszyli w stronę miasta zostawiając Furela leżącego na ziemi i skomlącego z bólu. Jura tylko przejeżdżając obok splunął mu pod nogi. Łowczy wiedział, w jaki sposób i gdzie zadać cios, aby najbardziej bolało.

Podczas kilku minutowej drogi jechali w milczeniu. Każdy myślał czy wyjdzie z tego cało. Żaden z nich nie walczył i nie zabił człowieka. Miecze nosili przy sobie tylko na pokaz. W tak niespokojnych czasach każdy nosił przy sobie broń. Gruby Skad jest najlepszym kowalem w mieście i jednym z najlepszych na wyspie. Dobrze zbudowany, ale dla przytyku nazywany grubasem. Jura, człowiek o niezwykłej posturze i śmiesznej mowie to wysoko postawiony podróżny kupiec. Umie posługiwać się mieczem, ale nigdy nie śmiertelnej rany a tym bardziej nie zabijał z zimną krwią. Krzyki mieszkańców i towarzyszący im dźwięk syku palącego drewna, z każdą sekundą cwałującego konia stawały się coraz głośniejsze. Jak zaczarowane w tej samej sekundzie zaczęły bić dzwony świątyni i kaplicy.

— Słyszycie? — zwolnił tempa. — To dzwon Derykle. Bogini miłosierdzia i łowiectwa jest z nami.

— A ten drugi to Gicerny. Z małej kaplicy — słusznie zauważył Jura.

— Stójcie! — krzyknął Skad — Nie wjedziemy główną bramą, nie mamy szans w walce bezpośredniej. Pamiętam jak za młodu wymykałem się rodzicom z domu. Przy wschodniej części palisady jest krata. Wiem jak ją otworzyć i gdzie prowadzi tunel. Wejdziemy tamtędy bez problemu. Pojedziemy teraz na wschodni trakt skrajem lasu przy rusztowaniu murów.

— Dlaczego nie wejdziemy po tym właśnie rusztowaniu? — wskazał Skad na drewnianą konstrukcje.

— A pomyślałeś jak z niego zejdziesz? Z drugiej strony muru rusztowanie nie jest dokończone a baszty są zamykane. Jedyne wyjście to zeskoczyć.

Godzina była bardzo późna, ale pomimo panującego mroku drogę rozświetlały mi płonące drewniane konstrukcje w mieście. Jadąc skrajem lasu dojechali do wschodniego traktu prowadzącego dalej do Taêran na południowym wschodzie i Viquender na wschodzie. Po kilku kolejnych minutach jazdy w ciszy dojechali pod drewnianą palisadę, do której przywiązali konie.

— Dalej pójdziemy pieszo.

Miasto było w ciągłej rozbudowie. Zachodnia strona miasta była chroniona przez mur a wschodnia przez drewnianą palisadę, co narażało miasto na ciągłe ataki od tej właśnie strony, północ była zaniedbana od niepamiętnych czasów. Żaden włodarz miasteczka nie przykładał do północnej strony wagi ze względu na obecność mokradeł i szerokiej rzeki w pobliżu a południowa. Lepiej nie mówić. Dziura na dziurze, rozpadające się mury już nie spełniały swojej funkcji od lat. Śmiali się ludzie, że bez drewnianego rusztowania mur padnie.

— Boicie się? — szepnął Skad.

— Jaśne, że tak.

— Zawrzeć ryje. Bo nas usłyszą — z lekkim zdenerwowaniem odparł Tyrold.

Skad szedł, jako pierwszy, za nim Tyrold a na końcu Jura. Szli powoli ze względu na stan fizyczny Tyrolda. Jego noga przestała już boleć. To przez adrenalinę. Każdy myślał tylko o jednym, zrobić swoje i uciekać z miasta, daleko, w bezpieczne miejsce może nawet do Karmingten.

Dookoła było słychać odgłosy walki, ludzi wołających o pomoc i płacz dzieci, które jak przeżyją do jutra zostaną pół lub najprawdopodobniej sierotami.

— To tu –Skad zatrzymał się i zaczął grzebać w krzakach. Ich oczom ukazała się zardzewiała krata, na oko nie do ruszenia. Gruby ledwo przecisnął swoją pulchną dłoń między szczebelkami. Pomerdał ręką i jak za sprawą magii krata się otworzyła. Tyrold i Jura także spędzili dzieciństwo w tym mieście, ale nie wiedzieli o istnieniu tego tajemnego przejścia. — Co się gapicie? Przemycaliśmy tędy sermotycyńską stal, która była opodatkowana jak diabli. Ale jakiś idiota wymyślił, że wyroby z owej stali nie podlegają żadnym podatkom. Są traktowane jak złom. Bez sensu.

— Mówiłeś, że wymykałeś się rodzicom, ale nie mówiłeś, po co. Przemyt? Czyś ty na głowę upadł?

­– Nie mówiłem, po co, żeby uniknąć właśnie takiej rozmowy. Pouczanić. Tylko tyle potraficie.

— Pouczanić? Nie ma takiego słowa — myśliwy puknął się w czoło, szepcząc prawie krzyknął ze złości.

— Eee tam — Skad machnął ręką. — Mówiłem, że będziesz mnie pouczanić.

Przez otwartą kratę po kolei, jeden za drugim przeciskali się w ciszy. Było mokro, ciemno i strasznie śmierdziało. Okazało się, że to tunel ściekowy, który jest połączony z rynsztokiem przy głównym dziedzińcu zaraz przy świątyni Derykle. Po dłuższej chwili kowal się zatrzymał i spojrzał na drabinę, która była w opłakanym stanie.

— No chłopaki. Po drabinie każdy wspinaś się umie, więc zapraszam po kolei — z uśmiechem na twarzy Jura wyksztusił z siebie kilka tych słów. — Tyrold ty pierwszy. Jak byś się poślizgnął przez tę cholerną nogę to cie złapiemy — czasami kupiec mówił z dobrą dykcją, tak jakby specjalnie przekształcał niektóre słowa.

— Nie martw się o mnie. Dam sobie rade — z niechęcią stawiał pierwsze kroki. Szczebel za szczeblem wlókł się ku górze. — Przecież ta drabina zaraz runie w dół — przełknął ślinę. — Razem ze mną.

— Spokojnie, ta drabina, od kiedy pamiętam jest w takim kiepskim stanie. Nie przesadzaj tylko wychodź na zewnątrz — poklepał szczebel drabiny jak konia. — Mój dziadko ją robił — oznajmił z dumą.

Wrzawa, krzyki, oddźwięk bitwy. Miecz styka się z mieczem. W momencie, gdy myśliwy zaczął odsuwać wieko kanalizacji każdy wstrzymał oddech. Wystawił powoli głowę z nad bruku. Dookoła pełno trupów.

— I co? No i co widzisz? — dopytywał zniecierpliwiony Skad.

— Ciszej troszkę, zaraz sam zobaczysz — rozejrzał się powoli. ­– Chodźcie — machnął ręką na znak, żeby podążali za nim. — Na górze chyba czysto. Nikogo nie ma. Walka przeniosła się gdzie indziej.

Odetchnęli z ulgą. Cały ten hałas, jaki było słychać dochodził z głębi tuneli. Jakby echo przeszłości ich ścigało lub przyszłość chciała wykrzyczeć, co zaraz się wydarzy. Wyszli na zewnątrz wszyscy trzej, jeden po drugim. Tyrold, Jura i Skad. Po cichu prześlizgiwali się pomiędzy szczątkami domostw, które spłonęły lub dogorywały w ogniu. Kierowali się ku domostwu uzdrowiciela. Na szczęście było to niedaleko. Po drodze mijali klęczące matki nad ciałami swoich synów. Wokół wrzawa, ale oni dostrzegali w tym hałasie tylko lamenty kobiet i płacz osieroconych przez miecz dzieci.

Tyrold idąc chwiejnym krokiem nagle się zatrzymał upadając na kolana. — Nieee. Cały mój dobytek! Oni… — zatrzymał się w pół słowa. — Oni spalili mój sklep — uronił kilka łez patrząc na przygasające już powoli szczątki swojego wspaniałego sklepu. — Tam było praktycznie wszystko.

— Chodź Tyroldzie. Idziemy dalej. Nie możemy się tu zatrzymywać — podszedł Skad do Tyrolda

i złapał go pod ramie. Dalej szli razem.

— Jeszće tylko kawałek. Już widzę dom uzdrowiciela — wskazał Jura wielkim paluchem znak umieszczony na elewacji.

— Nie… — złapał się za łydkę w celu kontroli bólu. — Nie możemy wejść frontowymi drzwiami. Trzeba obejść dookoła, wejdziemy w bramę od ulicy Goorna.

Zaszli dom od strony podwórza. Budynek był murowany z wypalanej glinianej cegły. Poza kaplicą Gicerny, świątynią Derykle i halą kupiecką był to największy dom w mieście. Pełno w nim było komnat, w których leżeli ranni, kobiety na dniach wydające dzieci i chorzy.

Podwórze zdawało się być nietknięte tym wszystkim. Tym nieszczęściem dziejącym się na ulicach miasta. Po wykonaniu kilku kroków w głąb podwórza hałas dobiegający z ulic stłumił się na tyle, że można było odnieść wrażenie, iż to wrzawa dnia powszedniego.

Podchodząc do dużych podwójnych drzwi usłyszeli przez małe okienko umiejscowione zaraz przy wrotach dobiegające ze środka głosy rozmowy kilkoro mężczyzn.

— Szef powiedział, że rannych, duchownych i kobiet nie ruszamy.

— A pieprzyć to. Nasi wrogowie znajdują się za ścianą. Ranni. Dojdą do siebie, wyzdrowieją i dalej będą zabijać naszych. Trzeba ich się pozbyć wbijając sztylet w serce. Jeszcze nie słyszałem o takim, co by wyszedł z takiego manewru bez szwanku.

— Ale szef …

— Zamknij się powiedziałem! — wielkolud krzyknął waląc pięścią w swoją otwartą dłoń drugiej ręki. — Zastanów się chwilkę. To nasi wrogowie. Tropią nas i wyrzynają jak świnie. Musimy ich dobić.

— Chłopów rozumiem, wiadomo. Wyzdrowieją, przywdzieją ubiór ochronny, przytroczą miecz i pójdą w bój. Ale kobiety? Nie rozumiem.

— To lokata długo terminowa — wyszczerzył zębiska. — A ty myślisz, że tacy wojacy to co? Znajdują ich w kapuście?

— Aaaa. Teraz rozumiem — próbował identycznie wyszczerzyć kły jak ten pierwszy na znak, że zrozumiał.

Tyrold odstawił głowę od uchylonego okienka. — Jest ich chyba tylko dwóch. Damy im rade.

— Myślałem, że obejdzie się bez walki — z trudem wydusił Skad.

— Mówiłem wam, że nikt was tu nie trzyma siłą. Jeśli zajdzie taka potrzeba wejdę tam sam.

— Nie, czekaj. Mam plan. Chodźcie za mną –Jura wślizgnął się w gęste krzaki rosnące kilka metrów od wejścia. Tyrold spojrzał na Skada, wzruszył ramionami i podążył śladem przyjaciela a za min kowal. — Skad widzisz to okno? — wskazał większe okno od poprzedniego.

— Ano widzę.

— Ciśnij w nie kamulcem. Gdy to usłyszą to na pewno do niego podejdą, a gdy to uczynią wtedy…

— Wtedy się z nimi rozprawię — przerwał Tyrold zdejmując łuk z barków i wyjmując strzałę z kołczanu.

Kowal chwycił za największy kamień, jaki był na ziemi, przyjrzał mu się dokładnie, podrzucił kilka razy, zmierzył odległość zdając się na instynkt i rzucił. Dla całej trójki sekundy lotu kamulca wydłużały zdawać by się mogło w minuty. Wszystko wróciło do normy, gdy kamulec trafił prosto w szybę wybijając w nim niewielki otwór. Tyrold przygotował swój łuk do strzału.

— Słyszałeś to?

— Tak. Ktoś tu jest — wielkolud chowając zakrwawiony sztylet za pas wyjął miecz z pochwy i podszedł do wybitego okna. — Nikogo nie widać.

Tyrold wstrzymał oddech. Napiął cięciwę łuku, wycelował i wypuścił z palców cięciwę. Lecąca strzała zwolniła w oczach strzelca, serce zamarło, zdawało się, że leciała dłużej od kowalskiego kamulca. Grot sięgnął celu, wbił się w pierś wielkoluda. Padł nieżywy na klepkę. Drugi bandyta widząc, że zbliża się niebezpieczeństwo skierował się ku drzwiom frontowym. Skad widząc to wbiegł do środka od podwórza i dobiegł go. Machnął dwa razy mieczem po plecach bandyty. Ten padł na ziemie i zaczął krzyczeć.

— Wykrwawisz się tu psi synu na śmierć.

— Nie! Litości panie! Daruj życie. To ten grubas. Grubas kazał mi… — wskazywał na wijącego się jeszcze trupa towarzysza.

— Zamknij się! Nie chcę tego słuchać. Zdechniesz tak jak na to zasłużyłeś. W wielkich męczarniach — na twarzy Skada pojawił się pot. Strach a zarazem podekscytowanie kierowały jego poczynaniami. Nigdy poważnie nie ranił człowieka a tym bardziej nie zabijał. Ta satysfakcja, rządza krwi nieprzyjaciela. Obudził się w nim duch walki. Skad podszedł do wybitego okna i dał znak przyjaciołom, że w chacie jest już bezpiecznie.

Jura wyszedł z krzaków z Tyroldem trzymając go pod ramie. Weszli we dwóch do środka. Ten drugi już był martwy. Kowal nawet nie zauważył, że ten, którego usiekał przestał już wyć z bólu. Widząc dwa trupy na podłodze Jura ledwo powstrzymał się od wymiotów.

— Gdzie jest twoja żona? Tyrold? Słyszysz mnie? — Skad podszedł do nich i zaczął szturchać go za ramiona.

Tyrold nie mógł znieść myśli, że zabił człowieka w nierównej walce. Przypatrywał się grubasowi leżącemu na podłodze. Jego wzrok błądził po ciele zabitego mężczyzny, od stóp po sterczącą z piersi strzałę, którą zrobił własnymi rękoma na potrzeby zysku. — Tak wiem — wydukał z ledwością. — Jura, prowadź mnie na drugie piętro, tam są schody.

Szli powoli. Tyrold z ledwością stawiał nogę przy nodze. Kowal szedł kilka kroków za nimi ubezpieczając tyły.

— Tu w lewo, korytarzem do końca.

Na zewnątrz nadal słychać było odgłosy walki. Stuk drzwi, męski wrzask dochodzący z dolnego holu.

— Co tu się stało? Saszka i Tolek leżą martwi. Pytam po raz ostatni — wysoki wybałuszył oczy ze zdenerwowania. — Co–tu–się–do–kurwy–stało? — wygłoskował zdanie.

— Szefie nie mam zielonego pojęcia — niski człowieczek z przerażeniem w oczach opowiadał, co robił przez ten czas, gdy w głównym holu toczyła się walka.

— Znaleźli nas.

— Już po nas. Tyrold, co robimy?

— Idziemy dalej. To sala, w której jest moja żona. Jura puść mnie już. Dam sobie rade sam.

Skad podszedł do uchylonych drzwi, otworzył je szerzej. Ich oczom ukazała się uściełana trupami podłoga. Weszli powoli do środka. Jura zatrzasną za sobą drzwi. Tyrold rozpoznał uzdrowiciela pomimo zmasakrowanej twarzy od buławy, którą dostał w łeb. Na czterech czasowych łóżkach rozstawionych po kątach komnaty leżały martwe kobiety z poderżniętymi gardłami. Doskonale wiedział, kto jest za to odpowiedzialny.

Tyrold padł na kolana i rozpłakał się. Zaczął walić się pięściami po głowie. Klną na bogów. Wśród tych kobiet na jednym z łóżek leżała jego żona. Piękne długie blond włosy sklejone od krwi zwisały spod prześcieradła. Twarz kobiety odzwierciedlała ból, z jakim zeszła z tego świata.

— Gdzie dziecko? Jura, sprawdź gdzie jest dziecko?

— Nie znam się na gusłach i medycynie współczesnej, ale z tego, co się orientuje to chyba zdążyła począć przed tym… — nie potrafił ubrać zdania w odpowiednie słowa. — …wszystkim. — wydusił z siebie ostatni wyraz.

Tyrold patrząc na zmasakrowane ciało uzdrowiciela wyszeptał do siebie — Ty stary wygo. Gdzie jest moje dziecko?

— Co ty pleciesz? Tyrold! Uspokój się. Na pewno dziecko jest gdzieś całe i zdrowe.

— Słyszycie? — nadstawił uszu Skad. — Biegną tu. Przygotujcie broń.

Tyrold wyjął łuk i oparł strzałę o cięciwę łuku tym samym przygotowany do szybkiego wystrzału oczekiwał nieprzyjaciela. Skad stanął po prawej stronie zamkniętych drzwi, przytulając się plecami do ściany rozstawił nogi szeroko a w prawej dłoni trzymał swój miecz, czerwony od krwi bandyty. Jura utrzymywał duży, dwuręczny miecz w gotowości, i stanął po prawej stronie przyjaciela.

Trzask rozwalających się drzwi. Do środka wbiegło czterech uzbrojonych mężczyzn.

— Czego tu szukacie? My tam na zewnątrz walczymy a wy się chowacie jak szczury? — coś żujący w ustach mężczyzna wyciągnął oręż i splunął na podłogę. — Szykujcie się do walki ­– łatwo można było poznać, że od jego broni zginął uzdrowiciel, którego ciało leżało dokładnie pod nogami oprawcy. — Nierównej walki. Zginiecie tu i teraz. W taki sam sposób jak ten stary głupiec — wskazał paluchem na leżącego na podłodze martwego medyka.

Z niebywałą szybkością Tyrold puścił pierwszą strzałę a ta, zanim trafiła celu przygotował następną do wystrzału. — To wy zginiecie! Rzućcie broń. Natychmiast! — strzała trafiła we framugę drzwi. Tam gdzie myśliwy sobie tego zażyczył.

— Słyszałeś Ruka? Oni nam grożą. Może by się z nimi zabaw…

Bandyta nie dokończył zdania. Strzała trafiła go w oko, tam gdzie sobie tego życzył. Zanim padł na ziemie trzej agresorzy rzucili się w wir walki. Jeden z nich poszedł na Jurę. Chciał ciąć, szybko i precyzyjnie, ale nie udało się. Wielki miecz dwuręczny, który dzierżył Jura przepołowił łeb bandyty na pół zanim ten dobiegł. Tyrold wyciągnął kolejną strzałę, napiął łuk jak najszybciej umiał, skrupulatnie wycelował. Tu nie było miejsca na błąd. Puścił strzałę. Trafiła Rukę przeszywając bark na wylot. Bark ręki w której trzymał miecz. Z bólu upuścił go na podłogę.

— Ałaaaa. Ty kurwi synu! — zawył Ruka i uklęknął.

Czwarty bandyta zwarł się swoim mieczem z mieczem Skada. Widząc, że sytuacja nie toczy się po jego myśli rzucił broń i padł na ziemie.

— Darujcie życie. Będę walczył po waszej stronie. Litości!

Tyrold spojrzał na Skada i Jurę. Bez zastanowienia podszedł do miecza, który przed chwilą bandyta rzucił na ziemię, podniósł miecz i wbił mu go gardło. Krew tryskała z tętnicy na wszystkie strony ochlapując najbliżej klęczącego Rukę. W oczach Tyrolda płonęła rządza zemsty. Ruka widząc, co się dzieje przestał wyć z bólu. Skad szybko podbiegł do bandziora i kopnął go w brzuch.

— Gdzie jest dziecko, które urodziła kobieta?

— Nie wiem — zaskomlał.

Tyrold powoli wyjął strzałę z kołczanu, założył ją na łuk, napiął cięciwę i wycelował w rannego Rukę.

— Gdzie jest mój syn? Mów — wskazał tamtego grubasa leżącego obok z tkwiącą z twarzy strzałą — albo strzelę ci w oko.

— Naprawdę nie wiem. Wszedłem do miasta w ostatniej fali. Walki toczyły się już na rynku i tutaj. Rabut wiedział więcej.

— Który to? Co za jeden?

— Ten oooo — wskazał na tego, co chwilę wcześniej groził przyjaciołom buławą.

— Łżesz jak pies!

— Zabij mnie, jeśli chcesz. Nie boję się śmierci. Ja naprawdę nic nie wiem.

Tyrold puścił strzałę. Trafiła tym razem w drugi bark. Zbir zawył.

— Będę tak strzelał dopóki mi nie powiesz gdzie jest mój syn. — wyjął kolejną strzałę. Napiął cięciwę i wycelował w lewe kolano.

— Nic nie wiem!

Puścił. Strzała przeszyła kolano. Ruka z klęczek padł na brzuch. Cisza. Kolejna strzała została przygotowana do wystrzału. Po kilku sekundach Tyrold poluzował cięciwę, włożył niewystrzeloną strzałę z powrotem do kołczanu, łuk odłożył na stół. Chwycił rękojeść miecza wbitego w szyje tego poprzedniego i szybkim ruchem ręki wyciągnął miecz, po czym włożył ostrze do paleniska. Bandyta widząc, co robi Tyrold, poddał się. Nie był już tak zawzięty.

— Herszt. Nasz szef ma dziecko. Nie wiem, po co mu ten dzieciak. Ten jak i inne. — z bólu mówił przez zaciśnięte zęby.

— Gdzie on teraz jest?

— Nie wiem. Widziałem go ostatnio jak walczył przy kaplicy z bandą strażników.

Tyrold podszedł do martwej żony. — Znajdę naszego synka. Przyprowadzę go do ciebie ma luba — odwrócił się i skierował ku wyjściu.

— Co z nim? — Jura pokazał palcem na Ruke.

— Zwiąż go, zaknebluj i zostaw go tu. Niech przemyśli sobie, co zrobił. Jeszcze tu wrócimy. Z moim małym synkiem. Chcę żeby widział jak zabijam współwinnego morderstwa jego matki. Tyrold chwycił łuk, który położył chwilę przedtem na stole.

— Ale ja nic nie zrobiłem.

— Weź go jakoś ucisz. Nie mogę go słuchać.

Nie zabijałem, nic nie buehhs — nie zdążył dokończyć, Skad zakneblował usta młodemu.

Wychodząc pojedynczo z sali skierowali swe kroki ku głównym drzwiom na dole, które prowadziły na ulicę. Przeszli beznamiętnie obok dwóch trupów, które zostawili w głównym holu. Już umieli zabijać. Sił dodawała im chęć zemsty. Główne drzwi otworzyły się z trzaskiem, do środka wbiegło dziewięciu chłopa jak dąb.

Na twarzy trzech przyjaciół pojawił się grymas zaskoczenia, który po kilku sekundach ustąpił miejsca uldze.

— Tyrold? Jura? Skad? Co wy tu robicie? — strażnik miejski rozejrzał się szybko po holu. — A gdzie Furel? Jak wybuchły walki to widziałem zady trzech koni uchodzących z miasta a na ich grzbietach byliście właśnie wy.

— Kora? Mój przyjacielu. Jestem rad, że ciebie widzę. Żyjesz i całkiem dobrze się trzymasz. Furel został przy mojej chacie, jak by to powiedzieć niedysponowany.

— Hehe — roześmiali się Jura i Skad.

— Wiesz jak to jest. Złego diabli nie biorą — Kora spojrzał na ranną łydkę Tyrolda. — Co ci się stało w nogę?

— To historia na inny wieczór. Mów, co się dzieje? Widziałeś mojego syna? Co tu się do cholery wyprawia?

— Bandyci pod przywództwem Starego Moe weszli sobie do miasta, jak gdyby nigdy nic przez wschodnią bramę pomimo tego, iż jest silnie strzeżona. Dasz wiary? Szybko doszliśmy, kto jest szpiclem. Ich puste łby już powinny dyndać sobie wesoło na palach, zaraz przy palisadzie od wschodu, żeby już zawsze wypatrywali niebezpieczeństwa skąd przepuścili te ostatnie.

— Co z nimi? — kowal wycierając swój miecz brudny od juchy wskazał leżących na klepce zabitych.

— Już ich rozgromiliśmy.

— Co ze Starym Moe? Dorwaliście go?

— A co ma być? — zdziwiony Kora podrapał się po piegowatym policzku. — Zdążył zwiać. Puściliśmy za nimi kilkoro konnych. Jeszcze nie dostaliśmy żadnych wieści. Dlaczego o niego pytacie?

— On ma mojego synka. Julia nie żyje. Została zamordowana przez oprychów Moe.

— Szkoda, że żaden nie przeżył. Szef straży powiedział, że nie bierzemy jeńców. Fajnie by było wyciągnąć troszkę informacji od ledwie żyjącego. Trupy niestety nie są zbyt rozmowne — trącił swoim mieczem truchło tego ze strzałą w oku.

— A no nie są — Skad podskoczył nagle do góry jakby go użądliła osa w zad. — Ale przecież ten Ruka został na piętrze. Całkiem jeszcze żwawy. Lubi mówić, tylko trzeba wiedzieć jak z nim rozmawiać. Tylko mus ci się spieszyć. Trochę go Tyrold podziurawił.

— No jedyna dobra informacja dzisiejszego dnia — Kora się odwrócił i basem oznajmił innym strażnikom. — No chłopy, wszystko pod kontrolą. Raport napiszę osobiście i przekażę go kapitanowi. Gif i Ronek, dodatkowe wsparcie, jako warta do rana przy zachodniej bramie. Danek i Elend to samo tylko wschodnia. Cerel i Abek patrol północny mór a Zeri i Wat patrol południowej palisady. Meldunek w koszarach wraz z pierwszym kurem. Odmaszerować!

— Taaak jest! — wszyscy na raz odpowiedzieli salutując starszemu stopniem i opuścili budynek w wypowiedzianych parach.

— No, no Kora. Dawno żeśmy się nie widzieli. Awansowałeś? Jestem pod wrażeniem.

— Tak jakoś wyszło. Jestem teraz starszym strażnikiem. Mam kilkoro ludzi pod sobą.

— Szkoda strzępić języki na głupie gadanie. Mamy gościa na górze. Trzeba mu pokazać, że ludzie z Rastenborga są gościnni — kowal schował już czysty miecz do pochwy a zakrwawioną szmatkę rzucił w kąt.

Przytaknęli jak jeden mąż i poszli na górę. Tyrold szedł powoli. Ból w łydce się odezwał. Starał się jak najbardziej nie pokazywać cierpienia towarzyszącemu grymasom twarzy.

— No, no Tyroldzie. Widziałem tego grubasa w holu. Ładnie żeś go urządził. Strzała prosto w serce.

— Wiesz, Amorem nie jestem, ale się staram.

— A ten drugi? — z niedowierzaniem pytał Kora dalej. — Czyja to robota?

— Moja — z podekscytowaniem odparł Skad.

— Pierwszy?

— Co? Pierwszy?

— Pierwszy, którego zabiłeś?

— Tak.

— Pamiętam swój pierwszy raz jak by było to dzisiaj. Źle się z tym czułem. Chodziłem po niezliczonej ilościach tawern i świątyń, spowiadałem się kapłanom, druidom, rzucałem na tacę, ale to nic nie dało. Wydałem majątki, tysiące aurumów.

— I co zrobiłeś?

— Nic, zabijałem dalej. Po drugim zapomniałem o tym pierwszym, po trzecim o drugim i jakoś to poszło.

— Cisza. To tu. Skad, otwórz drzwi.

Skad kopnął drzwi jak najbardziej potrafił żeby nastraszyć Rukę.

— Wróciliśmy porozmawiać. To jest nasz przyjaciel. Chce zadać ci kilka pytań.

— Witam — Kora postawił przewrócone krzesło i usiadł na nim przy Ruce. — Gdzie jest Stary Moe? — walnął Rukę z pięści w twarz. — Oj, przepraszam gdzie moje maniery? Kawy, herbatki a może lampeczkę wina pan sobie życzy?

Ruka zaczął jęczeć.

— Nic nam nie powie — Skad głupio się uśmiechnął.

— Skąd wiesz?

— Bo jest zakneblowany. Nie widzisz?

— To uwolnij jego paskudną gębę od tego knebla i posadź ładnie przy stole. Pewnie jest głodny — Kora spojrzał na Rukę. — Pewnie byś coś zjadł. Prawda?

— Mhmmm — Przytaknął jękiem bandyta.

Skad z Jurą wzięli Rukę pod pachę, posadzili na krześle i zdjęli knebel z ust.

— A teraz mów — oparł się o stół w stronę bandyty. — Gdzie jest Stary Moe?

— Kto?

Buch. Ruka dostał kolejny raz od Skada pięścią w twarz.

— Gdzie jest Stary Moe?

— Nie wiem.

Trzask. Ruka po raz kolejny dostał z pięści w twarz. Tym razem od Jury.

— Nie lubię się powtarzać. Znasz pytanie i na pewno odpowiedź również dobrze jest tobie znana.

Tyrold podszedł powolnym krokiem do szafy, otworzył ją, wyjął kilka szmat i podszedł z nimi do kominka. W komnacie zapadła cisza. Jak dobrze pamiętał w palenisku zostawił miecz. Oplatając jego rękojeść wyciągnął z ognia. Ostrze błyskało na czerwono jak zaczarowane. Myśliwy spojrzał w głąb tej czerwieni poczym swój wzrok skierował na bandytę. Ruka widząc, co Tyrold zamierza uczynić zaczął mówić.

— Jaskinia.

— Co jaskinia? — Kora walną po raz kolejny w stół.

— Jaskinia niedaleko miasta — napuchnięte usta sprawiały, iż z każdym słowem coraz ciężej było się wypowiadać. — Pół dnia jazdy konno od miasta na północny wschód jest jaskinia. Tam przed atakiem mieliśmy zbiórkę i omawialiśmy plan napadu szczegół po szczególe.

— Jaka jaskinia? Tam są góry Xefron. Pełno tam jaskiń.

— Zaraz — wypluł pełne usta krwi. — Zaraz za niedziałającym już młynem, po jego prawej stronie.

— Powiadomię o tym swoich przełożonych — wstał ceremonialnie z krzesła i ruszył ku wyjściu.

— A co z nim? — spytał kowal wskazując bandytę.

— Nie wiem. Napiszę w raporcie to, co zastanę — wyszedł komnaty.

— Hehe — zaśmiali się we trzech.

— Tak więc — usiadł myśliwy na miejscu starszego strażnika. — Napadu? — Tyrold dalej ciągnął przesłuchanie. — Jakiego skoku jak żeście wszystko dookoła zostawiali w ogniu? Czy tak wygląda napad?

— Na dom uzdrowiciela w waszym mieście — splunął po raz kolejny.

— Że co? Dlaczego nie bank Furytich? Dlaczego nie napad na zamożnych mieszkańców tylko dom uzdrowiciela? Nie słyszałem, żeby był majętny. A wręcz przeciwnie. Przepuszczał wszystko na tani alkohol, szakłę i dziewki.

— Nie wiem — opuścił głowę nisko. — Taki przykaz od szefa. Szukaliśmy dzieciaka, który według przepowiedni poprowadzi nas do zwycięstwa.

— Jakiej przepowiedni? Co ty człowieku pieprzysz? Jakiego zwycięstwa? Jesteście zwykłymi bandziorami, których trzeba się pozbyć w wyspy.

Ruka milczał. Skad wiedział, że bandzior więcej już nic nie powie pomimo tortur bo zwyczajnie nic nie wiedział. Był pionkiem większej gry, o której nie miał pojęcia.

— Wydamy cię władzom. Należy ci się sprawiedliwy sąd.

— Czyli stryczek — wydukał.

— Sprawiedliwy stryczek. Być może to będzie jedyna dobra rzecz, jaką zrobisz w życiu.

Wszyscy wyszli na zewnątrz.

Powoli zaczynało świtać. Ludzie biegali z wiadrami pełnymi wody nieudolnie próbując uratować swój dobytek. Krzyki kobiet, rannych mężczyzn i małych dzieci, które zostały sierotami przyprawiały Tyrolda o dreszcze. Myślał teraz tylko o swoim synu. Nic się więcej dla niego nie liczyło.

— Mówiłem wam! Koniec jest bliski! — staruszek, który przepowiadał przyszłość z fusów po herbacie i najprawdopodobniej pod wpływem białego proszku zwanego szakłą darł się w niebogłosy na głównym dziedzińcu. — Śmierć nam wszystkim! Biada nam wszystkim! Taka oto przepowiednia Malumma.

— Co on pieprzy?

— Aa sam już nie wiem — Skad poklepał się po brzuchu pokazując tym samym jak bardzo jest głody. — Jak go nie było tak i nagle się pojawił kilka dni temu na dziedzińcu i nie złazi stąd. Drze się tylko w kółko o jednym, psia rasa. W kółko Malumm i Malumm, jakiś zwariowany wyznawca.

— Oszalał do reszty.

— Ano zwariował.

— Jura dlaczego się nie odzywasz? Coś ci się stało? Jesteś ranny?

— Niś mi nie jest. Zwiedziłem odległe wyspy, pół kontynentu, ale nigdy nie widziałem takiej okrutnośśi wobec ludzi. Zobacz, wszędzie leżą ciała dzieci, ich matek i starców. Słucham tego wariata i zastanawiam się czy ten bóg Malumm ma coś z tym wspólnego.

— Nie mów, że wierzysz w te brednie? — Skad puknął się w czoło. — Koniec gadania chłopy. Trzeba coś zjeść. Głodny jestem jak wataha wilków.

— Ciała poległych jeszcze nie ostygły a ty o żarciu?

— Umyłbyś się najpierw.

— A ty co? Świerzy jak o poranku? Zapachowy jak garść przypraw?

— Spokój! — zza rogu wyszedł zmarnowany Kora — Spokój powiedziałem.

— I co? Macie go? Macie mojego synka?

Kora w ciszy opuścił wzrok.

— Macie go kurwa, czy nie? — na twarzy Tyrolda zaczęły pojawiać się pierwsze łzy.

— Niestety nie. Stary Moe uciekł nam. Wymknął się.

— Znowu to samo. Nic nie potraficie patałachy jedne.

— Spokojnie Tyrold, uspokój się — Skad podszedł do przyjaciela i uspokoił go potrząsając za ramiona.

— Przykro mi drogi przyjacielu. Pobieżny raport dostanę za dwie godziny góra do pół dnia. Odpocznijcie sobie, spożyjcie coś ciepłego. Jeśli czegoś się dowiem to was znajdę. Sam będę musiał sporządzić raport główny, który przedłożę dla kapitana. Może wtedy dodam dwa do dwóch i coś mi zaświta — odmaszerował w swoją stronę zostawiając Tyrolda, Jure i Skada.

— I co teraz? — wyszeptał patrząc w górę Tyrold. — I co teraz? Się pytam. Pytam się was o Bogowie! Odpowiedzcie mi! — ostatnie słowa wręcz wykrzyczał.

— Choź, iźiemy — Jura podszedł do Tyrolda i złapał go za ramię. — Do karczmy. Mam nadzieję sze ona ocalała.

— Ano. Karczma to jest to, czego mi jest teraz potrzeba — Skad oznajmił z radością.

— Idźcie sami chłopaki. Ja muszę wszystko przygotować.

— Co przygotować?

Tyrold spojrzał w oczy Skada z wielkim żalem. — Pogrzeb mojej żony — odwrócił się i odszedł wolnym krokiem w stronę domu uzdrowiciela po ciało swojej lubej.•

— Wstawać chamy chędożone! — oberżysta nieudolnie próbował dobudzić spitego Skada i Furela. — Wstawać powiedziałem, zaraz będzie świtać. Kopał jednego po kostce a drugiego ciągał za ucho.

Było już dawno po północy. Na dworze zaraz będzie słychać pianie pierwszych kogutów. Skad i Furel upili się specjalnością tawerny. Obydwaj pospali się przy stole wypełnionym odpadkami.

— Wstawać psy!

Skad otworzył oczy. — Co się pan tak wydzierasz?

— No dziękować bogom. Już miałem brać kubeł zimnej wody.

— Furela pan tak łatwo nie obudzisz po specjale. Musi sam wstać i wyjść o własnych siłach albo trzeba go wynieść.

— To bierz swego towarzysza i spieprzać stąd. Takiego chlewu w karczmie nie miałem przez dłuższy czas, jaki żeśta zrobili we dwóch ostatniej nocy. Toć to istny chaos był.

— Po co te nerwy? — wyszczerzył zębiska w nieudolnym uśmiechu. — Za wszystko zapłacimy. Proszę zrobić wycenę szkód i nas powiadomić. Zwrócimy co do auruma.

— Tak się stanie, a żebyście wiedzieli. Teraz to wypad stąd.

— Furela trzeba stąd wynieść, a jak widzisz, ja nie dam rady. Sam nie wiem czy stąd wyjdę o własnych siłach a mam jeszcze taszczyć tego chudzielca?

— Może ci jeszcze pomóc znajomka targać na plecach? — właściciel machnął ścierką przed oczami kowala. — Nie ma mowy. Za kilka chwil przyjdzie tu moja żona, żeby posprzątać przed kolejnym otwarciem a jak widać jeszcze nie zamknąłem. Trzeba tu ogarnąć, a jest co, jak nigdy. Spróbuj dobudzić przyjaciela a ja idę przynajmniej zacząć przed przyjściem mojej lubej psie syny.

— Kocho nasz, nasz, naszywasz psim szynem ku, ku, — Furel z ledwością się wysławiał — Kucharzyno, psi synu — z trudem wyprostował się na krześle.

— Wiesz co Skad? Daruję ci za znajomka, bo z twym ojcem znamy się bardzo dobrze, ale zaraz stracę cierpliwość. Jak wszystkich bogów kocham jeszcze tylko chwilka i strzelę tego pijaczynę po gębie a tobie dam słowny zakaz wstępu do mojego lokalu. A tego byś nie chciał.

— Idź sprzątać karczmarzu a ja doprowadzę go do porządku.

— Dobrze — oberżysta odetchną z ulgą, przynajmniej jeden poszedł na współpracę. Zazwyczaj jak miała miejsce taka scena musiał wynajmować chłopaków z pobliskiej stajni aby pomogli mu wynieść zapitych gości. — Macie kilka chwil — zamruczał pod nosem i poszedł wycierać szynkwas.

— TAAAAK JEST! TOO JEEST MOOJA KOOOOBITAA. TOO JESST MOOOOJA KOBITA.

— No nie mów, że teraz zebrało mu się na śpiewy. Zaraz wilki zaczną wyć do tego akompaniamentu — podniósł głos z końca sali.

— Zamknij się głupku — Skad klepał Furela po twarzy. — Jeszcze jedno, karczmarzu! Podaj mi dwie szklaneczki humy z pigwą.

— Teraz za błazna robisz kowalu? Wy już tu się nie bawicie. To jest ostatni raz jak was tu widzę.

— To podaj te dwie OSTATNIE szklaneczki. Wypiję jedną na przywitanie dnia a drugą…

— A drugą — przerwał karczmarz. — Wypije twój kolega. Zrobię coś co postawi go na nogi.

— Proszę tylko o miłą obsługę, bo za te dwie ostatnie szklaneczki ani myślę wydawać nawet złamanego auruma.

— Nie zrozumiał żartu i jeszcze bardziej zdenerwowany poszedł na zaplecze przygotowywać specjał.

— Widzisz Furel jaka niemiła obsługa? Zaraz wychodzimy.

Humor Skadowi dopisywał pomimo bolącej głowy i myśli, że za straty w lokalu trzeba będzie zapłacić krocie. Zapewne to nie oni dokonali wszystkich strat, ale jak ktoś zaśnie przy stole z przepicia, to karczmarz mógł bezprawnie zwalić winę na pijaków, którzy nie pamiętają wydarzeń z poprzedniej nocy. Nawet jeśli Skad i Furel by coś pamiętali to i tak nikt im nie uwierzy. Dochodzenie swojej prawdy nie miałoby najmniejszego sensu. Skad zasnął po raz pierwszy przy stole, ale zdarzało mu się pod wpływem uszkodzić to i owo podczaj jakiejś bitki a dla Furela to nie była pierwszyzna, więc właściciel znał ich doskonale.

— Gźie ta huma i MOOOJAA KOOOBIETA? — nie miał jeszcze dosyć.

— Już idzie, zamknij się pijaku.

— Pijaku? A ty co? Trzeźwyś? Aaaaa no właśnie. Toooo gdzie ta moja KOBITAAA? — próbował zaczepić Skada, żeby dołączył do śpiewu.

Karczmarz wyszedł z kuchni. — Macie tu coś, co postawi twojego kompana na nogi.

— A ja? Gdzie dla mnie szklaneczka?

— Skad nie przeginaj. Szklaneczkę to ty wychyliłeś nie jedną i pewnikiem kilka wylądowało na podłodze. Mam nadzieje, że ostatnia noc was czegoś nauczy. Ehh… — westchnął. — Jak poprzednie nie poskutkowały, to czy ta da radę?

Wzdrygnął ramionami. — No dobra — Skad odwrócił się w stronę zaspanego jeszcze Furela. — Widzisz głupcze? Za to żeś stchórzył wtedy pod lasem powinienem cię tu zostawić. Pij to i spadamy stąd — otworzył usta kompana i wlał mu zawartość szklaneczki do gardła a ten po chwili zaczął się śmiać. — Myślisz, że to mnie śmieszy? Krocie wydamy na te wszystkie szkody. Łykaj draństwo — dolał resztę.

— Wiem — poczuł się już lepiej. — Ale wiesz co?

— Co?

— Warto będzie wydać te krocie na szkody — wyszczerzył zębiska.

— Nie pamiętam. Na pewno było wyśmienicie, ale po prostu nie pamiętam.

Furel widocznie posmutniał. — Ja też nie pamiętam. Sam nie dam rady wstać. Pomożesz mi?

— Wóda odebrała ci nogi czy rozum, a może jedno i drugie? Sił nie masz żeby wstać a żeby wypić to mocy znajdziesz?

— Przecież mnie znasz. Zawsze znajdę siły, fundusze i czas.

— Jak nas Durek podliczy to z tymi funduszami może być ciężko. Chodź już lepiej, zaraz będzie świtać. Zaraz przyjdzie jego żona. Musimy się porządnie wyspać i nabrać sił. Mam wrażenie, że dziś coś się wydarzy. Wstawaj kolego — sam ledwo wstał, podszedł do znajomka i wziął go pod ramie.

Ledwo go podciągnął do góry. — Wiesz co? Popatrz na to. To miejsce wygląda jakby stratowało je stado bydła.

— I tak samo śmierdzi — dodał karczmarz. — Ale to nie było bydło tylko dwóch idiotów.

— Nic nie pamiętam. Skad jak to możliwe?

— Za dużo wódy — nieudolnie szli w stronę wyjścia.

— To nie będą najlepiej ulokowane pieniądze w moim życiu. Mam nadzieję, że przynajmniej będzie warto zapłacić za to wszystko, nic nie pamiętam. A szkoda… — widocznie posmutniał.

— Chodź już, idziemy do domu.

— Jutro na pewno się z wami skontaktuję, co do szkód. Możecie być pewni.

— Wiemy, wiemy. Tacy jak ty nigdy nie zapominają.

— TAAK TOO JUUUUŻ JEST, ŹEE PŁAKAĆ MI SIĘĘĘ CHCE … — wróciło mu się na śpiewy.

Skad dołączył do śpiewu kompana. Kowal ledwo zmieścił się we framudze wychodząc z nim pod rękę.

— Pieprzona swołocz. Tfu… — właściciel splunął na podłogę i zabrał się za sprzątanie karczmy.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij