Zgiełk Wojny. Tom 1 - ebook
Zgiełk Wojny. Tom 1 - ebook
Ludzkość opuściła Starą Ziemię i skolonizowała odległe światy. Stało się to możliwe dzięki odkryciu tuneli czasoprzestrzennych, które skróciły drogę do układów gwiezdnych z planetami nadającymi się do zamieszkania. Właśnie dlatego sektor Victorii stał się węzłem komunikacyjnym i handlowym dla pozostałych systemów zasiedlonych przez ludzi – znajduje się tutaj aż siedem tuneli czasoprzestrzennych. I aż siedem powodów, aby zdobyć ten obszar kosmosu.
Rozwijające się mocarstwa – Cesarstwo Tilleke i Dominium Zjednoczenia Ludowego – pragną zawładnąć sektorem Victorii. Chociaż od stuleci ludzkość żyje w pokoju, zawiązuje się spisek. Na wiktoriańskich granicach trwają przygotowania do wojny.
Emily Tuttle, historyczka, która nie znalazła perspektyw na swojej rodzimej planecie i postanowiła zaciągnąć się do Floty Kosmicznej Victorii, jeszcze nie wie, że już na początku swojej kariery weźmie udział w prawdziwych starciach w kosmosie i przeleje ludzką krew…
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64030-80-2 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
950 rok po diasporze
Spiskowcy
W sektorze Darwina
Pierwszy ruch w wojnie Dominium został wykonany dwa lata przed tym, nim padł pierwszy strzał – nad lampką starego merlota.
Troje ludzi usiadło w salonie, z którego okien roztaczał się widok na Morze Daskińskie na Darwinie, bez wątpienia najpiękniejszej planecie w zamieszkałym wszechświecie. Darwin rozwinął się w kurort. Były tutaj strzeliste góry sięgające nieba, tysiące mil dziewiczych plaż, bujne lasy, stabilny klimat, umiarkowane temperatury i żadnych groźnych form życia.
Oprócz człowieka.
Glob stał się także sztabem głównym Ligi Światów Ludzkości. Wszystkie organizacje, które musiały utrzymywać stałe kontakty z odległymi planetami, otwierały biura właśnie tutaj. W największym mieście Darwina, San Marino, na wybrzeżu Morza Daskińskiego, spotykali się dyplomaci, delegacje handlowe, grupy wyznaniowe, lekarze z Organizacji Zdrowia Ligi, akademicy i naukowcy wszelkich specjalności… oraz spiskowcy.
W małym prywatnym hotelu niedaleko przystani troje ludzi dyskutowało o swoich niepokojach. Michael Hudis spod przymkniętych powiek przyglądał się swoim gościom. Był, przynajmniej z pozoru, asystentem podsekretarza stanu Dominium Zjednoczenia Ludowego – pomniejszym urzędnikiem w bardzo rozwiniętej machinie biurokracji. Właściwie odpowiadał bezpośrednio tylko przed komisarzem ludowym, którego znał jeszcze z pylistego boiska szkoły średniej. Jego zadania polegały na wykonywaniu poleceń komisarza. Największą zaletą Hudisa było to, że załatwiał sprawy do końca.
Dzisiaj podżegał do wojny.
Cztery lata zajęło mu dotarcie do tego etapu. Słówko rzucone tutaj, nieznaczny gest tam… Ukradkowa uwaga na raucie dyplomatycznym i obserwacja, kto się zaśmiał, kto skrzywił, kto odwrócił wzrok, a kto się zamyślił. Ziarno zostało rzucone, było starannie podlewane i… ukryte. Bardzo dokładnie ukryte, zwłaszcza przed wścibskim wzrokiem Wiktów. I nareszcie przyszło dyskretne zaproszenie na to spotkanie, na którym ludzie reprezentujący lud będą mogli swobodnie wyznać, co myślą i jakie mają intencje.
– Ci cholerni Wiktowie nas wykończą – skrzywiła się Elizabeth Dreyer. Była asystentką specjalną przy doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego Cape Breton. Na Darwinie miała spędzać miesiąc miodowy. – Po odkryciu tunelu czasoprzestrzennego między sektorem Sybilli i Dominium wydaliśmy sto trylionów unitów… sto trylionów! Chcieliśmy zbudować port kosmiczny, doki i stocznię remontową oraz magazyny, wszystko, co potrzebne do zorganizowania transportu do nowych światów. Cape Breton zasiedlało nowe światy od stu lat, ale wtedy odkryto tunele do Victorii i Cape Breton został zepchnięty do roli zapasowego doku.
Była uderzająco piękną kobietą, z długimi jasnymi włosami i błyszczącymi zielenią oczami, lecz teraz jej twarz wykrzywiał brzydki grymas, przez co Hudis uznał, że Elizabeth Dreyer nie zestarzeje się równie pięknie.
– Nie mamy jak zapłacić obciążeń kredytowych – dodała. – Nasz przemysł przenosi się do Victorii, żeby znaleźć się bliżej węzłów transportowych. Każdy, kto ma choć odrobinę ambicji lub środki finansowe, emigruje, a ci, którzy zostali, ledwie wiążą koniec z końcem. Victoria wysysa nas do cna.
Hudis musiał przyznać, że miała powody do narzekań. Cape Breton był bramą do nowych światów. Cieszył się wzrostem gospodarczym, ponieważ został zasiedlony i zindustrializowany przed odkryciem tunelu czasoprzestrzennego do Sybilli. Niemal od razu po tym odkryciu znaleziono tunel do układu gwiezdnego obecnie należącego do Dominium. Gdy coraz więcej kolonistów wyruszało na odkryte właśnie światy, Cape Breton pełnił rolę portu, w którym mogli się zaopatrzyć we wszystko – od cukru po okręty kolonizacyjne, na których odlatywali. Nic dziwnego, że planeta rozwijała się i bogaciła.
A potem wszystko się załamało. Nowy tunel czasoprzestrzenny prowadził do systemu gwiezdnego, w którym znajdował nie jeden, lecz siedem tuneli. Co gorsza, przejścia te otwierały się w bardzo niewielkiej odległości od głównego układu gwiezdnego, w którym krążyło pięć nadających się do życia planet. Nowy system okazał się niezwykle cenny. Jego odkrywca, który nie tylko miał angielskie korzenie, lecz także był z nich dumny, nazwał ten układ gwiezdny Victoria Station – na cześć londyńskiej stacji metra o wielu przejściach i wyjściach. Z czasem nazwę skrócono do Victorii. Wkrótce układ został zasiedlony i stał się znaczącym węzłem łączącym inne skolonizowane planety, ponieważ każdy z tuneli prowadził do przynajmniej jednego świata, który nadawał się do zasiedlenia.
Od tamtej pory praktycznie cały handel z nowymi światami przechodził przez Victorię. Dzięki temu sektor Victorii stał się najbogatszy ze wszystkich skolonizowanych przez ludzkość. Tunele czasoprzestrzenne były bardzo dobrze umiejscowione. Lot z Cape Breton do Dominium po starej trasie, przez Sybillę, trwał cztery miesiące, ale przez Victorię tylko dziesięć dni.
Hudis w duchu wzruszył ramionami, gdy Dreyer ciągnęła litanię narzekań. Trudno się dziwić, że magazyny Cape Breton ziały pustką, a w dokach nie było statków. Planeta rzeczywiście stała się mało znaczącym portem.
Dreyer nareszcie usiadła i umilkła, gniew z niej opadał. Hudis obserwował ją uważnie – wciąż próbował przejrzeć tę kobietę. Neofitka została wysłana na ważną polityczną misję tylko dlatego, że była wierna? Czy też to doskonale wyszkolony polityk? Spoglądała na Hudisa spod opuszczonych powiek.
– A Dominium? – rzuciła. – Nie dziwię się, że tylko czekacie na okazję do zadania ciosu po tym, co Wiktowie zrobili wam przy Windsorze.
Windsor! Hudis mimowolnie się skrzywił. Windsor stanowił plamę na honorze i nieustanne przypomnienie, że Dominium nie rządziło wszystkimi zamieszkanymi planetami w swoim sektorze. Była to mała planeta z marnymi złożami surowców i populacją nieprzekraczającą pięćdziesięciu milionów. Główny towar eksportowy stanowili ludzie – większość z nich opuszczała swój świat, aby osiąść na macierzystej planecie Dominium, Timorze. Jednak piętnaście lat temu tamtejszy rząd wykonał śmiały ruch – Windsor po referendum z fanfarami oderwał się od Dominium i starał się przyłączyć do sektora Victorii. Komitet Centralny Dominium nie spodziewał się takiego posunięcia. Zawstydzony i wściekły postanowił dać upartemu Windsorowi nauczkę, której społeczność tej planetki nigdy nie zapomni – posłano cztery okręty liniowe. I wtedy okazało się, że z Victorii wysłano sześć okrętów. Przyleciały z ambasadorem, który miał powitać Windsor w wiktoriańskiej wspólnocie narodów.
Nieuchronne starcie trwało upokarzająco krótko. Cztery okręty Dominium zostały zniszczone, podczas gdy Wiktowie mieli tylko dwie uszkodzone jednostki. Dominium odpowiedziało atakiem floty złożonej z piętnastu okrętów, co zmusiło Wiktów do odwrotu, ale zaraz z Victorii przez tunel czasoprzestrzenny przyleciało jeszcze dziesięć okrętów. Tym razem siły były wyrównane, tym trudniej zatem przychodziło pogodzić się z konsekwencjami. Dziewięć z piętnastu okrętów Dominium zostało zniszczonych, a ocalałe ledwie dotarły do domu, poobijane i uszkodzone, z rannymi, często śmiertelnie, członkami załóg. Trzy okręty przeciwnika zostały zniszczone, kilka miało poważniejsze uszkodzenia.
Od piętnastu lat Windsor nadal pozostawał pod protektoratem Victorii i był niczym jątrząca się rana. I stale na orbicie rezydowały cztery okręty Wiktów. Bitwa o Windsor była jedynym starciem w kosmosie na tak dużą skalę w historii Ligi Światów Ludzkości. Stosunki dyplomatyczne z Victorią się unormowały, lecz Hudis pamiętał gorycz porażki, jakby to było wczoraj. Na dodatek Wiktowie nadal chwalili się tym zwycięstwem! Zwłaszcza jeden – wiceadmirał Oliver Skiffington, który uwielbiał wygłaszać komentarze o „zawstydzającej niekompetencji” sił militarnych Dominium.
„Ale ten się śmieje, kto się śmieje ostatni” – pomyślał Hudis.Rozdział 2
948 rok pd.
Rekrutka
Planeta Christchurch, w sektorze Victorii
Sierżant werbownik niezbyt dobrze wiedział, co ma z nią zrobić.
Skończyła dwadzieścia siedem lat, była starsza niż większość jego rekrutów. Zwykle miał do czynienia z nerwowymi osiemnastolatkami, świeżo po szkole, zagubionymi i szukającymi nie wiadomo czego. Przygody. Przeżyć. Zmiany otoczenia. Czasami byli to także górnicy tuż po dwudziestce, muskularni i brudni, którzy chcieli się wyrwać z Christchurch, ale brakowało im wykształcenia i tylko zaciągnięcie się do Floty dawało jakieś perspektywy. Czasami pojawiała się też znudzona młodzież, a czasami ktoś w tarapatach.
Jednak ta młoda kobieta posiadała wykształcenie. „Na bogów naszych matek, nie tylko skończyła szkołę średnią, zdobyła też magisterium”. Sierżant Martinez pokręcił głową. Magisterium. Ta dziewczyna dopiero co skończyła studia. Dlaczego, u licha, ktoś z wyższym wykształceniem chciałby zaciągnąć się do Floty?
Siedziała prosto i patrzyła mu w oczy. Była atrakcyjna, choć nie jakoś wyjątkowo piękna. Drobna, niska, o cerze w kolorze kawy z mlekiem, dużych ciemnych oczach i czarnych włosach – dość przeciętny typ urody wśród kobiet urodzonych na Christchurch. Ale nie odwracała wzroku, nie okazywała zdenerwowania ani niepokoju. Sierżant odniósł nawet wrażenie, że to nie on przeprowadza rozmowę wstępną, lecz na odwrót.
Dlatego właśnie nie bardzo wiedział, co zrobić z tą kobietą.
Raz jeszcze zerknął w folder z jej aplikacją.
– Mam tu zaznaczone, że skończyła pani studia.
Skinęła głową.
– Tak. – I tyle. Tylko lakoniczne potwierdzenie.
– W czym się pani specjalizowała, panno Tuttle?
– W historii.
– A z czego się pani utrzymywała?
Usta jej drgnęły, ale był to zaledwie cień uśmiechu.
– Jestem ekspedientką w salonie meblowym. A przynajmniej byłam.
Sierżant Martinez uniósł pytająco brew.
Tuttle wzruszyła ramionami.
– Christchurch nie należy do najważniejszych ośrodków ekonomicznych sektora Victorii, sierżancie. Salon meblowy został zamknięty i straciłam pracę.
Martineza zaczynała ogarniać irytacja.
– Nie mogła pani znaleźć pracy, więc postanowiła, że równie dobrze może się zaciągnąć do Floty, tak?
Pokręciła głową, czarne włosy zafalowały wokół szyi.
– Nie, zdecydowałam już wcześniej, że się zaciągnę, ale moja matka jeszcze żyła. Potrzebowała mnie.
– We Flocie nie ma zapotrzebowania na historię, panno Tuttle.
Kobieta wbiła w niego ciemne oczy.
– Sądziłam, że będę atrakcyjną kandydatką, sierżancie.
– Jest pani trochę za mała na żołnierza.
– Chcę się zaciągnąć do Floty, sierżancie, nie do marines. – Zmierzyła go uważnym spojrzeniem. – Założę się zresztą, że panu kiedyś powiedziano to samo.
Sierżant Martinez, całe pięć stóp i cal wzrostu, mrugnął dwukrotnie, a potem parsknął tubalnym śmiechem.
– Owszem, panno Tuttle, tak właśnie mi powiedziano. – Zaśmiał się głośniej. – Dosłownie.
Kobieta uśmiechnęła się po raz pierwszy. Wspólna radość sprawiła, że jej oczy zabłysły. Sierżant Martinez niemal poczuł napór tego uśmiechu – jak lekkie łaskotanie. A potem panna Tuttle pochyliła się i oznajmiła szczerze i otwarcie:
– Chcę się zaciągnąć, sierżancie. Jestem wykształcona, niezamężna, bez zobowiązań rodzinnych. Jestem też inteligentna i… – Urwała nieoczekiwanie i nieco się przygarbiła.
– I? – powtórzył za nią sierżant.
Nabrała głęboko tchu.
– I chcę służyć nie tylko sobie, lecz dla większej sprawy.
„No proszę. A już myślałem, że niczym nie można mnie zaskoczyć”.
Martinez zabębnił palcami po biurku. A potem wstał i wyciągnął rękę.
– Witam we Flocie, panno Tuttle. Mam nadzieję, że Flota panią uszczęśliwi tak, jak pani Flotę.
Dopiero po jej wyjściu sierżant Martinez doczytał, na jaki temat panna Tuttle pisała pracę magisterską. „Historia konfliktu”. Zamyślił się, a potem wziął długopis i starannie wpisał „ptaszka” w górnym prawym rogu aplikacji młodej kobiety. Był to kod znany tylko sierżantom. Zgłoszenie panny Tuttle trafi do akt osobowych i będzie jej towarzyszyło przez dwuletni okres szkolenia na Aberdeen. Znaczek informował: „Obserwuj tego kadeta, może być dobry”.
Sierżant Martinez nie używał go często.Rozdział 3
948 rok pd.
Rekrutka
W ośrodku szkoleniowym Floty Victorii na Aberdeen
Pierwsze dwa miesiące podstawowego szkolenia Emily obserwowała jak eksperyment z modyfikacji behawioralnych, tyle że z perspektywy szczura.
Przelot z Christchurch na Aberdeen minął bez incydentów. Po lądowaniu wraz z setką innych rekrutów młoda kobieta czekała kilka godzin, zanim autobusy zabrały ich do Camp Gettysburg, rozległej bazy wojskowej i ośrodka szkoleniowego przewidzianego na zakwaterowanie co najmniej dwudziestu tysięcy rekrutów każdego roku.
Autobusy dotarły do ośrodka w środku nocy. Jeden z pasażerów, właściwie jeszcze smarkacz, nastolatek, jęknął:
– Boże, nie mogę się doczekać, żeby mi dali łóżko! Chciałbym się wreszcie przespać!
Emily powstrzymała uśmiech. Przeczytała sporo książek o szkoleniu wojskowym, więc wiedziała, że rekruci jeszcze długo nie doczekają się porządnego snu.
I tak jak się spodziewała, wypuszczono ich z autobusów i przegoniono po wielkim placu apelowym, a potem ustawiono w dwuszeregach. Cały czas wrzeszczeli na nich sierżanci. Chociaż Emily była wykończona, chciało jej się śmiać. Wszystko to wydawało się takie banalne! Jednak gdy zerknęła na innych, okazało się, że stosowana od dawna formuła podstawowego szkolenia kadetów Floty doskonale się sprawdza. Rekruci co do jednego wyglądali na przerażonych, zagubionych i zaniepokojonych. Innymi słowy, gotowych, żeby ich złamać, a potem poskładać odpowiednio do wymogów i potrzeb Floty.
Pierwsze tygodnie stanowiły pasmo zmęczenia i bólu. Emily została przydzielona do kompanii szkoleniowej Baker, dowodzonej przez sierżanta Kaelina i dziesięciu instruktorów musztry. Spała w baraku z czterdziestoma dziewięcioma innymi kobietami, poza tym jednak szkolenie przebiegało koedukacyjnie. Przez trzy tygodnie zajmowano się tylko wzmacnianiem kondycji fizycznej i werbalnym gnębieniem rekrutów. Żaden nie robił nic dobrze, a instruktorzy pilnowali, aby ich podwładni dobrze o tym wiedzieli. Nie było dnia bez instruktora wrzeszczącego na co najmniej jednego rekruta. Co noc jakaś kobieta płakała przed zaśnięciem. Niektórzy mężczyźni tracili panowanie nad sobą i gdy instruktor ich popychał, odpowiadali atakiem. Błąd. W okamgnieniu napastnik lądował na ziemi z podbitym okiem, a potem instruktor, który posłał go tam mocarnym ciosem pięści, szarpnięciem stawiał delikwenta na nogi i odprowadzał. I nikt już go później nie widział.
Obelgi i groźby nie działały na Emily. Wiedziała, co robią instruktorzy, i odgrywała swoją rolę. Biegała, pociła się z wysiłku i wykrzykiwała: „Tak jest!”, a potem wykonywała rozkazy. Miała cel – zamierzała zostać historykiem Floty. A skoro w tym celu musiała przejść podstawowe szkolenie wojskowe, trudno. Nie mogła tylko pozwolić, aby jakiś wrzeszczący sierżant wytrącił ją z równowagi i zniweczył plany.
Jednak w trzecim tygodniu szkolenia sierżant Kaelin przejrzał grę Emily.
Sama była sobie winna. Instruktor musztry Johnson właśnie wydzierał się na innego rekruta. A ten rekrut – Jeffers – tak się zdenerwował, że dostał duszności, a potem, co gorsza, upadł i zemdlał. Instruktor Johnson cofnął się zaskoczony. Jednak zaskoczenie szybko zmieniło się w irytację.
– Wstawaj, cholerny durniu! – ryknął na nieprzytomnego, skulonego na ziemi Jeffersa. – Jeszcze z tobą nie skończyłem!
Dla Emily tego było już za wiele. Mimowolnie parsknęła śmiechem. I dopiero wtedy uświadomiła sobie, że sierżant Kaelin ją obserwuje. Walcząc z chichotem, Emily pomyślała: „A co mi tam…”, po czym mrugnęła porozumiewawczo do sierżanta. Kaelin nadal patrzył na nią z doskonale kamienną twarzą, a potem odwrócił się i odszedł bez słowa.
Późnym popołudniem kompania musiała przebiec pięć mil. Lata spędzone nad książkami nie przygotowały Emily do takiego wysiłku. Była wykończona. A przed budynkiem administracyjnym czekał już sierżant Kaelin. Ujął się pod boki.
– Tuttle! Do mojego gabinetu, już! – ryknął.
Emily westchnęła, ale posłusznie oderwała się od grupy i ruszyła do budynku. Gdy weszła do gabinetu, sierżant już siedział za biurkiem. Emily wyprężyła się na baczność i zasalutowała.
– Rekrut Tuttle melduje się na rozkaz, sierżancie!
Kaelin zmierzył ją milczącym, uważnym spojrzeniem. Wreszcie pochylił się nad papierami.
– Tuttle, jesteś problemem, wiesz?
– Nie, panie sierżancie! – odkrzyknęła regulaminowo Emily. W duchu pluła sobie w brodę. Co też ją napadło, żeby mrugać filuternie do sierżanta?
– Ile masz lat, Tuttle? Dwadzieścia siedem?
– Tak jest, panie sierżancie!
– I studiowałaś, nawet zrobiłaś fikuśne magisterium. – Wskazał na akta personalne rozłożone na biurku. – Przejrzałem twoje papiery, Tuttle. Studiowałaś sporo o historii militarnej i strukturach armii.
W zamyśleniu stuknął palcem w dokumenty.
– I równie sporo uczyłaś się o kulturze wojskowej. – Zacisnął usta i pokiwał głową, a potem spojrzał na Emily chłodno. – Przejrzałem też twoje testy na inteligencję, Tuttle. Jesteś całkiem bystra, cholernie bystra. I założę się, że zapewne uważasz się za lepszą od reszty rekrutów.
Tym razem Emily nie wykrzyknęła swojej odpowiedzi, jak na rekruta przystało. Spojrzała Kaelinowi prosto w oczy.
– Nie, sierżancie – odparła cicho. – Wcale tak nie uważam. Jestem zapewne starsza, ale nie lepsza.
Kaelin westchnął, po czym z zaciekawieniem potarł róg jej teczki z dokumentami, jakby chciał coś wymazać.
– Tuttle, zwykle mam rekrutów w wieku mniej więcej dziewiętnastu lat. Nie posiadają żadnego doświadczenia poza szkołą. Są tak zieloni, że bardziej nie można. Uważają, że już dorośli, ale to wciąż dzieciaki. Do cholery, większość z nich nawet jeszcze z nikim nie spała. – Podniósł wzrok na Emily. – Wiesz, co tutaj robimy?
Emily wiedziała. Flota brała surowe, przerażone dzieciaki i uczyła je dyscypliny oraz wyspecjalizowanych umiejętności. Pokazywała im, że nic nie wiedzą, a potem uczyła, co muszą wiedzieć jako żołnierze. Uczyła, że mogą robić to, o czym nawet im się nie śniło jeszcze rok temu. Uczyła je dumy. I uczyła, że zawieść towarzyszy broni to gorsze niż śmierć.
– Tak, sierżancie, wiem.
– A wiesz dlaczego, Tuttle? Rozumiesz cel tego szkolenia? – Zawiesił głos, po czym odpowiedział na własne pytanie: – Pewnego dnia, Tuttle, możesz znaleźć się na pokładzie okrętu wojennego, który leci w sam środek klęski. Leci zapewne wbrew wszelkiemu rozsądkowi. A ty zamierzasz wydać rozkaz do ataku. Będziesz musiała wtedy polegać na tym, że twoja załoga, dzieciaki niewiele starsze od tych tutaj, posłucha tego rozkazu, wypełni go i pójdzie do ataku, ponieważ tak powiedziałaś. Wszystko to zaczyna się właśnie tutaj, Tuttle, na tym poligonie.
Urwał, zerwał się zza biurka i podszedł do okna.
– Wiem o tym, sierżancie – zapewniła Emily.
– Jesteś trochę starsza, Tuttle. Wiesz, co robimy, gdy naskakujemy na rekrutów i drzemy się im prosto w twarz, że nic nie potrafią zrobić dobrze. – Kaelin nie odwracał wzroku od widoku za oknem. – Ale oni nie wiedzą.
Odwrócił się i popatrzył kobiecie w oczy.
– Nie psuj tego, co tutaj robimy, Tuttle, albo zrobię ci z dupy jesień średniowiecza. Rozumiesz?
Emily wzięła się w garść.
– Tak jest, panie sierżancie! – wyskandowała.
Kaelin krótkim skinieniem głowy wskazał jej drzwi.
– Precz – rozkazał. Zaraz jednak dorzucił: – I jeszcze jedno, Tuttle.
Emily zatrzymała się w progu, spojrzała pytająco.
– Jeszcze raz do mnie tak mrugniesz, a dosłownie zrobię ci z dupy jesień średniowiecza. Jasne?
Skinęła głową i uciekła.