- promocja
- W empik go
Zgiń, przepadnij - ebook
Zgiń, przepadnij - ebook
Od najmłodszych lat Tekli towarzyszy pech. Nie wiadomo, czy to klątwa, czy też fatalne zrządzenie losu, ale nieszczęście dopada też każdego, kto się z nią zetknie, a przynajmniej taka opinia krąży w niewielkiej miejscowości, w której młoda kobieta mieszka od urodzenia.
Sama Tekla walczy z fatum wszelkimi możliwymi sposobami. Regularnie odczynia uroki, odsuwające złe wydarzenia, nosi przy sobie przedmioty przynoszące szczęście i woreczki z ziołami, które mają odpędzić złe moce, mimo to biedaczka wydaje się chodzącym prawem Murphy'ego.
Tuż przed trzydziestymi trzecimi urodzinami Tekla tego samego dnia traci pracę, narzeczonego i najlepszą przyjaciółkę. Przez załamaniem nerwowym ratuje ją dawno niewidziana kuzynka, Dominika, której smutna sytuacja tamtej jest na rękę. Dominika dostała wymarzoną pracę w Hiszpanii i potrzebuje kogoś zaufanego, kto zaopiekuje się mieszkaniem. Tekla z radością zostawia za sobą szczątki swego nieszczęsnego życia i wyjeżdża.
Dominika nie wierzy w żadnego pecha, dopóki samolot, którym miała polecieć, nie ulega nagłej awarii i lot zostaje przełożony. Wywołuje to kolejne reperkusje, a jedną z nich jest nieoczekiwanie znaleziony trup…
Olga Rudnicka (ur. 1988) - znana autorka powieści sensacyjnych "Natalii 5", "Cichy wielbiciel", "Były sobie świnki trzy" i wielu, wielu innych. Miłośniczka zwierząt, natury i dobrego jedzenia. Kocha jazdę konną i dobrą książkę. Nigdy nie polubi kawy i hipokryzji. Zawsze będzie podążać za swoimi marzeniami.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-568-2 |
Rozmiar pliku: | 375 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Różowy sandałek kołysał się w rytm wiejskiej przyśpiewki wykonywanej właśnie a cappella przez teściową Tośki, kuzynki, która zaprosiła Teklę na swoje wesele raczej z grzeczności niż potrzeby serca. Tekla jako rodzinny Jonasz niechętnie była widywana na uroczystościach, gdyż zawsze coś się wydarzyło, a wina spadała na towarzyszącego jej od lat dziecięcych pecha. Zdaniem Tekli, gdy dziewięćdziesiąt procent gości jest tak narąbanych, że już tylko butelki wódki widzi, bo kieliszek za mały, a pozostała trzeźwa część jest małoletnia, żaden pech nie jest potrzebny, by doszło do tragicznego zdarzenia. Jak wówczas, gdy wujek Staszek koniecznie chciał pokazać, jak chodzi się na szczudłach, i spadł z drabiny, albo kiedy ciotka Franka przewróciła się na parkiecie, bo wraz z… nie pamiętała z kim, próbowała tańczyć kankana. A stryjek Heniuś…
– Czy ten miaukot wreszcie się skończy? – burknęła z niezadowoleniem babcia Pelagia, do towarzyszenia której została oddelegowana Tekla.
– Zaczęła chrypieć, więc lada moment powinna przestać. – Oby, pomyślała Tekla.
Budząca grozę wśród swoich rówieśników jak i młodszych pokoleń matrona rodu była bardzo uprzejma, określając świńskie pokwikiwania jako miauczenie. Może zaczynała głuchnąć?
– Jak zarzynana świnia. – Babka z irytacją spojrzała na wnuczkę.
Jednak słuch ma świetny, uznała Tekla.
– Kto to właściwie jest? Chyba jej za to nie płacą?!
– Teściowa Tośki.
– I to ją usprawiedliwia?! Kto ją tam wpuścił?! – dalej dopytywała się gniewnie nestorka.
– Nikt. Ona płaci, ona wymaga – wyjaśniła zgodnie z prawdą.
Tośka niemal łkała, gdy skarżyła jej się na pomysły teściowej, która uparła się na wesele na dwieście osób, żeby wszyscy wiedzieli, że jedynak i syn bambra do ołtarza idzie. Przyznać trzeba, że na swoje fanaberie pieniądze wyłożyła, toteż nikt nie odważył się zdjąć jej ze sceny, a jedyny odważny już ze dwie godziny temu został odniesiony do stodoły na siano. Szanowny małżonek przesadził z własnoręcznie pędzonym bimbrem.
– Mnie nikt za to nie zapłacił – warknęła zdegustowana staruszka.
Tekla zachichotała. Babcia Pelagia miała poczucie humoru, przez niewielu doceniane. Na szczęście w tym momencie rozległy się gromkie brawa. Występ ku uldze zgromadzonych zakończył się i wiejska kapela odzyskała scenę.
– Wreszcie… – odetchnęła babka. – Polej mi – poleciła wnuczce.
– Nie mogę. Matka zakazała.
– I dlatego wciąż mnie ktoś pilnuje?! – zirytowała się staruszka, zerkając krzywo na Teklę, jakby to ona była winna zakazowi.
– Ja mam dyżur do północy, potem ktoś mnie zmieni. Niech się babcia soczku napije.
– Soczku?! Mam siedemdziesiąt siedem lat, a nie siedem! – zdenerwowała się. – Już ja tej twojej matce powiem do słuchu! A od kogo ty dokładnie jesteś? – zreflektowała się nagle, wyciągając lupę i przykładając do oka, by lepiej widzieć.
– Tekla Nuszka, babciu. Twoja córka to…
– Kaśka. Jestem ślepa, a nie głupia. I pamiętam wszystkie moje córki, chociaż z żadnej niewiele pożytku mam.
– Jasne – westchnęła Tekla. – Ale radzę babci spróbować soku. Porzeczkowy. Własnej roboty. Bardzo dobry – zachęcała ją.
– Ale cię, dziewczyno, pokarało…
– Niech babcia nie przesadza. Mnie tu bardzo miło z babcią siedzieć – zapewniła ją całkiem szczerze Tekla.
Jej bracia i ukochany Robercik zniknęli z godzinę temu z remizy, więc pewnie schlani jak świnie śpią gdzieś pod płotem, a zważywszy na jej renomę, i tak nikt nie odważy się poprosić jej do tańca w obawie, żeby i jego pech nie sięgnął. Gdyby nie Robercik, każdą imprezę przesiedziałaby w kącie. Tylko on zdawał się nie wierzyć w prześladującego ją pecha i wyśmiewał wiejskie zabobony.
– Telimena miałaś być, a nie Tekla.
– A! O to babci chodzi… – Pokiwała głową.
Tak, zdaje się, że doszło do jakiejś strasznej omyłki. Trzy lub cztery pokolenia wstecz w rodzinie była jedna Tekla porównywana niemal z Tyfusową Mary. Imię to od czasów jej przodkini uważano za przeklęte. Praprapra i coś tam babka albo ciotka przeżyła czterech mężów i stąd też przypisywano jej tego pecha, ale wiek dziewiętnasty obfitował w śmierć historyczną i patetyczną z tego, co Tekla zapamiętała z historii, więc teraźniejsza Tekla pecha nijak nie mogła się w tym dopatrzyć.
Jakkolwiek rzecz się miała, obecnie nikt nie potrafił wyjaśnić, dlaczego to brzemię spadło właśnie na nią. Ktoś gdzieś się pomylił i zamiast Telimeną została Teklą, a rodzice nigdy nie próbowali tego odkręcić, bojąc się, że zły urok padnie i na nich. Winą obarczali ducha nieżyjącej od jakichś stu pięćdziesięciu lat kobiety, która wstała z martwych, nabazgrała w aktach i z powrotem położyła się do grobu. Dlatego ja każę się skremować, pomyślała Tekla. Przynajmniej za dwieście lat lub mniej nikt mi niczego nie będzie zarzucał.
– A o to, o to. Kto by pomyślał, że po tylu latach ludzie wierzą w te banialuki o ręce zza grobu, która ingeruje w życie doczesnych.
– To babcia nie wierzy? – zdziwiła się Tekla.
– Jestem głucha, a nie głupia – odparła cierpko starsza pani.
– A nie ślepa?
– To też. Nie daj sobie, dziewczyno, wmówić, że twój pech to jakaś klątwa. Każdy jest kowalem swojego losu – obwieściła uroczyście.
– To dlaczego babcia len mi nad głową paliła na odpędzenie uroków?
– A, tamto… – zawstydziła się. – To tak na wszelki wypadek. Ty, dziewczyno, myślisz, że ja we wszystko wierzę, co proboszcz opowiada? Pewnie, że nie, ale nuż ma rację? Mam się smażyć w piekle, bo na remont dachu nie dałam?
– Włosy mi babcia wtedy podpaliła – wytknęła jej z urazą Tekla.
Do poparzeń nie doszło tylko dlatego, że ojciec błyskawicznie zareagował i wylał jej na głowę wodę z wazonu. Ciut zaśmierdłą.
– To akurat był pech – stwierdziła autorytarnie babka. – Dolej mi coś mocniejszego do tego soku, bo pić mi się chce.
– Niech będzie – zgodziła się. Korzystając z chwili, gdy lupa wylądowała na stole, dolała wody gazowanej i podała babce szklankę. – Tylko niech mnie babcia nie wyda.
– No co ty, dziecko, mało masz problemów? Ani męża, ani dzieci, a i schudnąć by ci się przydało. Do tego pewnie ze trzydzieści lat masz albo i więcej. Nie będę ci dokładać – oświadczyła zadowolona, jakby to, co powiedziała do tej pory, było komplementem, i duszkiem wychyliła pół szklaneczki. – Słabe to jakieś…
– Słabe, słabe, coś im nie wyszedł ten bimber – skłamała gładko Tekla, rozważając w duchu, czy jednak nie dolać wódki do tego soku. Może babcia w końcu się zamknie i przestanie ją dobijać.
– Wstyd na stół podawać, ale ta rodzina to wstydu nie ma za grosz – uznała nestorka rodu. – A to twoje imię, moje dziecko, to nie żadna klątwa zza grobu, tylko takie czasy wtedy były, że ledwo się umiała jedna z drugą podpisać, ale jak ktoś z rodziny do partii należał, to zaraz do urzędu trafiała.
– To raczej czasy babci, nie moje.
– Oczywiście, że twoje, a co? Mamy państwo bezpartyjne?
– Oczywiście, że nie, ale babci chyba chodziło o partię komunistyczną, a to nie moje czasy, tylko…
– Ty mnie nie poprawiaj. Jaka by to była partia, w pierwszej kolejności dbają o swoich, potem o tych, co mogą im coś dać albo załatwić, a na koniec rzucą jakieś ochłapy świniom. I takie są właśnie skutki. Ty myślisz, że rodowe nazwisko twojego ojca to Nuszka było?
– A nie?
– Pewnie, że nie. Nóżka, jak Pan Bóg przykazał. Przez „ó” zamknięte i nie żadne „sz”, tylko „ż”. Z kropką. Ale jak się jedna z drugą ledwo podpisać potrafią, to jest, jak jest. Żeby jednego byka walnęły, ale nie, co można było źle napisać, to napisały. Uje się nie kreskuje.
W nazwisku Nuszka czy też Nóżka nie było żadnego „uje”, ale nie zwróciła babce uwagi. Rozmowa była całkiem interesująca.
– I nikt tego nie zmienił?
– A po co? Wiesz, ile to dokumentów trzeba by było zmieniać? Jest, jak jest, i niech już tak zostanie. Tylko ciebie, dziecko, pokarało, a dla ciebie to już za późno. Telimeną się urodziłaś, a Teklą zostaniesz. Pech.
– Przecież babcia mówiła, że w pecha nie wierzy.
– Wierzy, nie wierzy, ale lepiej uważać. Trzydzieści lat skończyłaś, a męża ani widu, ani słychu. U nas na wsi jest taki jeden, stary kawaler.
– Już mi babcia o nim mówiła.
– A kiedy?
– Z pięć lat temu.
– No widzisz, i przez te pięć lat i on sam, i ty sama. A już byście z trójkę dzieci mieli.
– Co też babcia opowiada! On ma z sześćdziesiąt lat!
– Im korzeń starszy, tym twardszy – oznajmiła filozoficznie staruszka.
– Narzeczonego mam. Następny mi niepotrzebny. – Postanowiła nie wnikać w sens babcinych powiedzonek. Pewnych rzeczy lepiej nie wiedzieć, nie rozumieć, a najlepiej nie słyszeć.
– Narzeczony, narzeczony – prychnęła. – Pierścionków to można nakupić. Pierścionek do niczego nie zobowiązuje. Obrączka to co innego. Nosisz ten woreczek z ziołami, który od szeptuchy na osiemnaste urodziny ci przywiozłam?
Tekla westchnęła. Jej kuzynki na urodziny dostawały od babci biżuterię, a tylko ona jedna jedyna otrzymała cuchnący woreczek z kośćmi gryzonia, łuskami ryby i jakimiś ziółkami. Miała nie zaglądać, ale zajrzała. Tak na wszelki wypadek, żeby się nie okazało, że jest tam coś zdechłego.
– Nie mam, bo babcia kazała mi go spalić podczas pełni księżyca, a resztki wrzucić do płynącej wody – skłamała.
– A może to być – zgodziła się. – Tyle lat temu to było, że mogę nie pamiętać. I co? Pomogło?
– Nie bardzo. – Zerknęła na zegarek. Jeszcze kwadrans i będzie wolna. Pojedzie do domu, a Robercik niech sam się martwi, jak dotrzeć do siebie.
– A co to za wzdychulec? – zapytała nagle zniesmaczona babcia Pelagia, wskazując palcem na parkiet.
W pierwszej chwili Tekla chciała zganić staruszkę, gdyż używanie palca wskazującego to jak rzucanie uroku, ale przecież nie mogła dać się zwariować. Spojrzała w tym samym kierunku, co babka. Matka kazała dotrzymać towarzystwa nestorce rodu, ale z tego, co właśnie zobaczyła, zdecydowanie powinna dotrzymywać towarzystwa narzeczonemu.
– To Robert, babciu – odparła niechętnie, czując, jak czerwieni się ze złości i zażenowania.
– A czyj on jest?
– Wiśniaków – wyjąkała niepewnie.
Mogła też powiedzieć, że jej, ale nie była pewna, czy powinna się przyznawać. Kołatało jej w głowie co nieco z dawnych opowieści, że kilka pokoleń wstecz między ich rodzinami były jakieś nieporozumienia. Nie wiedziała, czy są nadal, bo mama cieszyłaby się, nawet gdyby jej siejąca rutkę latorośl przyprowadziła do domu seryjnego mordercę, byle z pierścionkiem zaręczynowym, ale babcia mogła Roberta pogonić. Była pamiętliwa.
– Od Wiśniaków? – Nestorka skrzywiła się lekko, spoglądając przez lupę na młodzieńca nieświadomego, że właśnie ważą się jego losy. – A czemu on trzyma ręce na tyłku Helenki?
Tekla też chciałaby to wiedzieć. Ostatecznie to był jej narzeczony, a nie ciotki Helenki, znacznie starszej od Robercika.
– Ciotka jest od niego wyższa o półtorej głowy… – bąknęła niepewnie.
– I co? Chłopak wyżej nie sięga? Tu wszyscy są od niego wyżsi co najmniej o głowę. Wszystkie kobiety będzie trzymał za tyłek? Zupełnie jak jego dziadek świętej pamięci, tfu!
Babcia splunęła przed siebie, ale jakoś tak nieudolnie, że Tekla wzdrygnęła się, gdy drobinki śliny trafiły ją w oko.
– Chyba za dużo wypił – wyjaśniła smętnym tonem, widząc, jak głowa Robercika opada w dekolt partnerki i tam zostaje.
Kołysali się tak jeszcze chwilę w rytm muzyki, a Tekla udawała, że nie widzi zrozpaczonej miny ciotki, która jeszcze chwilę próbowała trzymać osuwającego się po jej ciele mężczyznę, ale gdy muzyka przestała grać, ciotka zrobiła krok w tył. Gdy jej biust przestał podtrzymywać Robercika, ten opadł na kolana. Głowa wbiła mu się między uda pięćdziesięcioparolatki, a ręce zatrzymały na wysokości kolan, unieruchamiając kobietę.
– Też kurdupel był, a po dwóch kieliszkach wódki leżał pod stołem. Ten tutaj, widzę, lepsze legowisko sobie znalazł – skomentowała kąśliwie babcia Pelagia.
Tekla zastanawiała się przez chwilę, czy nie ratować narzeczonego przed wujkiem, który zdążył już zdjąć marynarkę i podwijając rękawy koszuli, zmierzał na ratunek połowicy, uwięzionej na środku sali, ale w tym momencie dopadła ją matka.
– Tekla! Coś ty narobiła!
– Ja? – zdziwiła się.
– A kto?! Taki wstyd, taki wstyd! Majtki masz?!
– Oczywiście, że mam… – Zdumiona przestała zwracać uwagę na parkiet, a wbiła wzrok w rodzicielkę, podobnie jak zgorszona babka.
– Różowe?!
– Oczywiście, że nie – zaprzeczyła stanowczo. – Różowe majtki w sobotę to pech, białe mam.
– Ale za trzy minuty niedziela!
– Białe przynoszą pecha tylko w poniedziałek! – odparła, nie mając zielonego pojęcia, czy to prawda, za to wiedziała doskonale, że te słowa powinny uspokoić matkę.
– Dobre i to – jęknęła z westchnieniem rodzicielka, opadając na krzesło obok Pelagii. – Agrafkę masz?
– Siedem. Tak na wszelki wypadek.
– Czerwona wstążka? – wyliczała matka.
– Na każdej podwiązce – uroczyście oświadczyła Tekla. – W torebce mam znalezioną monetę, króliczą łapkę i figurkę słonika z uniesioną trąbą, a przed wyjściem z domu sprawdziłam, czy miotła stoi włosiem w dół. Przysięgam, że to nie moja wina!
Matka spoglądała na nią podejrzliwie.
– Daj dziewczynie spokój – zganiła ją babcia Pelagia. – Owszem, dziewczyna jest jak Jonasz, każdemu przynosi pecha, ale tym razem to nie jej wina. Chłopak po prostu się narąbał, zupełnie jak jego dziadek świętej pamięci, tfu!
Tekla szybko odwróciła głowę, matka nie zdążyła.
– Na litość boską, mamo, nie pluj mi w twarz! – zdenerwowała się. – Jeszcze tego mi brakowało! Robert Wiśniak to narzeczony Tekli! Powinna pilnować jego, a nie ciebie!
– Sama powiedziałaś, że… – próbowała się bronić wymieniona, ale babka weszła jej w słowo.
– Narzeczony? Tekli?! Dlaczego nikt mi nie powiedział?! – oburzyła się.
– Bo jest od Wiśniaków, a wiem, że mama za nimi nie przepada. Ale kasę mają, a młody w gminie pracuje. To dobra partia!
– Tam same kurduple się rodzą. Dzieci szkoda. – Staruszka cmoknęła. – Ale trzeba myśleć rozsądnie, jak się ma tyle lat, co ty. A ile ty właściwie masz? – zwróciła się na powrót do wnuczki, ale matka ją ubiegła, obwieszczając tonem tak ponurym, jakby wygłaszała mowę na pogrzebie:
– Trzydzieści trzy.
A może i wygłaszała nad moją macicą albo jajeczkami, pomyślała gniewnie Tekla i wycedziła ze złością:
– Trzydzieści dwa. Nie trzydzieści trzy. Dwa!
– Tylko przez trzy dni. Potem…
– Umiem liczyć – warknęła jej córka.
– No to czas najwyższy obniżyć wymagania – zdecydowała babka nieświadoma gry słów. – Mogłaś trafić gorzej, moje dziecko, nie powinnaś wybrzydzać.
– Toteż wcale nie wybrzydza – wtrąciła się rodzicielka, wspierająca swoje dziecko w niedoli. – Jeszcze ten Jaśkowiaków do niej chodził, ale jak spadł z traktora i nogę mu przejechało, to przestał do nas zaglądać.
– Nawet mnie tam nie było!
– Właśnie! Pielęgniareczka tak się okręciła, tylko raz, że drugi nie było trzeba. Swojego chłopa trzeba pilnować.
– Przecież nie był mój! I wcale nie przychodził do mnie, tylko do Waldusia! Razem…
Chciała powiedzieć, że za sklepem popijali i popalali papierosy, ale zrezygnowała. Walduś, najmłodszy z rodzeństwa, był pupilem rodziców i rozwydrzonym bachorem.
– To nie mój kolega, tylko Waldusia! – burknęła.
– O, już sprzątają? – zdziwiła się babka, wskazując palcem na parkiet.
– Na litość boską, niech mama tym paluchem tak nie dźga, bo jeszcze komu pecha to przyniesie! – jęknęła zdegustowana Katarzyna Nuszka.
Tekla spojrzała na parkiet, z którego weselnicy właśnie wywlekali ciało Robercika. Nie dlatego, że wujek go zabił, tylko dlatego, że zasnął z nosem między udami ciotki i nie udało się go dobudzić. Powie braciom do słuchu! A tak prosiła, żeby go nie spili! Prosiła!
– Jak się do ciebie przypałętał, to niech już sobie będzie. W tym wieku nie możesz wybrzydzać, ale powinnaś go, dziecko, lepiej karmić, bo takie to chuderlawe, że po pierwszym kieliszku wódki zwali się pod stół i tyle z niego będziesz miała. Gruby tak łatwo się nie upija – poradziła babka, ignorując pojękiwania córki.
– Dziękuję, babciu. Będę to miała na uwadze.
Tekla przygryzła wargę, nie mając odwagi powiedzieć głośno, co myśli. Najchętniej tupnęłaby nogą i zażądała poszanowania dla własnej osoby, ale do tego trzeba by mieć jaja, których nie posiadał nawet świętej pamięci dziadek Czesio, mąż babci Pelagii, ani żadne z jej dzieci, wnuków i prawnuków, ani żadna inna zaproszona na wesele jej kuzynki osoba. Wszyscy znali babcię Pelagię, jeśli nie osobiście, to z opowieści, a Tekla miała wrażenie, że co pokolenie dochodzą nowe i coraz to bardziej straszne historie, jak choćby ta, w której – rzekomo – babcia podpaliła dziadka, gdy go przyłapała na łypaniu okiem na cudze biusty. Do podpalenia doszło, i owszem, lecz nie dziadka, tylko jego okularów, które babcia wrzuciła do pieca i oświadczyła drwiąco, że czego oko nie widzi, tego sercu nie żal. Przyznać jednak trzeba, że od tej pory aż do jego śmierci, uczciwie, od deski do deski, czytała mu każdą gazetę, łącznie z nagłówkami i stopką redakcyjną. Dziadek bez okularów był bowiem ślepy jak kret.
– Wolałabym dla ciebie kogoś postawniejszego, ale może jeszcze zmężnieje. Jego ojciec za młodu też wyglądał jak szczypiorek, a potem od roboty takich barów dostał, że wreszcie zaczął wyglądać jak chłop. Może i ten twój wzdychulec tego doczeka.
Wzdychulec pracował w urzędzie gminy i dźwigał najwyżej długopis. Od tego bary nie rosną.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI