- W empik go
Zginę bez ciebie - ebook
Zginę bez ciebie - ebook
Ciechanów to nie metropolia.
Ale nawet w małych miastach dzieje się czasem duże zło.
Podkomisarz Rowicki odlicza dni do emerytury. I nie jest szczęśliwy, kiedy na jego biurku ląduje teczka ze sprawą nastoletniej samobójczyni - córki wiceprezydenta miasta.
Chociaż tyle dobrze, że to samobójstwo. Czysta sprawa. Przynajmniej tak się wydaje… Ojciec denatki jest w końcu miejscowym notablem. A to nigdy dobrze nie wróży. Szybko się okaże, że złych omenów będzie więcej. A Rowicki za rozwikłanie sprawy serii samobójstw młodych dziewczyn zapłaci wysoką cenę.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66630-58-1 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prologi
1.
Ulica Sienkiewicza była martwa. Bez wątpienia.
Zwykle nie budziłem się w środku nocy, a jeżeli już, zawsze zwiastowało to kłopoty. Nie wierzyłem w prorocze sny, przepowiednie, wyrocznie szemranych wróżów Marcinów, którzy sprzedawali naiwnym ściemę za 4,99 plus VAT. Wierzyłem w złośliwą powtarzalność życia. Bo nie jest prawdą, że nic dwa razy się nie zdarza, a już na pewno nie mnie.
Próbowałem rozewrzeć powieki, ale czułem, że coś mi je skleiło. Na zawsze? Umarłem? Nie, jeszcze nie tym razem. Przetarłem oczy dłonią. Żadnego obola. Powoli przyzwyczajałem wzrok do półmroku, przełamanego trupim światłem pobliskiej latarni. Usiadłem na łóżku i rozejrzałem się wokoło. Rozpadająca się szafa gdańska po dziadkach, jedyna rodzinna pamiątka przechodząca z pokolenia na pokolenie. Tani fotel z równie niedrogiego sklepu meblowego zasypany pomiętymi ubraniami. Szafka, na której zwykle zostawiałem komórkę. Wciśnięte w kąt narożne biurko z martwym okiem ekranu laptopa… „Sajgon, cholera, wciąż tylko Sajgon”, bezwiednie zacytowałem frazę z ulubionego filmu. Wstałem z łóżka, drapiąc się po brzuchu, na którym coraz wyraźniej zaznaczała się tłuszczowa oponka. Od dawna obiecywałem sobie, że wreszcie zacznę ćwiczyć na poważnie, oczywiście od jutra, zawsze od jutra. Albo najlepiej od najbliższego poniedziałku. Taka gra z samym sobą, podobna do zabawy w „rzucam palenie”. Z bardzo nikłym prawdopodobieństwem wygranej. Zakaszlałem, jak na długoletniego palacza przystało. Ponoć wynaleziono niedawno tabletki na kaszel palacza. Nie zamierzam ich kupować. Było ledwie po trzeciej w nocy, ale mnie nosiło, więc ubrałem się, przekonując samego siebie, że papieros wypalony na świeżym powietrzu lepiej smakuje. A czego jak czego, ale świeżego powietrza w tej mieścinie nie brakowało.
Gdybym tylko przeczuwał, co mi się przytrafi w ciągu najbliższych dni, co do mnie powróci, zostałbym w łóżku. Tak długo, jak tylko by się dało. A najlepiej do końca życia. Gdybym…
2.
Czuła, że musi to zrobić.
Promienie czerwcowego słońca dziurawiły witraże. Drobinki kurzu pojawiały się i znikały w kolorowych smugach. Wczesnym popołudniem wnętrze kościoła farnego było ciche i prawie puste, tylko w pierwszym rzędzie ławek siedziała dziewczyna i patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem. Właściwie spała, śniła na jawie już od kilku dni. Ocknęła się w chwili, gdy światło padające z okien przesłonił cień.
– Dziecko, nic ci nie jest? – staruszka z naręczem żółtych tulipanów pochyliła się nad nią, próbując zajrzeć jej w oczy.
Dziewczyna pokręciła głową.
– Ale na pewno?
_Zostaw mnie, daj mi spokój_, zaklinała w myślach. Po chwili, która wydała jej się wiecznością, usłyszała głębokie westchnienie i szuranie kroków. Widziała, jak kobieta krząta się wokół ołtarza, przestawia lichtarze, wyciera kurz przybrudzoną szmatką, wkłada kwiaty do wazonów, ale zaraz ponownie zapadła w płytki sen-nie-sen. I znowu widziała jego twarz, ni to wykrzywioną, ni to uśmiechniętą, słyszała głęboki, lekko chrapliwy, choć wyraźny głos, który zawsze wzbudzał w niej trudny do zdefiniowania niepokój. Mówił wprost do jej ucha, obejmował ją ramieniem, drażniąc skórę oddechem. Nie słyszała, co mówił, bo słyszeć nie chciała, ale to i tak niewiele zmieniało. Jego słowa już dawno temu odcisnęły się, wypaliły w jej pamięci. Tyle razy próbowała je usunąć, lecz bez powodzenia, więc i tym razem, mimo że nie słyszała słów układających się w zdania, wiedziała, co mówił. Namawiał, kusił, monologował – zdawać się mogło – bez końca. Wiedziała, że żeby przerwać dręczący słowotok, wyrwać się z jego uścisku, musi powiedzieć „tak”. I mówiła, a właściwie jedynie kiwała głową, czując, jak zalewa ją wtedy fala nienawiści. Nienawidziła go za to, co jej robił, ale bardziej siebie, że nie potrafiła się sprzeciwić, strząsnąć jego ręki z ramienia, odejść, zapomnieć. Że brakowało jej odwagi. Gdy już było po wszystkim, mówił: „Przecież sama tego chciałaś, prawda?”, i krzywił usta w grymasie, który miał być uśmiechem. Pragnęła pozbyć się wreszcie obrazów nawiedzających ją na jawie i we śnie, dręczących, odbierających spokój. Właśnie – spokój. Był tylko jeden sposób, aby go odzyskać.
_Dzisiaj_, zdecydowała.
Poderwała się gwałtownie z ławki, nie przyklęknęła przed ołtarzem, tylko szybkim krokiem ruszyła do wyjścia. Stukot obcasów rozproszył ciszę w głównej nawie kościoła. Staruszka, mrużąc oczy, patrzyła na nią i kręciła powoli głową.ROZDZIAŁ 2. ZAPISKI DEPRESJOHOLIKA I
Rozdział 2
Zapiski depresjoholika I
_Nazywa się Konrad Rowicki i jest depresjoholikiem._
_Wahadło. Czasami odnosił wrażenie, że wahadłowy ruch to jedyna stała określająca jego życie. Od Ciechanowa do Krakowa, od Krakowa do Ciechanowa, w tę i we w tę. Zdawać się mogło – bez końca. Latami. Bez żalu, ale i bez przyjemności. Spadło to na niego niespodziewanie, przecierpiał, co miał przecierpieć, ale przetrwał. Oswoił sytuację. Tak przynajmniej myślał. Zarzucił kotwicę w grodzie Kraka, Felicja zdalnie sterowała nim z Ciechanowa. Taki układ, niezbyt, w gruncie rzeczy, uciążliwy. Babka w pewnym momencie zdała sobie sprawę, że musi dać mu jak najwięcej swobody. Co więcej, dać mu może, bo miała pewność, że nie zrobi żadnej głupoty. On wreszcie zresetował się, zapomniał o tym, co było i kiedyś odbierało mu sen. O rodzicach, którzy zginęli w bezsensownym wypadku samochodowym. Na dobrej drodze, w słoneczny przepiękny dzień. O pustce i strachu, które zagarniały go co jakiś czas. Wreszcie był na prostej, właściwie robił, co chciał, może bez wyjątkowej przyjemności, ale też bez większego stresu. Wtedy, w 1999 roku, wyszedł na prostą, tak właśnie myślał. Aż pojawiła się Maria._
_Trzy lata wcześniej skończył polonistykę na UJ-ocie, dostał do ręki dyplom z piątkami od góry do dołu i niespecjalnie wiedział, co dalej. Po praktykach w szkołach pewny był tylko, że zaklęcie: „Obyś cudze dzieci uczył”, brzmiało zarazem złowróżbnie, jak i prawdziwie. Nie chciał być nauczycielem. I wtedy… Jak zwykle w jego życiu impuls przyszedł z zewnątrz. Jego eks… Właściwie jaka tam eks, byli ze sobą w sumie może ze trzy miesiące na czwartym roku studiów… No dobrze, jego nieoficjalna i krótkotrwała narzeczona rzuciła, że jej fater policmajster szuka kogoś kumatego na stanowisko cywilne w dziale prasowym Komendy Miejskiej Policji w Krakowie. Czemu nie?, pomyślał i złożył kwity. Nie liczył na wiele, ale dostał etat. Stabilny, a do tego niespecjalnie uciążliwy._
_Siedział w miniaturowej kanciapie na komendzie, miał biurko, które pamiętało pałowanie studentów w latach osiemdziesiątych, przechylającą się w prawo szafkę pełną segregatorów i krzesło, które nie rozpadło się chyba tylko przez przypadek. I jeszcze obłażącą z emalii maszynę do pisania marki Łucznik. Początkowo dni mijały mu na przerabianiu koślawo spisanych przez gliniarzy notatek i protokołów na informacje dla mediów. Żmudne tłumaczenie z policyjnego na nasze, właściwie nawet gorsze niż poprawianie uczniowskich wypracowań. Z czasem coraz więcej miał roboty z mediami elektronicznymi, radio takie, telewizja śmaka, coraz częściej zastępował mundurowych. Początkowo mikrofony i kamery trochę go peszyły, ale stopniowo przywykł i do tego. Zaliczył kilka szkoleń, sam potrafił przystosować się do sytuacji, czasami, co tu kryć, nieco stresowych. „Bez komentarza”. „Dla dobra śledztwa nie mogę powiedzieć więcej”. „Zapraszam na jutrzejszą konferencję prasową, na której podane zostaną wszelkie dostępne informacje na temat interesującej państwa sprawy”. Rzucał przećwiczone frazy i odwracał się na pięcie, ignorując pismaków, którzy chcieli wyciągnąć z niego zdecydowanie więcej._
_Felicji nie spodobał się jego wybór pracy w policji i nie trafiały do niej tłumaczenia, że właściwie pozostaje stuprocentowym cywilem. Raz po raz powtarzała: „Mężczyźni w mundurach dobrze wyglądają tylko w trumnach”. Babkę, kiedy już dosiadła ulubionego konika, trudno było z niego zsadzić. Właśnie – koń a ich sprawa rodzinna… Była nastoletnią siksą, kiedy w 1939 roku ułan jazłowiecki Roman, jej mąż, a jego dziadek, poszedł w bój. Zginął w szarży pod Wólką Węglową. Jakimś dziwnym trafem była na pogrzebie Romana. Przynajmniej tak twierdziła. Nie wnikał, ile w tym było prawdy, a ile rodzinnej legendy. Postanowił przecież, że przeszłość będzie średnio go interesowała. Podobnie zresztą jak inne sprawy._
_W późnych latach dziewięćdziesiątych, powoli wychylających się ku czasom milenijnej niepewności, także kobiety nie wzbudzały w nim specjalnych emocji. Wyszumiał się na studiach, potem zaliczył kilka niespecjalnie długich i niezbyt namiętnych romansów, które kończył bez żalu. Czy nie żałowały jego partnerki, tego nie wiedział i wiedzieć nie chciał. Kiedy akurat miał kogoś, było przyjemnie, kiedy prowadził nieskomplikowane życie singla, nie narzekał. Nie przeszkadzały mu monotonia, powtarzalność dni, tygodni, miesięcy. Chodził do pracy, w której jedynie od wielkiego dzwonu wyrabiał nadgodziny, wieczory spędzał najczęściej w mieszkaniu, które zostało mu po rodzicach, na czytaniu książek i słuchaniu muzyki. W miasto, na spotkania z kolegami, do kina czy teatru, wychodził niezbyt często. Z niejakim zdziwieniem zauważył, że nie ma ani specjalnych ambicji, ani skonkretyzowanych planów na bliższą czy dalszą przyszłość. Po prostu pozwalał nieść się życiu. Było mu z tym dobrze, wygodnie. Właśnie tak o sobie myślał, że wygodne umościł sobie życie. Do czasu._
_Wahadło znowu się wychyliło, odmieniając jego życie. Z jednej strony miał wprawdzie skłonności do – jak to nazywał – zapadania się w siebie, wchodzenia w rutynę tych samych zachowań i zajęć, ale z drugiej – bardzo szybko się nudził. Ot, taka sprzeczność. Wtedy na gwałt zaczynał poszukiwać nowych podniet. Zaczęło się z początkiem roku 1999, bez powodu, nagle, czyli jak zwykle. Z coraz większym trudem zwlekał się rankami z łóżka, z coraz mniejszą ochotą pokonywał drogę z mieszkania do komendy. Szarobure ściany pracowniczej kanciapy przyprawiały go o odruch wymiotny. I wtedy… Lata wcześniej, kiedy na wieczorze kawalerskim kolegi wozili się po akademiku w dziecięcej spacerówce, stwierdził, że nic już go nie zdziwi. Ale w roku 1999 wszystko się zmieniło… Sprawa zdawała się banalna. Dilerka w liceum. Grupa rozpuszczonych dzieciaków, którym wydawało się, że mogą robić wszystko, bo mają wysoko postawionych rodziców. Się mylili…_
_I pojawiła się Maria._ROZDZIAŁ 3. DO BOJU, POLSKO!
Rozdział 3
Do boju, Polsko!
8 czerwca 2012, piątek
Wydawało mi się, że śnię koszmar.
– Wyłaź z nory!
W końcu rozpoznałem ten głos. Niestety, to była jawa. Przez chwilę, wpółprzytomny, skanowałem pamięć operacyjną, próbując przypomnieć sobie, o co może chodzić.
Walenie do drzwi nie ustawało.
– Otwieraj, cienki gnoju!
Sąsiedzi wprawdzie zdawali sobie sprawę, że nie ma większego sensu zgłaszanie na komendę, iż w mieszkaniu policjanta dzieje się coś niepokojącego, jednak nie chciałem testować ich wytrzymałości. Powlokłem się do drzwi, otworzyłem zamki i ruszyłem do kuchni. Nim zdążyłem napełnić wodą elektryczny czajnik, Tamara już stała przede mną.
– Miałeś się ze mną wczoraj spotkać.
Zagadka się wyjaśniła. Tamara. Jedna z moich ostatnich porażek, ani pierwszych, ani pewnie ostatnich. Od paru ładnych lat jej mąż siedział w krainie Elżbiety II i wykładał glazurą kolejne angielskie łazienki, rozsławiając umiejętności polskiego rzemiosła, a ona nudziła się w Ciechanowie. Ja też poza ściganiem drobnych zbójów nie miałem za wiele do roboty, więc wyszło, jak wyszło.
– Może jakieś przeprosiny?
Właściwie mógłbym przeprosić, co mi tam, korona z głowy by mi nie spadła. Nie raz, nie dwa mówiłem coś tylko dla świętego spokoju, bez krztyny wiary w wypowiadane słowa i bez wyrzutów sumienia z powodu kłamstwa, ale tym razem nie byłem przekonany, czy warto robić za skruszonego. Nie ma sensu przejmować się Tamarami, tak szybko przychodzą… i odchodzą.
– Felicja mówiła, że jesteś.
To dopiero ciekawostka! Babka nigdy specjalnie nie przywiązywała się do moich kolejnych narzeczonych, utrzymując, że wszystkie będzie traktować z dystansem, póki któraś z nich nie zostanie moją żoną. Nie przyjmowała do wiadomości, że żonę miałem tylko jedną i następnej mieć nie będę. Czemu więc rozmawiała z Tamarą o mnie? To zupełnie nie w stylu babki. Ale cóż, pewnie nieubłagany czas robił swoje. Także z Felicją.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki