Zgoda na szczęście - ebook
Zgoda na szczęście - ebook
Ta historia czekała na Ciebie. Rozkoszuj się nią i zapomnij o całym świecie.
Hania już wie, że chce dzielić życie z Mikołajem. Uwielbia, gdy ukochany budzi ją czułymi pocałunkami i śniadaniem podanym do łóżka. Ale na ich drodze wciąż pojawia się wiele przeciwności. Dramatyczne sytuacje dotykają także ich najbliższych. Na szczęście wokół nie brak tych, którzy gotowi są ich wesprzeć, jak ciotka Anna – pełna energii, a przy tym jakże troskliwa i wyrozumiała. Z pomocą spieszy także nadzwyczajna w swej dobroci pani Irenka, która tym razem odegra wyjątkową rolę.
Czy Dominika odnajdzie się w roli żony i matki? Czy Hania odważy się wyjawić jej długo skrywaną prawdę, która całkowicie odmieni ich życie? Czy Mikołaj wreszcie usłyszy „i że cię nie opuszczę…”?
Choć los wciąż nas zaskakuje, to tylko od nas zależy, czy pozwolimy szczęściu zagościć pod naszym dachem.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6972-9 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kamila Trepa, Bochnia
Pani Anno, dzięki Pani książkom uświadomiłam sobie, że obok siebie mam swojego „Mikołaja” i swoją „Dominikę”. Dziękuję, że Pani powieści są spokojem, radością i wytchnieniem :).
Marta Sapiejka, Zduńska Wola
Książki na pogodę i niepogodę. Dla kobiet młodszych i nie młodszych, do czytania sobie i innym gdziekolwiek i w wybranym miejscu. Po lekturze czuję się szczęśliwa i radością dzielę się z innymi.
Małgorzata Szmania, Poznań
Nie możecie desperacko trzymać się przeszłości, bo nieważne, jak mocno ją trzymacie… jej już dawno nie ma. Życie to teraźniejszość, życie to „ty i ja”, życie to ta książka.
Łukasz Baczewski, Łomża
Genialny debiut!
Genialny styl!
Genialne…
Zwyczajnie jestem oczarowana!
Żałuję, że tak późno się do niej zabrałam!!!
Sabina Tyrakowska
sabinkoweczytanie.blogspot.comSzarość…
Ciemna szarość…
Otaczała ją ciemna, chłodna szarość garażu. Jednak było jej ciepło. Czuła na sobie miękki, stęskniony dotyk. Garażowe schodki dźwigały ją już kiedyś w takiej sytuacji.
– Mikołaj… nie tutaj… proszę…
Kiedyś już wypowiedziała te słowa. Kiedyś już słyszała przyspieszony oddech. Kiedyś już słyszała ukochane tchnienia. I tak jak wtedy przestało jej przeszkadzać to, gdzie się znalazła. Gdzie się znaleźli. Poczuła się wolna. Mogła mówić i robić, co chciała, jak chciała i gdzie chciała. Mogła przypominać sobie wszystkie słowa. Do woli. Swoje i nie swoje. Najwidoczniej pamięć przestała być wrogo nastawiona. Stała się sprzymierzeńcem teraźniejszości, która dokonywała cudu. Sprawiała, że przestała się bać.
– Mikołaj… proszę cię…
– Cicho… kochanie, cicho… Proszę cię, nic nie mów…
Prosił, więc zrezygnowała ze słów. Teraz były niepotrzebne. Teraz najważniejsze było długo wyczekiwane powitanie…Szarość.
Jasna szarość.
Zatroskana jasna szarość oczu doktor Bożenki nie pozostawiała jej żadnych złudzeń. Skończyła zapinać guziki wełnianego swetra w kolorze miodu wielokwiatowego. Usiadła i usłyszała głębokie westchnienie ulubionej pani doktor.
– Dobrze zrobiłam, zalecając pani, pani Haniu, badania, bo nie muszę się teraz nad niczym zastanawiać.
Głos doktor Bożenki był spokojny i bardzo poważny. Tak samo jak szary wzrok patrzący to na nią, to na wydruk z laboratorium. Wolała się nie odzywać. Czekała na… Sama nie wiedziała na co.
– Patrzę na panią, pani Haniu, i cieszę się, i martwię jednocześnie.
Dostrzegła, że szarość zmieniła odcień. Stała się bardziej optymistyczna.
– Cieszę się, że układa sobie pani życie, ale jak popatrzę na to – doktor Bożenka machnęła przed jej oczami kartką zawierającą wyniki morfologii – to mam ochotę na panią nakrzyczeć. Pani Haniu, żeby myśleć o ciąży, trzeba o siebie dbać. A tu co?
Znów ujrzała szary niepokój.
– Hemoglobina pod kreską. Pani Haniu, dlaczego pani o siebie nie dba?
– Tak jakoś wyszło… – bąknęła i poczuła, że mimo potwierdzonej wynikami anemii jej policzki robią się czerwone.
– Poziomu żelaza nie skomentuję.
Doktor Bożenka z dezaprobatą pokręciła głową i położyła przed sobą bloczek recept.
– Musi się pani czuć beznadziejnie, skoro łączyła pani swoje samopoczucie z dolegliwościami charakterystycznymi dla pierwszych tygodni ciąży. Natychmiast zaczynamy leczenie.
Pani doktor zerkała w stronę monitora stojącego na biurku, wpisując dane na recepcie, ale nie przeszkadzało jej to w nieprzerwanym pouczaniu.
– Wszystko, co pani teraz zapiszę, proszę przyjmować regularnie według wskazań. Odpoczywać, ile tylko się da. Relaksować się i przygotowywać do ewentualnej ciąży. Kwas foliowy łykać.
„Przygotowywać się do ciąży”, powtórzyła w myślach, pomijając słowo „ewentualnej”, i mimo trwającej właśnie medycznej reprymendy uśmiechnęła się.
– Coś bladawy ten pani uśmiech, pani Haniu, ale co się dziwić? Tak dla porównania powiem tylko, że oglądałam dziś morfologię pani Dominiki i mimo porodu jest następna po byku.
– Nie rozumiem… – powiedziała i pomyślała o Tomaszku, którego dziś po południu trzymała na rękach, podczas gdy Dominika zażywała szpitalnej kąpieli.
– Pierwszy na liście doskonałej morfologii jest byk, a zaraz po nim plasuje się pani Dominika. A pani, pani Haniu? Czy zacznie pani o siebie dbać? – doktor Bożenka, nie przerywając stukania w klawiaturę, spojrzała na nią wyczekująco.
– Zacznę – obiecała, obracając na palcu pierścionek, którego nie zdejmowała ani na chwilę.
Nosiła go od niedzielnego wieczoru. Już całe dwa dni i dwie noce. Ta pierwsza noc przypominała raczej dzień, bo mimo zmęczenia nie zmrużyła oka. Przekonała się, że zmęczenie nie wystarcza, by zasnąć. Trzeba jeszcze mieć warunki, żeby się skupić na śnie. Ona ich nie miała. Uśmiechnęła się do wspomnień rozgrzewających jej serce.
– Świetnie, że przynajmniej dobry nastój pani nie opuszcza – żachnęła się doktor Bożenka, podając jej recepty, a wraz z nimi dokładną rozpiskę postępowania z lekami.
– Staram się – szepnęła wesoło, choć była przekonana, że dzisiejsza wizyta zakończy się zgoła inaczej.
– Widzimy się za miesiąc i chcę zobaczyć całkiem inne wyniki badań, pani Haniu. Rozumiemy się?
W odpowiedzi skinęła głową, schowała białe kartki do środkowej kieszeni torebki i mając przed oczami poranny uśmiech Mikołaja, wyszła z gabinetu, zostawiając za sobą doktor Bożenkę, turkusowe wertikale i charakterystyczny fotel, który Dominika zwykła nazywać samolotem.
W poczekalni natknęła się na młodą kobietę, której wygląd wskazywał na zmęczenie albo zatrucie ciążowe. Kobieta wyglądała tak, jakby ktoś wpompował w nią hektolitry wody. Była opuchnięta do granic możliwości, a duży brzuch utrudniał jej powstanie z krzesła. Odruchowo podała kobiecie rękę i nie mówiąc ani słowa, doprowadziła ją do drzwi, które przed momentem zamknęła.
– Dziękuję bardzo – sapnęła ciężko kobieta i uśmiechnęła się promiennie, lekko.
– Bardzo proszę – odrzekła i poczekała chwilę, żeby zamknąć drzwi.
Kierując się do wyjścia, nie wiedziała, co się z nią dzieje. Nie rozumiała swego nastroju. Tak wiele obiecywała sobie po tej dzisiejszej wizycie. Miała niezachwianą pewność, że jej ostatnio bardzo złe samopoczucie i ogólna słabość są wynikiem czegoś zupełnie innego niż prześladujące ją od dzieciństwa słabe przyswajanie żelaza. Nie mogła tego pojąć, ale poczuła nie zawód i rozgoryczenie, tylko trudny do wytłumaczenia spokój. Przez moment nawet ucieszyła się, że nie znalazła w sobie odwagi, by zrobić test ciążowy. Prawda zawarta tylko w jednej kresce obudziłaby w niej dawną depresję, a głos doktor Bożenki, choć rzeczowy i stanowczy, nie odbierał marzeń. Wprost przeciwnie, zapewniał, że wszystko jeszcze przed nią. Musiała tylko odpowiednio się o siebie zatroszczyć. Przez chwilę być dla siebie matką, a nie, jak to ostatnio bywało, niedobrą macochą. Ale teraz wszystko, ale teraz życie, wydawało się już łatwiejsze. Miała przy sobie Mikołaja, a w sobie przekonanie, że za jej złą morfologię odpowiada przede wszystkim wyniszczająca ją tęsknota. Poza tym w końcu mogła też przyznać się do tego, że bała się o Dominikę. Nie miały matki, tu na ziemi nie miały matki, dlatego wzięła na siebie, jak zwykle, matczyny obowiązek troszczenia się o córkę będącą akurat w odmiennym stanie. Teraz wiedziała już, że wszystko jest dobrze. Dominika miała Tomaszka. Po porodzie dochodziła do siebie bardzo szybko. Pierwsza doba, co prawda, była ciężka, ale dziś jej siostra nie miała już z sobą żadnego kłopotu, a swoim maluszkiem zajmowała się bardzo troskliwie, w dodatku z wprawą charakterystyczną pewnie dla wieloródek. Tomaszek tylko jadł i spał, i na oddziale był chyba jedynym bobasem, który swoje niezadowolenie sygnalizował nie nagłym, rozdzierającym uśpioną ciszę krzykiem, tylko delikatnym, nawet miłym dla ucha pojękiwaniem. Czyżby nie wdał się w matkę?
Myśląc o cieplutkim i pachnącym Tomaszku, znalazła się na zewnątrz budynku, w którym swój gabinet miała doktor Bożenka.
Był już późny wieczór. Przesiąknięte wilgotnym chłodem powietrze biło ją po twarzy drobniusieńką, iście londyńską mżawką. Przechodzący obok niej mężczyzna postawił kołnierz płaszcza. Dobiegający końca październik z powodzeniem udawał zimny listopad, za którym nie przepadała. W świetle ulicznej lampy widziała drobinki wody pokrywające dach jej samochodu. Wsiadała do niego ze świadomością, że zawiezie ją do niepustego domu. Czekał na nią Mikołaj. Umówili się rano, że będzie na nią czekał. Dlatego nie chciała się smucić. Nie miała dla niego dobrych wieści, ale nie miała też złych. Wszak z anemią poradziła sobie już nie raz. A na dobre wiadomości musiała tylko trochę poczekać. Tylko trochę… może tylko trochę…
Zobaczył światła jej samochodu poprzecinane metalowymi prętami bramy wjazdowej i w końcu pojął, co czuła jego mama, powtarzając mu często, że zrozumie ją dopiero wtedy, gdy będzie miał własne dzieci. Jeszcze nie miał dzieci, ale poczuł się tak, jakby w tym momencie zakończył pisanie pracy doktorskiej dotyczącej zagadnienia tęsknoty. Od niedzielnego wieczoru miał Hanię na wyciągnięcie ręki, a dziś życie sprawiało, że znów mu się wymykała. Marzył o tym, by poczuć pewność, że zawsze będzie do niego wracała. Z pracy, od Dominiki, z wielu miejsc, z którymi go zdradzała. Wystarczyły mu ostatnie dwie doby, by uwierzyć, że pamięć Hani przestała być do niego wrogo nastawiona. Co prawda, z pewnością nie była jeszcze jego sprzymierzeńcem, ale przestał się jej obawiać, zresztą podobnie jak Hania, która sięgnęła do niej w ciągu wczorajszego dnia aż dwukrotnie. Był świadom, wiedział doskonale, ile ją kosztował ten powrót, ale cieszył się z niego bardzo, ponieważ wiedział, że ich wspólne szczęście może mieć rację bytu tylko wówczas, gdy żyjące w Hani światy będą współgrały, gdy zaczną się przenikać bez szkody dla niej. On już był szczęśliwy, bardzo szczęśliwy, a na szczęście Hani musiał jeszcze poczekać. Chyba jeszcze trochę.
Oparł się o blat w kuchni. Stał nieruchomo. Czekał. Każdy dźwięk, który łapczywie łowił jego słuch, przybliżał go do widoku ukochanej. Zerknął za siebie. Na podjeździe znów zrobiło się ciemno. Drzwi garażu się zamknęły. Po chwili trzasnęły drzwi samochodu. Nie słyszał kroków. Drzwi wiatrołapu się otworzyły. Usłyszał ciche nucenie. Odkładane na mały stolik samochodowe kluczyki zabrzęczały. Nucenie cichło, a kroki stawały się coraz głośniejsze.
– Dobry wieczór. – Nucenie ustało, zamieniło się w uśmiech, gdy zrobił krok do przodu.
– Dobry – odpowiedział, wpatrując się w miodową słodycz ukochanych tęczówek.
– Ale coś pięknie pachnie.
Poczuł na policzku zmysłowy, pachnący chłodną jesienią pocałunek. Zrobił krok do tyłu. Zatrzymał go blat.
– Uwielbiam, gdy stoisz w tym miejscu.
– Naprawdę? – Zdziwił się.
– Co ugotowałeś?
– Spaghetti.
– Umiesz?
Pod koszulą poczuł chłód dłoni.
– Makaron… tak… – Odechciało mu się jeść.
– A sos?
– Przywiozłem od mamy.
– Dobrze, że do niej pojechałeś. Jemy?
– Straciłem apetyt… Gdzie byłaś tak długo? – Skierował pytanie do pachnącej szyi ukochanej.
– Zapytaj mnie lepiej, gdzie nie byłam. Jestem wykończona i głodna.
– To nie zjesz?
Napotkał zdziwiony wzrok.
– Przecież mówię, że jestem… – Dopiero teraz zrozumiała, że z premedytacją zabawiał się wieloznacznością wypowiadanych stwierdzeń.
– W takim razie co wybierasz? Jadalnię czy pięterko? – Przemierzył wzrokiem schody. Gdyby to od niego zależało, wybrałby pięterko.
– A ty? – spytała Hania i podążyła za jego wzrokiem.
– Przecież wiesz…
– Nie wiem… – Teraz to ona grała w słówka.
Już ją miał na rękach. Już w pośpiechu przebierał nogami po schodach, ryzykując, że pyszny, zrobiony przez mamę sos się przypali. Już z piskiem emocji wchodził w zakręt górnego holu. Już było mu wszystko jedno, do którego pokoju ją zaniesie. Już nachylił się nad…
Zatrzymał go dźwięk domofonu. Hania znieruchomiała, otworzyła oczy, odkleiła się od jego ust.
– Spodziewasz się kogoś? – zapytał zdziwionym i zniecierpliwionym głosem.
– Nie – odpowiedziała, uspokajając przyspieszony oddech. – Zejdę tylko zerknąć.
– Nie schodź – poprosił.
– Za sekundę wrócę. – Nieoczekiwanie zamieniła się w bystry górski strumień i wypłynęła z jego rąk.
Już jej nie miał. Wyszedł z pokoju, oparł się o balustradę schodów i czekał, słysząc jej głos. Był zapraszający. Niestety, zapraszający…
– Kochanie… zapraszam na spaghetti – usłyszał po upływie kilku sekund.
– Kto to?! – zapytał, z wściekłością i z niechęcią odrywając dłonie od balustrady.
– Zgadnij…
– Jakaś wyjątkowa szuja. – Nie zdążył dodać nic więcej, bo usłyszał głos przyjaciela.
Hania krzątała się przy stole w jadalni. Nie zdążył zejść ze schodów, a już napotkał wzrok przyjaciela, który w lot odgadł jego myśli.
– Rozumiem. Mam wracać, skąd przyszedłem.
– Możesz zostać. – Przybrał postawę i ton łaskawcy.
– Zapraszam do stołu. – Usłyszał mile brzmiący głos Hani.
Jej wzrok również mówił, wypowiadał słowa: „Co się odwlecze, to nie uciecze”.
Usiadł tam gdzie zwykle, Przemek też. Wlepił wzrok w twarz przyjaciela i pojął, że jego niezapowiedziana wizyta ma pewnie coś w rodzaju drugiego dna.
– Jesteś niewyraźny – zarzucił wędkę.
– No – sapnął Przemek dokładnie w chwili, gdy na stole pojawiła się miska z makaronem, a zaraz za nią druga taka sama z sosem i trzecia z tej samej serii, tylko mniejsza, z parmezanem.
Hania usiadła naprzeciwko.
– To wyduś to z siebie.
– Domi się wyrywa do domu, a małemu wciąż rośnie bilirubina.
– Nałożę wam – powiedziała Hania.
Widział, jak bierze talerz Przemka, nakłada makaron, i zaklinał ją w myślach, by powiedziała coś mądrego. Niestety milczała. Wzięła jego talerz. Dostał identyczną porcję jak Przemek. Usłyszeli zaproszenie do jedzenia i choć Przemek, podobnie jak on, z pewnością był głodny, to obaj zwlekali z rozpoczęciem kolacji.
– A na co panowie czekają? Jeśli można wiedzieć?
– Na ciebie – odparł.
– Dobrze. – Nałożyła sobie szybko, bo niezbyt dużo, i dając dobry przykład, zaczęła jeść.
– Widzę, że panowie mają nadzieję, że zabiorę głos w sprawie – spokojnie kontynuowała dystyngowaną wymianę zdań.
– Właśnie. – Przemek wlepił w Hanię wyczekujące spojrzenie. Wciąż nie dotykał sztućców.
– Rzeczywiście, zauważyłam dziś, że Tomaszek jest jakby coraz bardziej opalony, ale nie uprzedzajmy faktów.
– Jeśli się jutro okaże, że nie mogą jeszcze wyjść, to Domi się załamie. Wiem to.
– To nie tak – westchnęła Hania. – Załamią to się lekarze, którzy każą jej zostać. Nie chciałabym być w ich skórze, ale proszę was, jedzcie. Co się z wami dzieje?
Patrzył na Hanię i bardzo podobał mu się jej spokój. Jadła powoli, zerkała to na niego, to na Przemka.
– Jedzcie, spaghetti jest pyszne. Żółtaczka u noworodków to nic tragicznego, a Dominika z wszystkim daje sobie radę. Nawet z tym, co nie jest po jej myśli.
Widział, jak przyjaciel, nie spuszczając wzroku z Hani, spróbował makaronu.
– Rzeczywiście dobry – powiedział, już z pełnymi ustami, Przemek.
– Mikołaj! Jedz! Schudłeś na tym Rodos.
– Powiedziałaś to identycznie jak moja mama.
– Moja mama też tak mówiła…
– A moja mama – odezwał się z pełnymi ustami Przemek – najchętniej to by się teraz do nas wprowadziła na bliżej nieokreślony czas i rządziła swoim wnukiem. Już dziś pouczała Domi, że przy piersi to trzeba go trzymać tylko tak i tak, bo inaczej mu się główka przyleży. Żałujcie, że nie widzieliście miny Domi, kiedy patrzyła na swoją teściową. Oj, chyba będzie się działo w naszym rodzinnym stadle, oj, będzie. A ojciec tylko ręce zaciera, że synowa nie da na sobie jeździć jak na łysej kobyle i nie da się matce tak łatwo ustawić jak reszta świata.
– Czasami trafia kosa na kamień – skonstatowała beznamiętnie Hania i posypała swą porcję spaghetti dodatkową porcją parmezanu.
Jadł i nie spuszczał z niej wzroku. Uwielbiał ten jej spokój. Była blada, niewyspana, cudownie zmęczona nocną miłością i trudami kończącego się właśnie dnia. A on miał ochotę znów ją męczyć. Nie potrafił pozwolić jej na sen, gdy była blisko. Nie potrafił skupić się na śnie. Przypomniał sobie minioną noc i przestał czuć smak potrawy. Hania podniosła na niego wzrok.
– Coś ci nie idzie… – W jej głosie usłyszał niepokój, nie wyrzut. – Jedz, proszę… Twojej mamie byłoby przykro, gdyby zobaczyła twój, pożal się Boże, apetyt.
– A tak _à propos_ mamy – Przemek wszedł Hani w słowo – to kiedy zamierzasz powiedzieć Domi o… no, wiesz…
Twarz Hani w momencie stężała. Widział, że wstrzymała oddech. Po spokoju na jej twarzy nie został nawet ślad. Jedynie cienie pod oczami stały się wyraźniejsze.
– Nie mam pojęcia. – Hanka położyła sztućce na niedokończonej kolacji i westchnęła tak ciężko, że nietrudno było mu się domyślić, że najprawdopodobniej większą część nocy spędzą na poważnej rozmowie.
Obserwował, jak wstaje od stołu, z krzesła stojącego obok bierze torebkę, jak na podłogę spada nieprzezroczysta mała reklamówka, z której wysypują się pudełka z lekami. Spotkali się wzrokiem. Hani był przestraszony.
– Co to jest? – zapytał natychmiast.
– Lekarstwa – odpowiedziała, jak na nią, bardzo szybko.
– Jesteś chora? – Nerwowo przełknął.
– To wy tu sobie… – Przemek poderwał się od stołu.
– Przemek, nie wygłupiaj się – od razu zastopowała go Hania – zjedzmy w spokoju. – Znów usiadła przy stole.
Patrzył, jak dając Przemkowi dobry przykład, zaczęła jeść, ale nie miał ochoty choćby zerknąć w stronę swojego talerza. Spostrzegł jej proszący wzrok, ale widział również, że sytuacja wymykała się jej spod kontroli.
– Wracając do mamy Dominiki… – Hania mimo zdenerwowania odgrywała zupełnie spokojną.
Bardzo podobała mu się w tej odsłonie. Patrzyła na niego, a jej wzrok deklamował z doskonałą dykcją: „Nic nie wyprowadzi mnie z równowagi”.
– Muszę to dobrze przemyśleć. Powinnam Dominikę na to przygotować… Chyba też Florencką… – dodała po chwili. – Nie mogę zapomnieć, że w tym wszystkim jest jeszcze mały chłopiec. Musimy również mieć wzgląd na niego.
– Mały chłopiec? – zapytał Przemek, składając sztućce. On jeden skończył jeść.
– Tak – odpowiedziała z uśmiechem Hania, spoglądając najpierw na niego, a dopiero potem na Przemka. – Ma na imię Tomek.
Przemek przestał zadawać pytania, ale znał go na tyle, że wiedział, iż ma ochotę wszystkiego się dowiedzieć. Teraz.
– Najpierw muszę to przemyśleć, a dopiero potem wtajemniczyć Dominikę. Musi poznać całą prawdę. Nie mogę niczego ukryć, nie mogę opowiadać jej na raty.
– Co to za chłopiec?
– Najprościej rzecz ujmując, to kuzyn Dominiki, syn jej ciotki.
Był przekonany, że Hania na tym skończy.
– I mój brat. To znaczy nasz brat.
Jednak nie skończyła.
– Wasz brat? To rzeczywiście jakaś skomplikowana historia. Rozumiesz coś z tego? – Tym razem przyjaciel spojrzał na niego.
– Wiem trochę więcej niż ty – wytłumaczył – ale zastanawiam się, czy to dobry moment, żeby mieszać Dominice w życiorysie.
Przeniósł wzrok na Hanię i zrozumiał, jak bardzo poważna była ta ich w istocie nieuporządkowana rozmowa.
Hanka układała przed sobą stos z pozbieranych z podłogi pudełek, ale czując na sobie jego wzrok, przerwała to uspokajające ją zajęcie.
– Pozwólcie, panowie, że rozegram to sama. Dominika musi wrócić do domu, odnaleźć się w nowej rzeczywistości, dopiero wtedy jej powiem. Wiem, że nie mogę zwlekać. Poza tym na takie rozmowy nigdy nie można znaleźć odpowiedniego momentu. Muszę jeszcze porozmawiać z Florencką… – zawiesiła głos i powoli przeniosła spojrzenie na niego.
Stos leków się przewrócił.
– My też mamy do pogadania. – Sugestywnie spojrzał na pudełka w nieładzie. – Ale teraz jedz… kochanie – dodał miękko.
Martwił się. Dostrzegał, że rzeczywistość, która jeszcze wczoraj pozwoliła o sobie zapomnieć, teraz szarpała jego ukochaną. W dodatku bez litości.
Przemek wstał od stołu. Chciał sprzątnąć swój talerz.
– Zostaw – powiedział szybko. – Napijesz się czegoś?
– Nie, dzięki za kolację, będę leciał, obiecałem matce, że jeszcze do nich podjadę i pokażę dzisiejsze zdjęcia Tomaszka. Muszę też złożyć łóżeczko. Poza tym dostałem mnóstwo wytycznych od żonki. – Przemek zabawnie przeskakiwał wzrokiem między nimi. – To lecę, na razie.
– Na razie – odpowiedzieli mu jednocześnie.
Hanka chciała wstać od stołu, ale spiorunował ją wzrokiem tak władczym, że zastygła z widelcem na wysokości ust.
– Ja go odprowadzę. Jedz – poprosił już któryś raz z kolei.
Przemek, będąc już w wiatrołapie, jeszcze się odwrócił, bo coś sobie przypomniał.
– Hanka, a gdyby jutro się okazało, że Tomaszek musi zostać w szpitalu, to mogę na ciebie liczyć?
– Oczywiście. – Hanka uśmiechnęła się, niestety, był to bardzo zmęczony uśmiech.
Spaghetti było pyszne. Dużo lepsze od tego, które sama przyrządzała. Jednak nie miała apetytu. Poza tym obawa dostrzegana w oczach Mikołaja sprawiała jej fizyczny ból. Słyszała jego kroki w wiatrołapie i szczęk bramy zamykającej się za samochodem Przemka. Nawinęła na widelec kolejną porcję makaronu, by chociaż trochę uspokoić Mikołaja. Dokładnie w momencie, gdy zobaczyła ciepłe, błękitne spojrzenie, włożyła widelec do ust.
– Smakuje ci? – zapytał z uśmiechem.
Kiwnęła głową. Niestety, widziała, że jego wzrok prześlizgiwał się po leżących na stole lekach. Mikołaj oparł się o blat. Chyba oczekiwał na słowa tłumaczenia, ale wolała udawać głodną. Uciekła wzrokiem do stojącego przed nią talerza.
– Chyba musimy porozmawiać – powiedział.
Kątem oka widziała, jak założył przed sobą ręce.
Kochała, gdy przybierał taką pozę i kiedy spoglądał na nią z wyczekiwaniem. Starał się być poważny, ale odkąd się spotkali, w jego oczach nieustannie podróżowały radosne promyki. Przełknęła. Z dumą popatrzyła na swój talerz, na którym zostało tylko kilka pojedynczych makaronowych wykrętasów.
– Chyba musimy – powtórzyła, usiłując zachować ton zbliżony do naturalnego.
Patrzyła w jego oczy. Dostrzegała miłość. Z pewnością dlatego była spokojna, choć czuła, że reprymenda jej nie ominie.
– Coś ci jest?
Uwielbiała tę jego męską bezpośredniość.
– To nic poważnego. – Uśmiechem pragnęła zamaskować treść odpowiedzi.
– To o czym miałaś mi powiedzieć?
Spodobało jej się, że tak dokładnie pamiętał ich przedszpitalną rozmowę sprzed dwóch dni.
– Nie o tym – przyznała szybko.
„To już nieaktualne”, pomyślała, wyjątkowo brzydząc się słowa „to”.
– A o czym? – Mikołaj nie odpuszczał.
Milczała.
– Stęskniłem się za tobą.
Odetchnęła.
– Ja za tobą bardziej. – Uśmiechnęła się.
– Lubię się z tobą licytować. – Teraz to Mikołaj się uśmiechał. Zabójczo.
– A ja lubię się z tobą kochać. – Wiedziała, że lubił, gdy była taka odważna.
– Nie zmieniaj tematu. – Stanowczy ton Mikołaja uzmysławiał jej, że była w kłopocie.
– Nie wiem, czy zauważyłeś, ale od dwóch dni wałkujemy jeden i ten sam temat. – Namiętnym wzrokiem przejechała po jego sylwetce i udając swobodę, upiła kilka łyków wody ze szklanki, przypominając sobie niedzielną szybką miłość na schodach, a zaraz po niej bardzo powolną w holu na górze.
– I tu się nie zgodzę – Mikołaj zaoponował.
– Bo?
– Bo zostawiłaś mnie dziś rano samego w łóżku, nie było cię przez cały dzień i wróciłaś z siatą leków.
Mina jej zrzedła. Jednak miało nie pójść tak łatwo, jak przypuszczała. Wstała od stołu. Podeszła do niego. Popatrzyła mu w oczy. Wspięła się na palce i udając, że chce go pocałować, zapytała ledwie słyszalnym głosem:
– Naprawdę tęskniłeś?
– Nie – szepnął – tylko udaję.
– Robisz to nadzwyczaj dobrze.
Wciąż stała tuż przy nim. Dzieliło ich od siebie tylko kilkanaście ciepłych, bo ogrzewanych oddechami, milimetrów.
– Jest kilka rzeczy, które potrafię robić jeszcze lepiej…
– Wiem… – Zmniejszyła odległość i już muskała ustami jego wciąż wyraźniejszy uśmiech. – Wiem… – Miała ochotę powtarzać to słowo niezliczoną ilość razy.
– A teraz… – wyszeptał.
Poczuła na pośladkach jego dłonie i znany, perfekcyjny, jeden, zdecydowany, unoszący do góry ruch.
Objęła ramionami szyję Mikołaja. Jego dotyk sprawiał, że była gotowa na miłość.
– A teraz… – powtórzyła zachęcająco, przekraczając granicę zapomnienia się.
– Powiesz mi, co to są za leki? – Mikołaj spoważniał.
Jego nastrój udzielił jej się natychmiast. Poruszyła się niespokojnie.
– Nie wypuszczę cię, dopóki mi wszystkiego nie wytłumaczysz. Znów masz przede mną tajemnice. Mam tego dosyć! Żadnych tajemnic więcej! Obiecaj mi.
– A nie będziesz się martwił, jak ci powiem? – Mikołaj nie odpowiadał. – Obiecaj.
– Przypominam, że to ty jesteś od obiecywania.
– Możesz być poważny? – poprosiła, chociaż wiedziała, że Mikołaj nie żartuje.
– Jestem poważny. – Niestety był bardzo poważny.
Znów poruszyła się, udając, że jest jej niewygodnie. Musiała udawać, ponieważ uwielbiała zastygać przy nim w każdej możliwej pozycji. A zwłaszcza w takiej jak teraz.
– Mów, proszę, bo chciałbym kontynuować to, co zacząłem.
– Mam anemię. Możesz kontynuować. – Spełniła jego prośbę, używając dwóch zdań.
Pierwsze wymówiła beznamiętnie, a drugie wprost przeciwnie. Mikołaj nie spuszczał z niej oczu. Odwrócił się, sadzając ją na kuchennym blacie.
– Anemię? – powtórzył i od razu dodał: – Z jakiego powodu?
– Z tęsknoty – odparowała.
– Nie żartuj.
– Ja nie żartuję. Kiedy tęsknię, to słabo przyswajam żelazo, bo i tak mi ciężko, mam tak od dziecka – parsknęła i przytuliła się do niego z całej siły, by szeptać mu do ucha: – Proszę cię, nie przejmuj się. To przejdzie. Mam leki i za miesiąc będę jak nowa. Tylko mnie już nie zostawiaj. Błagam.
– Nigdy cię nie zostawię.
– Nawet na krótko?
– Na krótko zostawię cię już teraz. Zrobię ci herbatę, bo musisz wziąć leki. Zaczynamy leczenie. Od teraz.
– A co będziemy robić później? – zapytała, czując, że przesadza z zalotnością, zrobiło jej się bowiem tak błogo, iż zapragnęła zasnąć nawet na zimnym kamiennym blacie, ponieważ przez jej ciało przepływała teraz gorąca fala.
– A później zrobię ci gorącą kąpiel i po niej zaniosę cię do łóżka, a przed zaśnięciem… podrapię cię po plecach. Oczywiście jeśli będziesz chciała.
– I to wszystko? – zmartwiła się.
– Oczywiście!
Tradycyjna kuchenna odzywka państwa Starskich w jej kuchni brzmiała również bardzo przyjemnie.
– Czyli nie będziemy się kochać? – Nawiązała bezpośredni kontakt z nieogolonym dziś policzkiem Mikołaja.
– Dopóki nie poprawi ci się morfologia… to nie! – Zdecydowanie w jego głosie mroziło krew w żyłach.
– Żartujesz? – Zerkała we wciąż zmniejszające się szparki oczu Mikołaja.
– Oczywiście!
Uwielbiała to słowo w jego ustach. Uwielbiała jego usta.Była zmęczona po pracy. Marzyła o odpoczynku, jednak rozmowa z Przemkiem obudziła w niej tyle obaw, że odkąd ją skończyli, nie mogła przestać myśleć o Dominice.
Wyglądało na to, że życie wciąż wymagało od niej konkretnych zmian. Testowało jej elastyczność, najlepiej jak potrafiło. Właśnie rozkazywało jej, by zamieniła się w Dominikę. Teraz to ona musiała być silna. Musiała stanowić solidne oparcie dla siostry, którą załamało dziś to, że jak to ujął Przemek, „przez tę francę bilirubinę” Domi nie mogła wrócić z Tomaszkiem do domu.
Wchodząc na jeden z najradośniejszych szpitalnych oddziałów, kończyła przełykać bułkę, którą przed wyjściem ze szkoły wręczyła jej Aldonka.
Czuła się trochę jak tuczona gęś. Rano, zanim wyszła do pracy, Mikołaj po ojcowsku pilnował, by na talerzu, który przed nią postawił, nic nie zostało. Uśmiechnęła się na myśl o różowym pudełku śniadaniowym, z którego uśmiechały się do niej laleczkowate księżniczki. W pudełku na jednej z pierwszych szkolnych przerw znalazła śniadanie pierwszoklasistki. Były w nim: jabłko, banan, dwie bułki. Jedna z żółtym serem, druga z salami, którego nie znosiła. Tonażu pudełka dopełniała butelka soku marchewkowo-gruszkowego. Trudno jej było w to uwierzyć, ale zjadła wszystko. No, prawie wszystko. Bułką z salami obdarowała pana dyrektora, który od kilku dni był dla niej po prostu Olkiem.
Za oknami było już ciemno. Pewnie dlatego na oddziale położniczym panowały charakterystyczne dla nocy półmrok i wyciszenie. Od czasu do czasu odzywało się ciche marudzenie bądź bardziej odważne pokrzykiwanie.
Było jej ciężko, i to wcale nie z powodu przejedzenia. Skoro racjonalny zwykle Przemek był dziś tak bardzo spanikowany, to za zamkniętymi drzwiami, przed którymi właśnie się zatrzymała, znajdowała się jej siostra niechybnie zdołowana jak rzadko kiedy. Zaczerpnęła powietrza niczym przed zanurkowaniem i starając się zrobić to najciszej, jak się dało, otworzyła drzwi. To, co zobaczyła, przeraziło ją. Jednak nie dając po sobie niczego poznać, podeszła do leżącej na łóżku, nieprzykrytej i płaczącej Dominiki. Serce jej się kroiło na plasterki, ćwiartowało na małe cząstki, ale uśmiechnęła się i beztroskim głosem wyśpiewała przywitanie:
– Cześć, siostrzyczko.
Dominika, niestety, nie miała najmniejszego zamiaru ani przestać płakać, ani odpowiedzieć na przywitanie, ani nawet zaszczycić ją spojrzeniem. Nieruchomym wzrokiem wpatrywała się nieprzytomnie w jeden punkt płóciennego baldachimu, pod którym słodko posapywał oświetlany lampą Tomaszek.
– A kogo my tu mamy? – szepnęła troskliwie i delikatnie uchyliła kolorowy materiał.
Dopiero teraz zauważyła, że pokrywały go jakieś kojarzące się z Hawajami motywy kwiatowe: różnobarwne storczyki, pośród których błądziło kilka strelicji.
Zobaczyła Tomaszka i łzy zakręciły jej się w oczach. Spał na białym prześcieradełku ubrany jedynie w jednorazową pieluszkę. Na oczka miał założone srebrno-szare okularki, których zapięcie obejmowało maleńką, pokrytą kruczoczarnymi włoskami główkę. Był taki maleńki, tak bezbronny. Zaciśnięte w piąstki rączki, zwinięte w figę małe kciuki były rozkoszne i wzruszające jednocześnie. Jednak teraz nie mogła pozwolić sobie na wzruszenia. Jedno buczydło, i to porządne, dzisiejszego wieczoru wyrabiało normę wylanych łez. Skoro Dominika stała się nieradzącą sobie z życiowymi przeszkodami Hanką, to chyba logiczne, że ona musiała zamienić się w balansującą na granicy życiowej erupcji Dominikę.
Dlatego sprężystym, choć cichym krokiem podeszła do wieszaka, na którym powiesiła swą torebkę i płaszcz. Umyła sobie ręce, by znów podejść do łóżka, na którym, odkąd przyszła, niewiele się działo. Jedyną oznaką życia były łzy wypływające z oczu Dominiki.
Przykucnęła przy łóżku siostry, spojrzała na nią z miłością i zapytała:
– Jak się masz, mamuśko?
Czekała na odpowiedź. Otarła otwartą dłonią potok łez płynący po rumianym policzku Dominiki.
– Jak tam? – odważyła się znów szepnąć po upływie kilku minut.
– Jak tam, to nie wiem – odezwała się w końcu Dominika – a tu, to widzisz jak. Kiepścizna. Przynieś mi papier toaletowy, bo się przez to wycie strasznie zagilowałam.
Wysłuchała rozkazującego tonu siostry i gdyby to było możliwe, podskoczyłaby z radości pod sam sufit. Ale wstała tylko z kucek i z największą przyjemnością skierowała się do drzwi maleńkiej łazienki, która przy małej szpitalnej sali stanowiła nie lada luksus.
– Proszę. – Podała Dominice rolkę papieru i znów uchyliła wrota do hawajskiej krainy, by popatrzeć na pogrążonego we śnie Tomaszka. – Popatrzmy, kogo my tu mamy? Kto to tak się tu opala na bosaczka, na tej rajskiej plaży? Ale ładny ten materiał. – Znów zerknęła na trzymane w dłoni kolorowe płótno.
– Ty się lepiej uspokój! Przestań gadać do niego takie bzdury, bo jeszcze wyrośnie z niego drugi Cejrowski.
– A co ty masz do Cejrowskiego? – zapytała, wpatrując się w Tomaszka, któremu specyficzne okularki nadawały kosmiczny wygląd.
– Mój syn ma być przy mnie, a nie szlajać się gdzieś po obcych lądach, w dodatku bez butów.
Dominika podniosła się na łokciu z cichym stęknięciem. Spojrzały sobie w oczy.
– Jak się czujesz? – zapytała poważnie.
– Chcę do domu. – Dominika znów miała ochotę się rozkleić, ale nie pozwoliła jej na to.
– Chcesz się wykąpać? – zapytała szybko.
Zauważyła, że koszula nocna siostry jest poplamiona z pewnością bardzo słodkim mlekiem.
– A jak myślisz? – fuknęła Dominika, patrząc znacząco na mleczne plamy rozlewające się po błękicie koszuli.
– Idź, ja przy nim posiedzę.
– Popatrz, Hanka, jak byłoby super, gdybyśmy mogli wyjść, ale nie! W dodatku mnie mleko zalewa! Mam jakiś dziki napływ pokarmu, a Tomaszka mogę z tego pieca wyciągać na krótko, i to co trzy godziny. Gdyby nie ten grill, leżałby sobie koło mnie i dyndolił, ale nie! Musi leżeć sam, w dodatku taki przymulony. Mówię ci, Hanka, ta lampa działa na niego jak nie powiem co! – Dominika pociągnęła nosem i zerknęła do synka. – Bylibyśmy sobie teraz z Przemkiem w domu, razem, ale nie! Musimy tu siedzieć jak na jakiejś zsyłce. Mówię ci, Hanka! Boże, jak tu jest obleśnie!
– Nie przesadzaj, Dominika, błagam cię. Masz pojedynczą salę, łazienkę. Wiesz, że na początku oddziału na sali są po cztery kobiety i po trzy takie buczydła. – Zerknęła na rzeczywiście buczące z cicha urządzenie. – Naprawdę, nie przesadzaj, bądź cierpliwa. Przecież kilka dni cię nie… – Nie zdążyła powiedzieć „zbawi”.
– Co?! – zaperzyła się Dominika. – Chyba cię pogięło?!
– Uspokój się! – powiedziała ostro. – Wiesz, do kiedy Tomaszek ma pod tym leżeć?
– Na razie do jutra, do północy – Dominika już płakała – a jak się nie poprawi, to kolejną dobę.
– Nie płacz. – Usiadła obok siostry i ją przytuliła. – Myślę, że się poprawi.
– Jak stąd nie wyjdę, to dostanę świra.
– To może na razie idź pod prysznic. Umyj się, od razu lepiej się poczujesz.
Uchyliły się drzwi i zobaczyły w nich uśmiechniętą twarz młodziutkiej położnej. Wyglądała zupełnie jak dziewczynka.
– I jak samopoczucie? Lepiej?
– Lepiej. – Dominika uśmiechnęła się przez łzy i głośno pociągnęła nosem.
Uśmiechnięta buzia stała się filigranową figurką.
– Ale widzę tutaj bardzo duży napływ pokarmu.
Przeczytała szybko plakietkę przypiętą do białego mundurka. Stała przed nimi nie położna, tylko pani doktor, i z wprawą dotykała biustu Dominiki.
– Za chwilę podeślę do pani pielęgniarkę z odciągaczem pokarmu. Trochę trzeba będzie odciągnąć, żeby się nie zrobił jakiś zastój, bo może być przyczyną zapalenia piersi i wysokiej gorączki.
– Jak to „odciągnąć”? – Dominika popatrzyła na kobietę z przerażeniem.
– Proszę się nie denerwować, to zwykła praktyka. W trzeciej dobie po porodzie, a zwłaszcza wtedy gdy maluch trafia pod lampę i nie ściąga pokarmu jak należy. Za chwilę przyjdzie do pani pielęgniarka laktacyjna, pokaże pani, jak to się robi, kilka razy ściągnie sobie pani pokarm i wszystko powinno się unormować.
– Dobrze – zgodziła się Dominika obojętnym głosem.
Pani doktor tym razem uśmiechnęła się do niej, podeszła do drzwi, jednak jeszcze się odwróciła i zapytała na odchodnym:
– Pani Dominiko, a czy mogłabym dać pani wysterylizowane butelki do mleka, bo mamy na oddziale trojaczki w inkubatorach, a ich mama jest za słaba… i pomyślałam, że gdyby pani się zgodziła, to…
– Może pani. – Dominika nie pozwoliła pani doktor dokończyć zdania, ale ta i tak z uśmiechem zamknęła za sobą drzwi.
– No nie! Tego jeszcze w kinie nie grali! Będę się doić jak jakaś krowa i w dodatku oddawać mleko. Słyszałaś to?! Normalnie zrobili ze mnie mamkę z czworaków we dworze!
– Ty, wiejska mamko z czworaków, idź się wykąp – mówiąc to, zerknęła do stojącej na szerokim okiennym parapecie walizki, którą osobiście przytachała do szpitala. – Masz jakieś brudy? – zapytała.
– Nooo! – Dominika była już w łazience. – Została mi już tylko jedna czysta kiecka, wypierzesz mi wszystko?
– Wypiorę – z przyjemnością zaoferowała swą pomoc.
– Gdybym wiedziała, że to tyle potrwa, w ogóle bym tu nie przyjeżdżała. – Dominika jeszcze opowiadała jakieś głupoty, ale jej słowa zostały zagłuszone przez niejednostajny plusk wody obryzgującej plastikowe drzwi małej kabiny prysznicowej.
Znów zerknęła, co słychać na kolorowej wyspie Tomaszka. Leżał sobie i była przekonana, że było mu teraz dobrze, w tym jasnym świetle, przed którego promieniami chroniły go okularki ze srebrnego materiału.
Plusk wody ucichł na chwilę.
– Ty? Hanka?
– Tak? – Zostawiła Tomaszka w spokoju.
– Do której jesteś jutro w robocie?
– Do piętnastej dwadzieścia. A co?
– A kopsnęłabyś się do nas, popatrzeć, czy Przemek zrobił wszystko tak, jak mu kazałam?
– A skąd ja mam wiedzieć, jak mu kazałaś?
– O Jezu! Hanka! Ocenisz po prostu, czy wszystko jest jak trzeba, bo dzisiaj rano była u mnie teściówka i nie wiem, czy nie wsadzi mi do chałupy swojego nosa, żeby było tak, jak jej się wydaje, a ma być tak, jak ja chcę!
Słysząc zaciętość w głosie Dominiki, uspokoiła się całkowicie.
„Reakcja w normie”, pomyślała i uśmiechnęła się.
Dominika wyszła z łazienki. Zawsze potrafiła kąpać się w ekspresowym tempie. Najważniejsze było, że już nie płakała i nie pociągała nosem.
– A może masz jakieś specjalne życzenia?
– Kulinarne? – chciała uściślić Dominika.
– Kulinarne to nie jestem pewna. Przecież przy karmieniu trzeba bardzo uważać na to, co się je, zwłaszcza na początku.
– Żebyś ty, Hanka, wiedziała, jak podle tu karmią, ja marzę o twoim rosole.
– Naprawdę? Kto by pomyślał, że kiedyś będziesz marzyła o wodzie z kluskami? – ze śmiechem użyła „rosołowego” określenia Dominiki.
– No!
– Jeszcze coś?
– Sama nie wiem. – Dominika wzruszyła ramionami i znów zaczęła marudzić: – Do domu chcę! I to jak najszybciej!
Nagle usłyszały ciche kwilenie. Dominika od razu rozchyliła hawajską kurtynę i ich oczom ukazał się walczący ze srebrnymi okularkami mały mężczyzna.
– No chodź… chodź tu do mamci, ty mój spawaczu… – szeptała miękko Dominika, wyjmując Tomaszka z rozświetlonej cieplarni. – A ty, ciotka, nie gap się jak Luter na wrota, tylko rożek podaj!
Podążyła za wzrokiem siostry i dopiero teraz zauważyła, że przez poręcz przewieszony był zielony flanelowy rożek, który posłusznie rozłożyła na łóżku, a Dominika sprawnie opatuliła nim Tomaszka.
– Już daj, mój ty spawaczku, okulary, zdejmiemy je i na mamuśkę popatrzysz.
Oniemiała, ponieważ stało się dokładnie to, o czym mówiła Dominika. Mały patrzył na mamę granatowymi oczkami i dałaby głowę, że się uśmiechał.
– O matko! On się uśmiecha! – westchnęła.
– No pewnie, że się uśmiecha!
Dominika rozmawiała z nią, ale kontakt wzrokowy nawiązywała tylko z Tomaszkiem, który po chwili już mlaskał.
– Pij, pij, odciągaj matce mleko, panie Witecki, bo mamy tutaj poważną cyckową nadprodukcję. Ciocia pyta, czy mamy jakieś życzenia, wiesz. No powiedz, mamy jakieś życzenia?
Nie mogła się nacieszyć, widząc, jak bardzo Dominika zmieniała się, mając przy sobie Tomaszka. Tryskała szczęściem. Wprost trudno było uwierzyć w to, że pół godziny temu ten teraz rozkochany wzrok siostry był zrozpaczony. Cieszyła się, że ze spokojem będzie mogła wyjść ze szpitala i zatelefonować do Przemka z dobrymi wieściami, a później wrócić do domu i zobaczyć światła w zwykle ciemnych oknach.
W domu czekał na nią Mikołaj, a na ramie jej łóżka, podobnie jak przed chwilą na łóżku Dominiki zielony rożek, wisiał granatowy szalik Mikołaja.
Od kilku dni nie korzystała z niego podczas zasypiania. Nawet go nie dotykała. Miała Mikołaja. Miała wszystko…
– To ja będę uciekać – szepnęła, całując radosny policzek Dominiki.
Mogła zostawić tę zakochaną w sobie dwójeczkę i spokojnie wrócić do domu.
– Spox. Tylko błagam cię, zrób jutro Przemkowi inspekcję.
– Dobrze…
– A jak seksik?
– Jaki seksik?
– Nie udawaj! Przywitańczy!
– Nie udaję…
– W łóżku to może i nie udajesz – podsumowała Dominika. – Masz malinkę na szyi.
– O nie! – zaprotestowała. – Drugi raz ten trik nie przejdzie.
– Trik? – zapytała Dominika, nie przerywając karmienia. – Lepiej zerknij do lustra.
– Nie ma mowy, uciekam już.
– Ale zerknij! Nalegam! Przecież masz po drodze.
W przeciwieństwie do Dominiki nigdy nie była uparciuchem, dlatego wstała i podchodząc do wieszaka, na którym powiesiła torebkę i płaszcz, zerknęła do małego lusterka wiszącego obok drzwi. Nie mogła uwierzyć. Na szyi miała, na szczęście niezbyt wyraźny, odcisk ust Mikołaja.
– Fakt – szepnęła, ale na rumieniec zabrakło jej hemoglobiny.
– Nie fakt, tylko dowód!
– Na co?
– Na akt, ciemnoto! No, pozwalam ci zwijać wrotki, leć, przecież widzę, jak ci się spieszy, a seksować się musisz, ile wlezie!
– A to dlaczego? – zapytała, stojąc już na korytarzu.
– Za mnie i za siebie, ciemnoto!
– Tak jest! – szepnęła i zasalutowała siostrze wolną ręką.
W drugiej trzymała torbę z praniem, na które musiała wykrzesać z siebie jeszcze trochę sił.
– Gdzie jesteś?
Usłyszała ukochany głos. Stała oparta o ścianę i wpatrywała się w okienko pralki, która odwirowywała już czyste koszule Dominiki. Musiało być po północy. To był długi dzień. Długi, ale dobry.
– Dlaczego się nie odzywasz? – Mikołaj wszedł do pralni z pretensją na ustach.
– Zamyśliłam się – przyznała, gdy pralka ucichła.
– Nie lubię, kiedy tu przychodzisz…
– Możesz być spokojny… piorę…
Zauważyła, że Mikołaj chowa coś za plecami.
– Co tam masz? – zapytała i zobaczywszy zachęcający uśmiech, chciała jak najszybciej zaspokoić swą ciekawość. – Co to jest? Pokaż.
Mikołaj wyjął rękę zza pleców i jej oczom ukazała się wysoka szklanka z ciemnobordowym płynem.
– A to dla kogo? – spojrzała z obrzydzeniem na rozbujaną ciecz.
Mikołaj szybko zbliżył szklankę do jej ust.
– Dla ciebie!
– O! Co to, to nie!
– Przynajmniej spróbuj – usłyszała nalegającą zachętę.
– Czy to jest to, o czym myślę?
– Jeżeli myślisz o soku z buraków, to tak, to jest to.
– Żartujesz?
Zobaczyła przeczący ruch głowy Mikołaja i poczuła chłód szkła na swoich ustach.
– Jestem przekonana, że z tymi burakami to na pewno jakiś spożywczy mit.
– Słuchałaś mamy? – Usłyszała niepasujące do sytuacji pytanie.
– Przepraszam, a jak odpowiedź na to pytanie ma się do picia soku z buraków?
– Tak, że ja słucham mamy, a ona uważa, że powinnaś pić szklankę takiego soku dziennie.
– A może ty chcesz „żonę mieć buraczą”? – dokonała nieprzemyślanego zapożyczenia od pana Brzechwy.
– Nie. Chcę mieć zdrową żonę.
Ostatnie słowo Mikołaj wymówił bardzo powoli i bardzo ciepło.
– A ty wszystko mówisz swojej mamie? – Wciąż miała w uszach ostatnie słowo Mikołaja.
– Wszystko.
– A ja przed swoją miewałam tajemnice.
– Posłuchaj mnie, Lerska, teraz nie interesują mnie żadne twoje tajemnice. Proszę, szklanka do rączki i pijemy, choćbyś miała mieć mnie za buraka.
Chyba nie miała wyjścia. Wzięła szklankę do ręki, umoczyła w niej usta i aż nią zatrzęsło.
– Próbowałeś tego?
– Nie.
– Boże, Mikołaj, to jest niedobre.
– Nie marudź, tylko pij i idziemy spać, dochodzi pierwsza.
– Nie każ mi tego pić, bo cię znielubię.
– Nie interesuje mnie to, pij!
– Proszę cię…
Mikołaj niestety był nieugięty, a ona znów mówiła dawnymi słowami:
– Mikołaj… proszę cię… nie każ mi robić rzeczy, których nie lubię…
Naprawdę wymówiła wypowiedzianą już kiedyś kwestię.
– O! Uśmiechasz się, dobry znak, pij.
– Chyba nie myślisz, że uśmiecham się do tego soku – odparła, posłusznie zamoczywszy w nim usta.
Musiała się jednak wycofać, ponieważ odruch wymiotny był tuż-tuż, a nie miała zamiaru rozstawać się z przygotowaną przez Mikołaja kolacją.
Rozpieszczał ją.
– Znów udajesz – skrytykował jej zachowanie.
– Nie udaję – podkreśliła ze stanowczością w głosie, ale Mikołaj wpatrywał się w nią tak, jakby nie miał zamiaru odpuścić.
– Zrobię wszystko, co chcesz, tylko nie każ mi tego pić ani dziś, ani jutro, ani nigdy.
– Dobrze – zgodził się nadspodziewanie łatwo.
Z ulgą oddała mu szklankę i gdyby to tylko było możliwe, przepłukałaby usta wrzątkiem w ramach dezynfekcji, jednak mając znów wolne dłonie, otworzyła pralkę. Do białego plastikowego, ażurowego koszyka przełożyła jej mokrą i skotłowaną zawartość.
– Możesz nie pić, ale powiedz, do czego się uśmiechałaś… skoro nie do soku.
– Coś mi się przypomniało – odpowiedziała, roztrzepując żółtą koszulę nocną Dominiki.
– Coś czy ktoś?
Jej dłoń zawisła w powietrzu, a spojrzenie znieruchomiało.
– Pomogę ci.
Mikołaj wziął kolejną koszulę Dominiki i naśladując zaobserwowany wcześniej ruch, strzepnął materiał, po czym rozwiesił koszulę na suszarce. Znów sięgnął do plastikowego koszyka.
– Odpuściłem ci buraki, więc mi powiedz.
Poczuła zdenerwowanie, ale nie było paraliżujące. Przez chwilę miała nadzieję, że właśnie tak powinno być. Powinna wtajemniczać Mikołaja w to, co było, by połączyć przeszłość i przyszłość, by gorycz ustępowała miejsca normalności. Dlatego rozwieszając ostatnią wypraną sztukę, postanowiła opowiedzieć mu o dręczącej ją od lat słabości.
– Nie wiem, czy wiesz, ale boję się wody. Jest dla mnie żywiołem, którego unikam, jak mogę. Mikołaj natomiast był zapalonym żeglarzem i uwielbiał wypady z kumplami nad Zegrze. Chociażby na kilka godzin. Niestety, któregoś razu zapragnął, bym z nim pożeglowała. Wiedziałam, że to się nie może dobrze skończyć, ale chciałam zrobić mu przyjemność i się zgodziłam.
Przymknęła pralkę i usiadła na swoim ulubionym kawałku podłogi.
Oparła się o przyjemnie ciepłą płaszczyznę grzejnika i gdy tylko poczuła obok siebie ciepło Mikołaja, kontynuowała:
– Pewnej letniej soboty pojechaliśmy nad zalew. Mikołaj wypożyczył łódkę. Mówił o niej sasanka. Dzień był piękny, pamiętam, ani jednej chmury na niebie, lekki wiatr, ale Mikołaj był niezadowolony. Myślał, że będzie wiało, a przydarzyła nam się, jak się wyraził, „totalna flauta”, ale uczył mnie obsługiwać fok, to ten mniejszy żagiel, ten większy to grot. Reagowałam z pokorą na wszystkie jego profesjonalne, a dla mnie dziwaczne zawołania: „Prawy foka szot luzuj, prawy foka szot wyciągaj!”.
Dzieliła się z Mikołajem tym wspomnieniem, prawie czując na twarzy wiatr, który tamtego dnia wzmagał się coraz bardziej.
– Nie przypuszczałam, że pogoda nad jeziorem może być tak zmienna, kapryśna, na początku piękna, a już po trzech godzinach okropna, w dodatku z deszczem.
Mikołaj objął ją i mocno przytulił.
– Wyciągałam te sznurki nawet wtedy, gdy wiało już tak bardzo mocno, że nasza łódka kładła się na falach. Czułam się tak, jakbyśmy musieli przepłynąć morze. Umierałam ze strachu. Byłam na siebie wściekła za to, że zgodziłam się płynąć. Byłam wtedy przekonana, że za każdym razem gdy łódka się przechyla, a Mikołaja ten przechył cieszy jak nic innego na świecie, ja za chwilę umrę ze strachu, że moje serce tego po prostu nie przetrzyma. Pamiętam, że gdy wieczorem dopłynęliśmy do tego miejsca, z którego wypożyczyliśmy łódkę, i zeszłam z niej, nogi mi się trzęsły tak, że ledwie się na nich trzymałam. Na rękach miałam pęcherze od przeciągania tych okropnych sznurków. Twarz, nogi i ramiona miałam spalone ostrym słońcem. Chciało mi się płakać, a Mikołaj pocałował mnie wtedy i z zadowoleniem w głosie powiedział mi, że jestem boska. Nie mogłam zrozumieć, jak mógł nie dostrzec tego, że byłam na skraju wytrzymałości fizycznej i psychicznej. Ale to jeszcze nie koniec. Kiedy wsiedliśmy do samochodu, usłyszałam pytanie, czy w następny weekend też przyjedziemy nad Zegrze. Wtedy nie wytrzymałam. Rozbeczałam się i poprosiłam Mikołaja, żeby nie kazał mi robić rzeczy, których nie lubię.
– Rozumiem… – powiedział po chwili Mikołaj.
Był bardzo poważny i dzięki tej wyrozumiałej powadze zrozumiała, że są przyjaciółmi. Mogła z nim o wszystkim porozmawiać, o wszystkim mu opowiedzieć, nawet o Mikołaju, ponieważ przyjmował jej słowa spokojnie. Miała tylko nadzieję, że był z nią szczery, że nie ukrywał przed nią prawdziwych uczuć. Ona kiedyś na łódce udawała. To było bez sensu. W życiu niczego nie można udawać, bo szkoda czasu na udawanie. Zresztą tamtego wieczoru, gdy wrócili zmęczeni do domu, Mikołaj o to właśnie ją poprosił, by niczego nie udawała, a już szczególnie tego, że dobrze się bawi. Zamyśliła się, poczuła się bardzo zmęczona…
Gdy się ocknęła, była już w łóżku. Mikołaj gasił lampę, myśląc, że wciąż spała.
– Śpij, moja ty żeglarko – szepnął i położył się obok niej.
Mogła zasnąć. Mikołaj nie udawał… niczego…