Ziarna wolności. Tom 1 - ebook
Tom pierwszy powieści, której akcja rozgrywa się w czasach Wielkiej Wojny. Warszawa, rok 1913. Marek Sokalski, pomocnik dekarza, pracuje przy naprawie dachu więzienia. Pewnego dnia wdaje się w rozmowę z jednym z więźniów i postanawia spełnić jego prośbę. Od tej chwili odmienia się całe jego życie, pojawia się w nim Marta Brońska, dla której gotów jest zaryzykować wszystko. Zmuszony uciekać z kraju trafia do Krakowa, gdzie wstępuje do polskich drużyn strzeleckich. Marta tymczasem musi zmierzyć się z wszechwładną carską policją. Ich miłość wystawiona zostanie na próbę, kiedy na scenę wkroczą piękna kobieta, rosyjski książę i… historia. Wojna i rewolucja zabiją część dawnych uczuć, narodzą nowe oraz wskrzeszą stare, przechowywane z pokolenia na pokolenie w sercach Polaków. Czy dawne namiętności przetrwają próbę lat? Jaki plon dadzą ziarna zasiane w nieurodzajnej, wojennej glebie?
| Kategoria: | Powieść |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-66425-03-3 |
| Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Rozdział dziewiętnasty
Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy
Rozdział dwudziesty drugi
Rozdział dwudziesty trzeci
Rozdział dwudziesty czwarty
Rozdział dwudziesty piąty
Rozdział dwudziesty szósty
Rozdział dwudziesty siódmy
Rozdział dwudziesty ósmy
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Rozdział trzydziesty
Rozdział trzydziesty pierwszyRozdział pierwszy
Więzień
Zaczęło się to w roku 1913, kiedy w warszawskiej cytadeli stacjonowały jeszcze rosyjskie oddziały i kiedy było tam oczywiście więzienie. Klienci tego szarego gmachu otaczani byli przez większą część mieszkańców miasta nie pogardą wcale, a nimbem bohaterstwa. Mówiono na nich straceńcy, śmiałkowie, niekiedy nawet mesjasze. Żartowano też czasem z tego miejsca, jak zwykle żartuje się z rzeczy, które przerażają. Nazywano więc cytadelę bastylią aleksandryjską, a więzienie, legendarny już Pawilon Dziesiąty, młockarnią. Dowcipkowano też na temat tego, ile litrów spirytusu zużywa komisja śledcza i gdzie generał Skałon, który był wielbicielem teatru, zabiera żonę na przedstawienia. Ci jednak, którzy te ponure cele zamieszkiwali, nie mieli poczucia humoru. Byli to wszystko więźniowie polityczni i sąd wojskowy mógł orzec wobec nich tylko śmierć lub zesłanie.
Z więzienia wzdłuż wschodniego muru cytadeli wiodła brukowana droga, którą więźniowie nazywali drogą straceń. To tędy prowadzono skazanych na śmierć, do wschodniej bramy, gdzie czekał na nich stryczek, lub dalej, na stoki cytadeli, gdzie ich rozstrzeliwano. Dopiero na tej drodze najczęściej docierało do nich to, co ma się stać. To tutaj uświadamiali sobie, że ich nogi, choć ciągle silne i młode, robią ostatnie kroki, że nigdy już nie zatańczą z dziewczętami, nie pobiegną, nie przekroczą rodzinnego progu.
Samo więzienie wzniesiono na planie litery U, z wartownią wciśniętą między ramiona. Piętrowy gmach zbudowany był z cegły pokrytej szarym tynkiem tworzącym pionowe pasy. W środku znajdowało się osiemdziesiąt osiem cel o małych, zakratowanych oknach, zabitych blindą tak, że do środka dostać się mogło niewiele światła, a z celi widoczny był jedynie mały pasek nieba. Było tak we wszystkich celach i wszystkie były pojedyncze. Warunki nie były najgorsze, ale lokatorzy chętnie zamieniliby je na którąkolwiek z cel kryminalnych. Całość pokryta była okropnym metalowym dachem, lśniącym w promieniach słońca, jakby płonął, i ten dach właśnie wtedy, w sierpniu roku 1913, po gwałtownych burzach, jakie przetoczyły się nad Warszawą, wymagał naprawy. Wezwano więc dekarza, majstra Henryka Kanię, który nieco wystraszony w obliczu władzy i bladych ścian więzienia, ustalił z naczelnikiem niezbyt wygórowaną cenę, po czym rozpoczął naprawę dachu na „młockarni”.
Tuż po wschodzie słońca majster Henryk Kania i jego pomocnik, Marek Sokalski, przekroczyli bramę cytadeli. Prowadziło ich dwóch żołnierzy, jeden z przodu i jeden z tyłu, a ponadto czujnie obserwowano z koszar i wartowni, które mijali. Podczas tego marszu majster Henryk dźwigał skrzynkę z narzędziami, a Marek ciągnął za sobą wózek z długą drabiną i arkuszami blachy. Była to sztywna blacha o ostrych krawędziach, którą trzeba było odpowiednio poprzycinać i przybić w te miejsca, gdzie wiatr uszkodził starą. Najpierw jednak trzeba ją było wnieść na dach. Marek przystawił więc drabinę do ściany więzienia, a potem zaczął wciągać na górę arkusze blachy.
Pilnowało ich dwóch strażników. Siedzieli oni w cieniu pod ścianą kuźni, rozmawiając i paląc papierosy, a czasem ucinając sobie drzemkę. Tak naprawdę byli tam niepotrzebni, taki jednak dostali rozkaz, więc po prostu siedzieli sobie i odpoczywali. Jednym z nich był Oleg Krawcow, barczysty, niewysoki strażnik, który uściskiem dłoni mógł miażdżyć kości. Wtedy, w 1913, był tu, w Pawilonie X, starszym strażnikiem, zazwyczaj to on doprowadzał więźniów na przesłuchanie, a potem przed pluton egzekucyjny. Teraz jednak drzemał z ręką opartą na karabinie marki Mosin.
Marek schodził właśnie po drabinie, kiedy za oknem, jednym z tych, na którym nie było blindy, napotkał czyjś wzrok. Przestraszył się w pierwszej chwili, bo wiedział, że nie wolno mu zaglądać do okien, ostrzeżono ich, aby tego nie robili. Chłopak przez cały czas czuł obecność strażników, ale teraz obaj wyraźnie spali. Pochylił się więc ostrożnie, mając nadzieję, że jeśli w środku jest kolejny strażnik, to nie zauważy głowy zaglądającej przez okno. W środku nie było nikogo. Marek zobaczył pokój, który niewątpliwie był pokojem przesłuchań. Był on niewielki, ale dość duży, aby zmieściły się w nim stół śledczych i biurko pisarza. Słońce kładło się na orzechowych deskach podłogi i odbijało od białych ścian. Marek spojrzał na wielki obraz cara Mikołaja II i aż dreszcz przeszył go pod spojrzeniem tych olejnych oczu, które zdawały się przewiercać go na wylot, to właśnie te oczy napotkał przed chwilą. Zastanawiał się, ilu ludzi było tu przesłuchiwanych, ilu usłyszało tu wyrok śmierci, ilu stąd ruszyło na zesłanie. Otrząsnął się jednak szybko i zbiegł na dół, aby przyciąć kolejny arkusz blachy.
W końcu nadeszła pora obiadu. Zjedli go w towarzystwie strażników pod ścianą kuźni. Ci dwaj gawędzili ze sobą po rosyjsku, ale Marek i majster Henryk nic nie mówili. Z biegiem czasu praca stawała się coraz cięższa. Słońce paliło mocno, nagrzewając dach tak, że majster musiał owinąć sobie dłonie kawałkami szmaty, aby ich nie poparzyć. Klął też pod nosem, że roboty jest więcej, niż się spodziewał, a przy tym wszystkim pocił się niemiłosiernie. Marek, zmęczony, krążył to w górę, to w dół, marząc, aby słońce schowało się już za horyzontem. Chciał skończyć jak najszybciej i opuścić to ponure miejsce.
Po raz pierwszy usłyszał pukanie, kiedy przestawił drabinę i w nowym miejscu wchodził na dach.
Pomyślał, że to majster przybija kolejny arkusz blachy. Po chwili jednak zdał sobie sprawę, że dźwięk ten jest inny niż dźwięk wbijania gwoździ. Cichszy i bardziej głuchy i dobiegał tylko wtedy, kiedy Marek chodził po drabinie. Zatrzymał się w połowie drogi i zaczął nasłuchiwać. Stukanie dobiegało wyraźnie z okna po lewej stronie, nie mógł zajrzeć do środka, ale pewien był, że ktoś puka w blindę.
Marek obejrzał się na strażników, znów drzemali, po czym wyciągnął z kieszeni nożyce do blachy i zastukał w blindę.
– Kto tam? – spytał ściszonym głosem więzień.
Marek zbliżył się do okna i wyszeptał:
– Pomocnik dekarza. Naprawiamy dach.
– Pomożesz mi, pomocniku dekarza?
– Co mogę zrobić? – szepnął tak cicho, jak tylko potrafił.
– Nie jesteś szpiclem, pomocniku dekarza? – spytał głos.
– Nie – odparł Marek troszkę głośniej, niż zamierzał.
Przez chwilę panowało milczenie, jakby więzień zastanawiał się, czy może zaufać nieznajomemu. W końcu uznał, że nie ma wyjścia, i rzekł:
– Nazywam się Kazimierz Broński. W domu przy ulicy Elektoralnej 41, na poddaszu mieszka moja córka, Marta. Powiedz jej… – przerwał, jakby potrzebował czasu, żeby ująć w słowa swoje myśli. – Dowiedz się, proszę, pomocniku dekarza, co się z nią dzieje, i powiedz, że za kilka dni ruszam na Sybir.
Sybir. To złowieszcze słowo jak zawsze wywołało mieszaninę niepewności i lęku. Było to przekleństwo wszystkich walczących z władzą cara. To tam, do tej lodowej, nieprzyjaznej krainy maszerowały kolumny więźniów i tam często kończyli oni życie.
– Zrobisz to, pomocniku dekarza? – rozbrzmiał głos zza blindy.
– Tak, proszę pana – odrzekł Marek.
– Dziękuję, będę czekał.
Marek zszedł na ziemię i rozejrzał się raz jeszcze. Nikt nie zauważył jego krótkiej rozmowy z więźniem, strażnicy ciągle drzemali, majster Henryk pracował na dachu, a poza nimi nikogo nie było na dziedzińcu więzienia. Odetchnął z ulgą i zabrał się do pracy.
Księżyc był już wysoko, kiedy majster Henryk Kania i jego pomocnik Marek Sokalski opuścili cytadelę. Gwiazdy mrugały do nich, gdy rozstali się na ulicy Bonifraterskiej, a gdy tylko majster zniknął za rogiem, Marek pobiegł wprost na ulicę Elektoralną. Było już późno, ale chciał spotkać się z córką więźnia jak najszybciej. Kamienica na rogu ulicy Elektoralnej i Solnej, oznaczona numerem 41, była piętrowym budynkiem, niczym nieróżniącym się od pozostałych. Na parterze mieściły się sklepy, nad nimi mieszkania, a wyżej, na poddaszu świeciły się słabo dwa okna, zdradzając, że mieszkańcy poddasza są obecni. Marek obszedł budynek i zapukał w drewniane drzwi od podwórza. Otworzył mu starszy mężczyzna o surowej twarzy, uważnie zmierzył Marka wzrokiem i pociągnął nosem.
– Dobry wieczór. Chciałem widzieć się z panienką mieszkającą na poddaszu – rzekł Marek.
– Czekaj tu – odparł mężczyzna, po czym zamknął mu drzwi przed nosem.
Marek czekał. Czekał dość długo, a gdy mężczyzna nie wracał, zapukał raz jeszcze. Dopiero po chwili mężczyzna powrócił. Tym razem jednak nie otworzył drzwi, a jedynie uchylił je tak, że Marek widział tylko jego oko.
– Na poddaszu nikt nie mieszka – rzucił mężczyzna i zniknął za drzwiami.
W pierwszej chwili Marek chciał raz jeszcze zapukać, ale zrozumiał, że to nie ma sensu. Wróci tu w dzień i wyjaśni wszystko. Wyszedł na ulicę i raz jeszcze spojrzał na poddasze. Światła w oknach zgasły.
Marek wracał do domu wolno, rozmyślając o tym, co go dziś spotkało. Spojrzał w górę i dostrzegł świetlistą wstęgę przemierzającą niebo. Nie był przesądny, a mimo to zastanowił się, na jaką to wróżbę.