Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Ziarna wolności. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
24 lutego 2023
35,90
3590 pkt
punktów Virtualo

Ziarna wolności. Tom 2 - ebook

Dalsze losy Marty, Marka i ich przyjaciół. W Europie rozgorzała Wielka Wojna. Pola poprzecinały linie okopów, a ludzie stracili panowanie nad własnym losem. Polacy stanęli po obu stronach konfliktu, w którym dostrzegli szansę na odnalezienie własnego miejsca w przenicowanym powojennym świecie. Marek coraz bardziej odczuwa ciężar trudów wojny i targany poczuciem odpowiedzialności i winy zaczyna zapominać o dawnym życiu. Marta tymczasem trafia do rodzinnej posiadłości księcia Walerego Aleksiejewicza Kurnina, gdzie próbuje oprzeć się urokom przystojnego bojara i spokojnego, wiejskiego życia. Czy odnajdą w sobie pamięć dawnych uczuć, emocji i przysiąg? Czy ich ścieżki stać się mogą jeszcze wspólną drogą? Co u kresu wojny znajdą Polacy, rozsiani po całej Europie niczym ziarna rzucone na wiatr?

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67024-13-6
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Spis treści

Rozdział pierwszy

Rozdział drugi

Rozdział trzeci

Rozdział czwarty

Rozdział piąty

Rozdział szósty

Rozdział siódmy

Rozdział ósmy

Rozdział dziewiąty

Rozdział dziesiąty

Rozdział jedenasty

Rozdział dwunasty

Rozdział trzynasty

Rozdział czternasty

Rozdział piętnasty

Rozdział szesnasty

Rozdział siedemnasty

Rozdział osiemnasty

Rozdział dziewiętnasty

Rozdział dwudziesty

Rozdział dwudziesty pierwszy

Rozdział dwudziesty drugi

Rozdział dwudziesty trzeci

Rozdział dwudziesty czwarty

Rozdział dwudziesty piąty

Rozdział dwudziesty szósty

Rozdział dwudziesty siódmy

Rozdział dwudziesty ósmy

Rozdział dwudziesty dziewiąty

Rozdział trzydziesty

Rozdział trzydziesty pierwszy

Rozdział trzydziesty drugi

Rozdział trzydziesty trzeci

Rozdział trzydziesty czwarty

Rozdział trzydziesty piąty

PosłowieRozdział pierwszy

Niechciani

*

Wiosna przyszła późno i jakby niechętnie. Legioniści wyczekiwali jej niecierpliwie, w niej właśnie widząc kres swych trudów i cierpień. Zdawało im się, że wraz z pierwszym cieplejszym oddechem aury nadejdą wreszcie zmiany, kończąc okres niepewności i lęku. Tymczasem śnieg nie znikał z dolin i zdawało się niekiedy, że zima będzie trwać wiecznie. Nie była to jednak zima spokojna. Śniegi nie przerywały wojny, która już dawno przestała liczyć się z porami roku i przybrawszy gruby, zimowy mundur, kroczyła pewnie przez skute lodem krainy, a z nią nieodłączna towarzyszka – śmierć zbierająca coraz obfitsze żniwo. Jeszcze na jesieni Brytyjczycy i Francuzi pokonali Niemców nad Marną, powstrzymując ich ofensywę, ocalając tym samym Paryż i rozpoczynając okres walk pozycyjnych, walk na wyniszczenie. Wszelako straszne było owe pyrrusowe zwycięstwo, bo gdy opadł już kurz po wybuchach artylerii, gdy żołnierze podnieśli się z okopów i wykrotów, ujrzeli pół miliona trupów zaścielających pole bitwy i wielu zapłakało nad triumfem. A nie miała to być najkrwawsza bitwa tej wojny.

Jednocześnie na wschodzie Austro-Węgry i Niemcy siłowały się z Rosją, niby w tańcu to idąc naprzód, to znów cofając się pod naporem wroga. Bywało, że Kozacy stali już na przedpolach Krakowa, to znów zdawało się, że żołdacy niemieccy lada dzień zajmą Warszawę, a wszystko to zakrapiano obficie krwią żołnierzy i łzami ludności. Jednak nie tylko Europę ogarnął duch wojny, walczono i w Afryce, i na Bliskim Wschodzie, nie zabrakło potyczek morskich, a wraz z nowym rokiem, troszkę po cichu i nieśmiało, rozpoczął się nowy rodzaj walk, walki powietrzne. Ciemność zasnuła niemal cały glob ziemski i już wiedziano, że takiej wojny jeszcze świat nie zaznał, wiedziano, że jest ona najkrwawsza i najokrutniejsza. Zaczęto nazywać ją Wielką.

Legioniści znaleźli się w samym jej środku i nie szczędząc krwi, udowadniali swoją wartość z każdą kolejną potyczką, z każdą bitwą, każdego dnia niemal. Wyjątkową walecznością i nieustępliwością, właściwą ludziom doprowadzonym do ostateczności, wyróżniali się ci walczący w Karpatach. Byli na ziemi cudzej, należącej wprawdzie onegdaj do Polski, ale zamieszkałej przez lud obcy, obojętny najczęściej, a czasem wrogi. Nie szczędzono ich krwi, a oni nie żałowali jej. Wiedzieli bowiem, że o każdy awans, o każdą łaskę i bodaj cieplejsze słowo muszą walczyć ciężej i wytrwalej niż inni. W końcu gdy oddziały przerzedziły się tak, że nie było jednej całej sekcji, przeniesiono Polaków na tyły, gdzie oddziały czekała reorganizacja i odpoczynek.

Pułkownik Józef Haller przechadzał się niespokojnie po izbie. Był zdenerwowany. Niedawny awans nie cieszył go tak, jak można było się spodziewać, przeciwnie – widział w tym próbę ugłaskania i przekupstwa. Oto polecono mu na nowo sformować oddziały polskie, czemu oddał się z największą chęcią i zapałem. Więcej nawet, robił wszystko, aby oddziały były gotowe do walki natychmiast, aby mogły jak najlepiej włączyć się w działania wojenne. Zaczął więc ściągać do Kołomyi, gdzie stacjonowali, nowych rekrutów. Oddziały przeformował na wzór austro-węgierski, licząc, że ułatwi to ich funkcjonowanie w ogromnym cielsku armii, jednocześnie zabiegając o nowy sprzęt, to o nowe umundurowanie czy prawa dla legionistów. Zabiegi te kończyły się jednak niepowodzeniem i pułkownik pierwszy raz zrozumiał, czym są Polacy dla armii, w której służą. „Mięso armatnie” – pomyślał, czochrając się po głowie. A przecież żądania jego były podstawowymi prawami każdego żołnierza, nie wymagał niczego specjalnego, ofiarując w zamian krew. Spojrzał z okna na kołomyjski rynek. W wiosennych promieniach słońca przechadzali się ludzie. Był to zwyczajny dzień, społeczeństwo przyzwyczaiło się do wojny i jej bliskość nie napawała już lękiem. Zwłaszcza tu, na niespokojnej kołomyjskiej ziemi, która od czasu, kiedy Kazimierz Wielki przyłączył ją do Królestwa Polskiego, była świadkiem wszystkich kataklizmów, jakie przetoczyły się przez granice państwa. Widziały tedy kołymyjskie ulice pochody tatarskie i tureckie, czasem łupieżcze, to znów ciągnące na świętą wojnę, widziały powstańców Chmielnickiego maszerujących „na Lachiw”, widziały siedmiogrodzkie zastępy Rakoczego idące w sukurs Szwedom. Aż w końcu Austriak posiadł te tereny, a ziemia podzieliła los kraju, do którego onegdaj należała, a który odbił na niej swe piętno. Bo przecież nieopodal pięły się mury Stanisławowa założonego przez Potockich i długo broniącego kraju przed Turkami, przecież niemal dostrzec można było pola obertyńskie, gdzie Jan Tarnowski rozniósł wojska mołdawskie, przecież i Chocim, i Kamieniec Podolski, i Halicz leżały nie dalej jak kilka dni drogi stąd.

Pułkownik Józef Haller nie myślał o tym, patrzył natomiast na ludzi, którzy zdawali mu się aż nieprzyzwoicie spokojni. W jego duszy wrzało, tak długo przekonywał swoich żołnierzy, że walczą o coś wielkiego, ważnego i coś dla siebie, im bardziej jednak im to wmawiał, tym bardziej sam tracił nadzieję, jakby oddawał im swoją siłę, i teraz nie miał jej już wcale, teraz sam już nie wierzył. Szalę przechyliła nominacja dowódcy tworzonej właśnie II Brygady Legionów. Pułkownik Józef Haller nie chciał wielkości dla siebie, wbrew temu, co twierdzili jego antagoniści, nie chciał też wynosić się ponad innych, co równie często mu zarzucano. Miał jednak nadzieję, że to on sam zostanie dowódcą owej Brygady. Była ona przecież jego dzieckiem, które pieścił i o które walczył, była tym, co sobie wymarzył, i chciał, naprawdę chciał, oddać za nią życie. Dowódcą jednak nie został. I żeby jeszcze godność ta spotkała któregoś z jego towarzyszy Polaków, gdyby dowódcą został pułkownik Zieliński czy major Roja, Haller nie rzekłby jednego słowa sprzeciwu, owszem, rad byłby z tego. Dowódcą został jednak Austriak, Ferdynand Küttner, i Józef Haller oniemiał, kiedy dowiedział się, że nie zna on języka polskiego. Nie mieściło się to w jego szlacheckiej głowie i właśnie wtedy postanowił odsunąć się w cień. Czekał jednak na rozwój wypadków, bo nie potrafił zostawić tych młodych chłopców w trybach austriackiej machiny, i czekał, jak lew czeka na odpowiednią chwilę, żeby zaatakować, zdobyć to, co mu się od natury należy. Jakoż przyszło mu pozostawać w cieniu jeszcze przez rok cały, po upływie którego powrócił jako prawdziwy przywódca II Brygady Legionów Polskich. Teraz jednak w duszy jego było wiele wątpliwości. Coraz częściej dostrzegał różnice między swoim wojskiem a tym dowodzonym przez Piłsudskiego. Zdawało mu się, że o ile w I Brygadzie panuje duch kościuszkowski, nadający jej charakter niezłomnego wojownika o niepodległość, bezkompromisowego i bezsprzecznie polskiego, o tyle on i jego oddziały stawały się podobne do Legionów Dąbrowskiego, walczących u boku każdej armii mogącej pomóc w odzyskaniu niepodległości. Haller świadomie przyjął taką postawę, a mimo to coraz częściej zdawało mu się, że postąpił źle, a widmo losu Legionów Dąbrowskiego poczęło prześladować go coraz uporczywiej. Poczuł, że żebrze, że jest jak pies czekający na ochłap ze stołu pańskiego. Przed oczami w chwili tej stanęła mu msza za poległych żołnierzy, jaka odbyła się kilka tygodni temu, a która zgromadziła tysiące ludzi. Ramię w ramię stali tam żołnierze wszystkich batalionów, byli też cywile, byli oficerowie i szeregowcy austriaccy. Słowem, kto żyw, przybył przed kościół jezuitów, a gdy ksiądz zaczął wymieniać poległych, każde nazwisko chłostało pułkownika, jakby Bellona raz po raz raziła go swoim biczem. I czuł w tej chwili na sobie wzrok wszystkich zebranych, choć w rzeczywistości nikt na niego nie patrzył, i wiedział, jaką odpowiedzialność ponosi za to żniwo śmierci, i był w tamtej chwili Pyrrusem, i cofnąłby się z obranej drogi, gdyby nie pewność, że jest ona jedyną słuszną. Teraz nawet to przekonanie gasło w nim, jak gaśnie gwiazda, gdy opuści swe miejsce na firmamencie i, kreśląc linię na ciemnym niebie, znika na zawsze.

Pułkownik Haller wpatrywał się w przechodniów. Ich spokój denerwował, drażniła go bezczynność i czekanie, coś, do czego musiał się przyzwyczaić. Spojrzał na zegarek i westchnął ciężko. II Brygada Legionów właśnie znów wyruszała na front.

**

– Masz papierosy? Bo już mi się język w gardło chowa – zapytał Bogdan, wślizgując się w krąg światła latarni.

Noc była cicha. Bardzo cicha. Może nawet zbyt cicha jak na frontową noc w okopie. Marek pomacał się po piersi z rozdrażnieniem, Bogdan przeszkodził mu w lekturze. Wyciągnął jednak z kieszeni munduru kilka skręconych niedbale ruloników, po czym chcąc czym prędzej pozbyć się przyjaciela, spytał:

– Czemu nie śpisz? Od rana czeka nas ostrzał.

– Nie mogę – odparł potężnie zbudowany młodzieniec, wyciągając się na ziemnym schodku, jakby było to najwygodniejsze miejsce na świecie. – Pieprzone wszy spać nie dają. ― Puścił w stronę gwiazd kilka kółek z dymu, czym jeszcze bardziej rozdrażnił Marka. – Podobno ruszamy z ofensywą – rzekł w końcu, wyciągnięty niczym Rejtan na obrazie Matejki, gdy tylko przyjaciel znów zagłębił się w czytanej książce.

Marek wzruszył obojętnie ramionami, raz jeszcze przeżuwając w duszy rozdrażnienie. Bogdan nie dawał jednak za wygraną i Marek spostrzegł, że jest to jedna z tych niewielu chwil, w których na jego twarzy nie widnieje błazeństwo, a zaduma. W jednej chwili przyjaciel przestał go drażnić.

– Włochy poparły Ententę – odrzekł Marek, wzdychając ciężko. – Mamy szybko skończyć z Ruskimi, bo jak nie, to…

Bogdan pociągnął papierosa.

– To makarony wezmą nam się za dupę? – wtrącił krótko.

Marek przytaknął.

– Na dniach ruszymy.

– Pies to wszystko jebał. – Niczym wywołane gdzieś z oddali ozwało się wycie, a Bogdan wystrzelił w powietrze ułowioną wesz. – Jakby my w imadle byli.

Pies ucichł, ale w tej chwili coś zachrzęściło gdzieś przed okopem, a nie był to odgłos zwierzęcy, ale metaliczny, zimny, ludzki. Przez chwilę przyjaciele przywarli do ściany okopu, nasłuchując i wpatrując się w ciemność. Poznali już tę wojnę, wiedzieli, że w każdej chwili z ciemności, niczym upiór na cmentarzu albo pijak pod karczmą, wychynąć może postać wroga. Trwali tak chwilę, ale nie działo się nic, nie pojawiał się nikt prócz chłodu i ciszy.

– Może to wiewiórka? – rzucił w końcu Bogdan.

– Tak – odparł Marek ciągle wpatrzony w ciemność – w wojskowych butach.

Bogdan zaśmiał się cicho, po czym przyjaciele usiedli. Okop był w tym miejscu szeroki na trzy metry. Za dnia na wyciętym w ziemi schodku, umocnionym z boku drewnianym szalunkiem, siedział tu cały pluton. Pluton, którym dowodził podporucznik Marek Sokalski. Był on już oficerem, co nie przyszło ani łatwo, ani spodziewanie, ani nawet nie zostało przyjęte z radością. Pułkownik Haller toczył jednak cichą wojnę z komendą armii austriackiej i starał się urywać z danej mu władzy tyle, ile tylko było możliwe, bo mimo odsunięcia nie mógł pozostawać bezczynny. Nie przyjął więc odmowy Marka i wyjaśnił mu, że przyjęcie nowej funkcji jest obowiązkiem. Obowiązkiem nie wobec ojczyzny czy towarzyszy ani wobec wojny, ale wobec samego pułkownika osobiście. Haller bowiem niczym górnik ryjący w skale i przesuwający się krok za krokiem, wolno, ale z niewzruszoną nieustępliwością, brnął przed siebie, wnikając w szczeliny twardej skały austriackiej machiny wojennej, pewien, że każdy pokonany metr przybliża go do celu, choć teraz sam nie wiedział, jaki ten cel jest. Nie mogąc tedy obsadzać wyższych stopni swoimi ludźmi, starał się oddawać władzę na dole najlepszym, najbardziej zaufanym, a do takich właśnie należał Marek. Nie skończył on podchorążówki, co było warunkiem awansu na oficera, ale pułkownik wymusił ten awans na komendzie, tak jak czynił wielokrotnie.

Okop był pusty. Żołnierze spali smacznie po krwawo przepracowanym dniu, a Marek uczył się dowodzenia przy latarni, uzupełniając braki w swojej wiedzy, a jednocześnie nasłuchując, czy Rosjanie nie szykują kolejnego nocnego natarcia.

– Co to? – rzucił Bogdan, pukając czytaną przez Marka książkę.

– Nic – odrzekł pośpiesznie przyjaciel, a Bogdan wyczuł w jego głosie smutek.

– Co jest? – spytał znów, tracąc swój błazeński wyraz twarzy, Marek jednak nie miał ochoty na zwierzenia, klepnął więc przyjaciela w ramię i rzekł:

– Wracaj do łóżka.

– Nie ma mowy – odparł potężny młodzieniec.

– Natychmiast do łóżka – zagrzmiał stanowczo Marek – to rozkaz.

– A wsadź se bagnet w… – odkrzyknął Bogdan, ale zawahał się, jakby w pobliżu była Zuzanna, która hamowała go w takich chwilach – …w ucho. Gadaj, co ci jest, albo cię rąbnę.

Marek milczał. Bogdan natomiast zaczął już spokojnym tonem, jakby mówił do dziecka, z którego trzeba siłą niemal wydobyć wyznanie.

– Chodzi o tę dziewczynę? Tę Martę? – mówił wolno. – Po tym wszystkim ruszymy jej szukać, ruszymy razem, Jacek pójdzie z nami, z moją parą, jego pomyślunkiem i twoim celnym okiem znajdziemy ją choćby w…

– Nie o nią mi chodzi – przerwał mu Marek, tak, że Bogdan ani przez chwilę nie przypuszczał, że przyjaciel stara się go oszukać.

– Więc o Esterę? No to co się martwisz, ona czeka na ciebie…

– Przestań! – wykrzyknął Marek. – Nie o to chodzi. Idź spać.

– No to o co? – nie dawał za wygraną Bogdan, a natchniony jakimś przeczuciem, płynnym ruchem zabrał z kolan Marka książkę. – „Pamiętniki Juliusza Cezara”? – szepnął ze zdziwieniem.

– Oddaj to – zagrzmiał Marek, tym razem naprawdę groźnie.

Bogdan zwrócił książkę z taką miną, jakby w jednej chwili wszystko, co wiedział o świecie, okazało się nikczemnym kłamstwem. Nie miał pojęcia, po co Markowi ta książka, a nie widząc nigdy, aby przyjaciel czytał dla przyjemności, nie miał złudzeń co do istnienia jakiegoś niezrozumiałego dla niego powodu owej lektury.

– Jacek mi ją dał – wyszeptał jakby ze wstydem Marek.

– Ale po co?

Chłopak westchnął i zaczął mówić głosem ściszonym i spokojnym:

– Żadne dziewczyny mi już nie w głowie, nawet przez chwilę. Z tej książki chcę się nauczyć jak… – zawahał się, ale po chwili rzekł – …jak dowodzić.

Bogdan patrzył na niego, jakby nie rozumiał, a on tymczasem mówił dalej:

– Bo widzisz, od kiedy dowodzę plutonem, jestem odpowiedzialny za was, za żołnierzy i…

– To nie jest twoja wina jak ktoś ginie – przerwał mu Bogdan.

– Wiem, ale chcę, żeby zginęło nas jak najmniej.

Bogdan milczał, a Marek wpatrywał się w otwartą książkę. Prześlizgiwał wzrokiem po swoich notatkach nakreślonych na marginesie miękkim ołówkiem. Nie wiedział, czy lektura pomoże mu w czymkolwiek, czuł jednak, że dzięki niej on sam znajduje jakiś spokój i nabiera zdolności do zdecydowanego działania. Bogdan tymczasem patrzył na swojego przełożonego, dziwiąc się, jak szybko w tym człowieku zachodzą zmiany. Kiedy go poznał, był to przecież młodzieniec bezustannie zagłębiony w myślach o uprowadzonej ukochanej. Był wtedy w nim jakiś ból i bezsilność, ale jednocześnie dziwna zgoda na los, jaki go spotyka, i Bogdan podziwiał go za tę zgodę. Później, kiedy zaczęła się wojna, Marek stał się jeszcze bardziej obojętny, przestało go obchodzić cokolwiek i zdawało się, że jest w nim tylko ciekawość przyszłości i chęć jak najszybszego przyjęcia jej taką, jaką miała być. Zaniepokoiło to Bogdana, ale rad był, że czasem dostrzegał w przyjacielu jakąś tęsknotę za przeszłością, i pewien był, że kiedy wojna się skończy, Marek znów zacznie myśleć o swojej Marcie i znów będzie tym samym człowiekiem. Nie wiedział, że wojna zmienia ludzi na stałe, że wlewa do ich wnętrza swoją żółć, wypłukując wiele z tego, co było wcześniej, a zmiany te są nieodwracalne. I oto teraz Marek znów był inny.

– Zmieniłeś się – szepnął Bogdan, bardziej do siebie, a jego myśli pomknęły dalej.

Zrozumiał, że teraz Marek zaprzątnięty był tylko wojną. Zaczęła ona zajmować całą jego naturę i nie mógł myśleć o niczym innym, a jednocześnie nie mógł patrzeć spokojnie na to, co się dzieje, nie chciał. Bogdan w tej chwili zrozumiał to i przyjaciel zdał mu się podobny do starszych oficerów, i ten prosty chłop zauważył, jak dziwne jest to, że sprawowane funkcje tak bardzo zmieniają ludzi. Zdawało się, że Marek jest tym samym człowiekiem. Tak samo rozmawiał, tak samo śmiał się z dowcipów i tak samo przygryzał wargi, kiedy coś nie szło tak, jak powinno, a mimo to w jego posturze, w wyrazie twarzy, nawet w sposobie chodzenia było coś, co odróżniało go od zwykłych szeregowców. Było tak z każdym, i tylko jednego Jacka ani trochę nie zmieniały awanse, jakby to on nadawał charakter stanowiskom, które zajmował, a nie odwrotnie. Jakby był stworzony do wyższych rang.

– Jak już się zacznie… – zaczął Bogdan, wyrywając się z rozmyślań i pierwszy raz zwracając się do przyjaciela jak do przełożonego – …wiesz, ofensywa, myślisz, że będzie tak jak ostatnim razem?

Marek spojrzał na niego z ojcowskim uczuciem. Wiedział, czego obawia się Bogdan. Oto kilka tygodni temu ofensywa załamała się, a ich batalion wycofał się jako ostatni, ponosząc ciężkie straty.

Bogdan bał się odwrotu. Kiedy przyszło do bitwy, walczył lepiej niż inni, ale kiedy padał rozkaz odwrotu, tracił głowę i bywało, że przyjaciele musieli siłą zmuszać go do wykonania rozkazu.

– Ty też się zmieniłeś – odparł Marek, patrząc w ciemne oczy przyjaciela.

Bogdan nie odpowiadał, tylko na jego twarzy pojawiło się powątpiewanie. Marek nie wyjaśnił, na czym ta zmiana polegała, nie miało to sensu, zaczął za to spokojnym głosem odpowiadać na pytanie przyjaciela:

– Nie wiem, jak będzie, ale pewne jest, że nas pierwszych popchną do bitwy.

Bogdan wyrzucił niedopałek.

– A w razie odwrotu my ostatni zostaniemy na polu bitwy ― dokończył.

– Ale dlaczego tak jest? – wtrącił Bogdan. – Dlaczego wszyscy traktują nas, jakby robili nam łaskę, że my tu krew przelewamy?

Marek milczał, spuścił tylko wzrok i poczuł jeszcze większy chłód, Bogdan tymczasem mówił dalej:

– Nie chodzi mi tu tylko o Austriaków, ich mam w dupie, ale nawet nasi politycy wypinają się na nas. Dla Piłsudskiego wszystko, a dla nas nic. I Brygada ma i sprzęt, i pomoc, i pieniądze, a my siedzimy w tych okopach jak dziady, nic tylko głód, wszy i krew.

– Wiem, Bogdan, ale nic na to nie poradzimy – Marek próbował uspokoić przyjaciela, ale ten unosił się coraz bardziej.

– A co się stało z pieniędzmi, które ludzie zebrali na nasze wojsko? Na co je wydano? Dlaczego głodujemy? Dlaczego tkwimy w tych górach jak stokrotka w gównie zamiast walczyć na naszych ziemiach?

Słowa Bogdana zwabiły kilku jeszcze szeregowych, a on krzyczał już niemal:

– Ja tego po prostu nie rozumiem. Pobili nas Ruskie pod Mołotkowem, to posypały się awanse. Zaczęliśmy wygrywać, to nagle porozbijali nasze oddziały i dali nam jakiegoś niemieckiego osła za dowódcę…

– Przestań – wycedził Marek, podnosząc się z miejsca, bo słowa jego wyzwoliły szum wśród coraz liczniej zbierających się żołnierzy.

Okop zaludnił się w jednej chwili i w tłumie dosłyszeć można było coraz wyraźniejsze głosy „prawda”, „zdrada”, „hańba”.

Ktoś chwycił nawet za karabin i począł nawoływać do buntu.

– Cisza! – wrzeszczał Marek, próbując opanować sytuację, ale nie mógł, nie potrafił.

Zrobiło się groźnie, coraz więcej karabinów pojawiało się w dłoniach żołnierzy i Marek nie mógł już przekrzyczeć tłumu.

Bogdan wrzeszczał razem z innymi, nieświadom, jak groźny jest to wybuch, jak wielkie może pociągnąć za sobą konsekwencje. Kilkaset metrów przed okopem rozciągały się przecież pozycje rosyjskie i najmniejszy zamęt mógł zaalarmować je, skłonić do ataku. W tej chwili jednak już nikt o tym nie myślał. Marek martwił się bardziej o Austriaków, którzy bez kłopotu stłamsiliby ten nieporadny bunt, stłamsiliby krwawo, a ocalałych spotkałby sąd wojenny.

– Spokój! – wrzeszczał więc, ale nie przynosiło to żadnego efektu, w końcu, kiedy wydawało się, że ten rozjuszony tłum złożony z kilkudziesięciu żołnierzy ruszy na tyły bez bliżej określonego celu, rozległ się zimny, ale bardzo dobrze słyszalny krzyk:

– Co to jest, do diabła?

Marek zrazu nie dostrzegł, czyj to głos, bo i żołnierze nie od razu dali się przekrzyczeć.

– Zamknąć pyski, bydlaki! – grzmiał dalej głos, nabierając na sile i z wolna opanowując tłum.

– Który zaczął? – spytał ciszej, ale za to z gromami w oczach, wkraczający właśnie w krąg światła porucznik Jacek Sobocki.

Był on nominalnym dowódcą plutonu, a choć całą władzę sprawował młodszy stopniem Marek, to Jacek brał odpowiedzialność za tych ludzi. Teraz patrzył na nich z niezadowoleniem i żaden nie śmiał przeciwstawić się przełożonemu.

– O co wam chodzi? – zwrócił się do żołnierzy, gromiąc ich wzrokiem i jakby rosnąc, potężniejąc, a dwie srebrne gwiazdki na jego pagonie lśniły w świetle latarni w jakiś hipnotyzujący sposób.

– My tylko… – próbowali nieśmiało, ale nie potrafili dokończyć i tylko zwracali spojrzenia na Bogdana stojącego z hardą miną, może jedynego, który nie przeląkł się Jacka.

W końcu widząc, że wszyscy wymagają od niego wyjaśnień, zaczął:

– Czujemy się wykorzystani. Nie chcemy już walczyć… – zająknął się – …to znaczy nie tak jak teraz – dodał.

– Co chcecie zrobić? – rzucił krótko Jacek.

Odpowiedź nie padła od razu, żołnierze nie chcieli powiedzieć albo może sami nie wiedzieli.

– Uciekać – szepnął w końcu szczupły blondyn o dziobatej twarzy.

Echo jego słów nie umilkło jeszcze, kiedy Jacek uderzył go otwartą dłonią w twarz.

– Jesteście tchórze – wycedził zjadliwie, nie zważając na zaciskające się pięści Bogdana.

– My byśmy walczyli, ale tu nie ma o co walczyć ― rzucił ktoś z tłumu.

– Tu sama walka jest celem – odrzekł Jacek, a twarz jego złagodniała nagle, jakby wreszcie zrozumiał, że wybuch nie jest efektem dezercji, a wątpliwości.

Usiadł i gestem dał znak żołnierzom, aby uczynili to samo.

Przez chwilę nic nie mówił, wydobył natomiast z kieszeni krótką fajkę z gruszanego drewna, założył nogę na nogę, po czym potarł zapałkę o podeszwę. Fosforowa główka zasyczała i zapłonęła jasnym płomieniem. Jacek zapalił fajkę, westchnął i zaczął mówić:

– Wiem, że jest wam ciężko. Jesteśmy daleko od domu, traktują nas jak psy, a wszystkie nasze osiągnięcia idą na rachunek brygady Piłsudskiego – mówił spokojnie, a oni słuchali go jak wnuczęta dobrego dziadka. – Mimo to trwamy w tym bagnie już prawie rok. Przeszliśmy wiele i wiele trudności przezwyciężyliśmy, żeby się tu znaleźć, żeby być właśnie tu, gdzie teraz jesteśmy.

– Ale my nic nie wywalczyliśmy przez ten rok – wtrącił jeden z żołnierzy. – Jest tak samo jak na początku.

– Czasem ruszając w drogę, człowiek wie, dokąd zmierza – odparł Jacek po chwili namysłu. – Zna swój cel, zna drogę, po jakiej musi do niego iść, i wie, że albo dojdzie, albo zginie. W historii naszego kraju wielu było takich, którzy nie dotarli do celu, którzy zginęli, za co spotkała ich zasłużona chwała – pomruk zgody przemknął pośród żołnierzy, a Jacek mówił dalej: – Tak właśnie jest z oddziałem Piłsudskiego. Oni walczą o niepodległość, liczą, że uda się stworzyć wolne państwo polskie z ziem zaboru rosyjskiego.

– A my to niby co robimy… – wrzasnął Bogdan, ciągle trochę zdenerwowany.

– Ja też tak myślałem, kiedy wyruszałem z Krakowa rok temu, wszyscy tak myśleli – przerwał mu Jacek – ale bywa też tak, że człowiek wyrusza, nie znając drogi, nie znając nawet dokładnie swego celu, a tylko mając nadzieję, że to, co znajdzie u kresu, będzie lepsze niż to, skąd wyruszył. Droga taka jest o wiele trudniejsza, wymaga więcej wyrzeczeń i poświęceń, bo trzeba na niej walczyć nie tylko z losem, ale i z samym sobą.

Panowało milczenie pełne dziwnej powagi i uniesienia, podobne do tego, które w dziwaczny sposób pojawia się zawsze podczas śpiewania kolęd.

– To właśnie jest nasza droga, to nasze zadanie, nasza walka – ciągnął Jacek, raz po raz pociągając fajkę. – My musimy wytrwać mimo wszystko, mimo każdego, kto zechce nas zgnoić, mimo nas samych, naszych słabości i żalu, musimy wytrwać z bronią w ręku. Kiedy ucichną ostatnie strzały, kiedy politycy i dyplomaci zaczną rysować nową mapę Europy, my musimy trwać jako żołnierz polski, musimy dać świadectwo, że żyjemy i że walczymy. Wtedy dopiero będzie można rozejrzeć się i zobaczyć, dokąd dotarliśmy, i to będzie kres naszej wędrówki.

Zamilkł, wpatrując się w zebranych i czekając na pytania, a może nawet oburzenie. Spostrzegł, że zebrani się zmienili, że na ich twarzach widniał spokój.

– Idźcie spać – rzekł ojcowskim tonem, a oni wstali cicho i odeszli.

Jacek zgasił fajkę, poklepał Marka po ramieniu i odszedł, pozostawiając zapach tytoniu i spokój.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij