Ziarna Ziemi - ebook
Ziarna Ziemi - ebook
Pierwszy inteligentny gatunek, jaki napotkał ludzkość, zaatakował bez ostrzeżenia. Bezlitosny. Nieubłagany. Niepowstrzymany. Nie mając nadziei na powstrzymanie inwazji, Ziemia chwyciła się ostatniej deski ratunku, wysyłając trzy statki kolonizacyjne – ziarna Ziemi – w różne rejony galaktyki. Rodzaj ludzki miał przetrwać... w takim czy innym miejscu.
150 lat później na planecie Darien mieści się tętniąca życiem kolonia ludzka, utrzymująca przyjazne relacje z tubylczą rozumną rasą – uczonymi Uvovo. Lecz na lesistym księżycu Dariena pogrzebane są tajemnice. Tajemnice datujące się z czasów apokaliptycznej bitwy, jaka rozegrała się między starożytnymi rasami u zarania cywilizacji galaktycznej. Choć koloniści jeszcze o tym nie wiedzą, Darien wkrótce stanie się zarzewiem międzygalaktycznej walki o władzę, której prawdziwe stawki są dla nich niepojęte. A jakich wyborów dokonają Uvovo, gdy na jaw wyjdzie ich prawdziwa natura, zaś niebo pociemnieje od statków wroga?
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7480-478-3 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Instytut Darieński: Projekt Odzysku Danych Hyperion
Lokalizacja klastru – Pomocniczy substrat hardmem (Pokład 9, kwatery)
Transza – 298
Status deszyfrowania – 9. cykl, odzyskano 26 plików wideo
Plik 15 – Bitwa o Marsa (Wojna z Rojem)
Zgodność – Rekonstrukcja wirtualna
Pierwotna data i godzina – 23 listopada 2126, 16:09:24
>>>>>> <<<<<<
STOPNIOWE ROZJAŚNIENIE
TYTUŁ:
MARS
WYŻYNA THARSIS: OLYMPUS MONS
19 marca 2126
Sierżant stał na mostku transportowca, raz po raz sprawdzając modyfikacje konsoli technicznej, kiedy w słuchawkach jego hełmu rozległy się przekrzykujące się głosy.
– Żołnierze piechoty kosmicznej zbliżają się ścigani przez jednostki wroga...
– ...ośmiu, dziewięciu Rójców, może dziesięciu...
Sierżant zaklął, chwycił swój ciężki karabin i opuścił mostek tak szybko, jak tylko pozwalała mu zbroja bojowa. W biegu wydawał serię zwięzłych rozkazów. Stukot jego butów niósł się echem przez korytarz biegnący centralnie wzdłuż głównej osi statku. Do czasu, gdy sierżant znalazł się przy rozwalonych, stojących otworem drzwiach tylnej ładowni, uciekający zdążyli już się pojawić. Pięciu rannych i nieprzytomnych, wszyscy z pułku indonezyjskiego, sądząc z oznaczeń na hełmach. Kiedy ostatniego wnoszono po rampie, pierwsi Rójcy wyłonili się zza krawędzi skalistego grzbietu jakieś osiemdziesiąt metrów dalej.
Pierwszy rzut oka ukazał koszmarną plątaninę szponów, kolców i lśniących, czarnych wielofasetkowych oczu. Gdy chodzi o biologię, Rójcy pod wieloma względami byli zbliżeni do gadów, lecz z wyglądu nieodparcie kojarzyli się z owadami. Wyposażeni w sześć, osiem, dziesięć lub więcej odnóży, mogli być tak mali jak kucyk albo tak wielcy jak wieloryb, zależnie od specjalizacji. Ci tutaj byli wojownikami wielkości byka – jedenaście czarno-zielonych potworów, które już unosiły uzębione lufy broni, gnając po zboczu w stronę uszkodzonego transportowca.
– Wstrzymać ogień – rozkazał sierżant, zerkając na sześciu żołnierzy kulących się za zaimprowizowaną barykadą ze spiętrzonych skrzynek na amunicję oraz płyt pokładu.
Tylko oni mu pozostali po tym, jak pułkownik i reszta odlecieli poduszkowcami kilka godzin wcześniej, zmierzając w stronę kaldery i głównego ula Roju. Jeden przygarbił się lekko, przechylając głowę, żeby lepiej wycelować karabin...
– Powiedziałem: czekać – odezwał się sierżant, oceniając wzrokiem malejący dystans. – Gotuj wieżyczki dziobowe... cel... pal!
Strumienie wielkokalibrowych pocisków skupiły się na najbliższych Rójcach, zwalając ich z pajęczych nóg. Chwilę później sierżant zaklął, widząc, że wrogowie się podnoszą, chronieni przez biopancerze, które stanowiły zagwozdkę dla sił zbrojnych Ziemi od samego początku inwazji, czyli od dwóch lat.
– Pociski pulsacyjne! – krzyknął. – Teraz!
Na Rójców posypały się jaskrawe pociski świetlne, gęste kule naenergetyzowanej materii, tak zaprojektowane, by rozżarzać i zarazem chemicznie niszczyć ich zbroje. Wrogowie odpowiedzieli ogniem – ich broń raz po raz wypluwała lecące po łuku wydłużone, cienkie czarne pociski, ale gdy obsługa wieżyczek skupiła ostrzał na celach, Rójcy przerwali walkę i się rozbiegli. Wtedy sierżant rozkazał swoim ludziom otworzyć ogień i sam też zaczął strzelać z karabinu. Ulewa niszczycielskich salw dosłownie rozerwała osłabionych, zdezorientowanych przeciwników. Nie upłynęła minuta, a na kamienistym zboczu nie pozostało nic żywego czy choćby w jednym kawałku.
Żołnierze piechoty wymienili radosne okrzyki i uśmiechy. Sierżant zaledwie miał czas zaczerpnąć tchu i przeładować karabin, kiedy z interkomu dobiegł głos konsolowca:
– Sierżancie! Kontakt powietrzny, trzy kliki i zbliża się!
Okręcił się na pięcie i ruszył w stronę prawej zejściówki. Wspinając się po schodkach, przewiesił karabin przez ramię.
– Jaki jest ich profil, żołnierzu?
– Ciężko powiedzieć, połowa czujników to złom...
– Daj mi coś, szybko!
Następnie rozkazał, żeby wszystkie cztery wieżyczki wzięły na cel zbliżającą się jednostkę, i właśnie wyłaził przez górny luk na grzbiet transportowca, kiedy ponownie zgłosił się do niego konsolowiec.
– IFF potwierdza, że to nasi, sierżancie; to wiropłat, a pilot chce z panem mówić.
– Dawaj go.
Jeden z miniekranów jego hełmu nagle zamrugał i ukazał pilota wiropłatu. Był to prawdopodobnie Niemiec, sądząc po języku, w jakim napisane były instrukcje na grodzi za jego plecami.
– Sierżancie, nie mam dużo czasu – powiedział pilot po angielsku z wyraźnym akcentem. – Mam ewakuować pana i pańskich ludzi na orbitę...
– Przykro mi, panie poruczniku, ale... mój dowódca jest tam w dole, w tej kalderze, i walczy w tej chwili z wrogiem! Proszę spojrzeć, brzeg kaldery jest mniej niż pół klika stąd; mógłby pan tam przerzucić mnie i moich ludzi, a potem wrócić do...
– Odmawiam. Dostałem konkretne rozkazy. Poza tym wszystkie oddziały, jakie zdołały się tam przedostać, zostały pokonane i wybite, całe pułki i brygady. Przykro mi... – Pilot sięgnął w górę, żeby skorygować ustawienia sterów. – Wyląduję za mniej niż pięć minut, sierżancie. Niech pańscy ludzie będą gotowi.
Miniekran zgasł. Sierżant oparł się o barierkę biegnącą wzdłuż grzbietu transportowca i wpatrywał się z goryczą w długą na kilometr bruzdę, którą ten wyrył w zboczu Olympus Mons. Potem wydał rozkaz, by wszyscy opuścili okręt.
W górze, na przypominającym całun marsjańskim niebie, kropka będąca sylwetką transportowego wiropłata powiększyła się, przybierając postać pękatej jednostki latającej, schodzącej do lądowania na czterech wirodrzutach zamocowanych na łożyskach kardanowych. Łapy podwozia znalazły oparcie na górnej części kadłuba transportowca i, wśród ogłuszającego ryku silników, ranni mogący iść oraz ci na noszach zostali wyekspediowani do wnętrza wiropłata przez luk załadunkowy na jego brzuchu. Obsługa wieżyczek, konsolowiec oraz pół tuzina żołnierzy właśnie podążali ich śladem, gdy nagle zabrzmiał głos niemieckiego pilota.
– W naszą stronę frunie cała zgraja Rójców, sierżancie. Lepiej szybko wchodźcie na pokład.
Gdy ostatni jego ludzie znikali w luku wiropłata, sierżant odwrócił się w stronę kaldery Olympus Mons. Poprzez zasłonę wzbijanego wiatrem pyłu oraz rzadkiego czarnego dymu bitwy dostrzegł gęstą chmurę ciemnych punkcików wzbijającą się zaledwie kilka klików dalej. Uświadomienie sobie, jak szybko pokonają odległość dzielącą je od transportowca, zajęło mu tylko chwilę, podobnie jak decyzja, co powinien zrobić w związku z tym.
– Najlepiej zapnijcie guziki i ruszajcie, poruczniku – powiedział, wskakując z powrotem do transportowca i zatrzaskując za sobą pokrywę luku. – Mogę ich związać ogniem z naszych wieżyczek, dać wam czas na osiągnięcie orbity.
– Nein! Sierżancie, rozkazuję wam...
– Przykro mi, poruczniku, ale w innym wypadku nigdy nie zdołalibyście stąd uciec, więc moje zadanie jest oczywiste.
Przerwał połączenie, gnając z powrotem na mostek i zatrzaskując po drodze pokrywy luków. Owszem, oficer naukowy pułkownika podporządkował wszystkie cztery wieżyczki konsoli technicznej, ale to nie była jedyna modyfikacja, jakiej dokonał...
Ryk wirodrzutów nasilił się, przechodząc w wycie, łapy podwozia rozluźniły chwyt, wiropłat zakołysał się i wzbił. Sekundy później poczwórny, osadzony pod kątem napęd pchał go po stromej trajektorii w górę. Lecący na czele Rójcy już prowadzili całą chmarę po kursie przechwytującym, do momentu, gdy wieżyczki transportowca otwarły do nich ogień. Mimo to, kontynuowaliby pościg za wznoszącą się zwierzyną, gdyby sam transportowiec nie ruszył się teraz niczym wielka ranna bestia i nie wzniósł powoli z końca długiej bruzdy, którą wyrył w podłożu. Z jego spodniej strony posypały się kurtyny pyłu i żwiru, wraz z roztrzaskanymi fragmentami powłoki kadłuba oraz zewnętrznych czujników, a kiedy transportowiec zwrócił swój poobijany dziób w stronę środka kaldery, zastępy Roju zmieniły kurs.
Na mostku sierżant pocił się i klął, dokładając wysiłków, by wycisnąć z protestujących silników tyle energii, ile się dało, aż do ostatniego erga. Uszkodzenia, jakich transportowiec doznał podczas wchodzenia w atmosferę, uniemożliwiły bezpieczne lądowanie na dnie kaldery, stąd decyzja pułkownika, żeby ruszyć dalej w poduszkowcach. Jednakże bezpieczne lądowanie nie leżało teraz w planach sierżanta.
Gdy okręt zmierzał w stronę kaldery, stopniowo nabierając wysokości, spod pokładu zaczęło dobiegać skrzypienie przeciążonych elementów konstrukcji. Kiedy sierżant spojrzał na jarzący się światłami pulpit sterowniczy, na jego oczach część wskaźników zaczęła migać czerwono, ostrzegając, że niektóre z suspensorów lewej burty pracują na granicy swych możliwości operacyjnych. Jednakże jego uwaga skupiała się przede wszystkim na zastępach Roju, które właśnie zbliżały się do ziemskiej jednostki.
Nagle transportowiec został otoczony przez kłębiącą się chmurę stworów; niektóre wylądowały na jego kadłubie, drapiąc pazurami w poszukiwaniu uchwytu, szukając dróg wejścia. Niemal równocześnie dwa suspensory wysiadły i okręt przechylił się na bakburtę. Sierżant zwiększył moc dopalaczy po lewej stronie, ignorując brzęczyki alarmów oraz łomoczące odgłosy, jakby walenia młotem, dobiegające gdzieś ze śródokręcia. Transportowiec wyprostował się, osiągając zenit swojej trajektorii – gigantyczny pocisk, który sierżant wycelował prosto w ul Roju.
Dziesięć sekund od momentu, gdy okręt zaczął opadać, donośne łomotanie przybliżyło się – już tylko jedna czy dwie grodzie dzieliły intruzów od mostka.
Dwadzieścia sekund od rozpoczęcia opadania, gdy szarobrązowe pokryte nierównościami iglice ula majaczyły już w przesłoniętym żaluzją okienku, prawy tylny dopalacz z hukiem odmówił posłuszeństwa. Sierżant odciął dopływ mocy do lewego przedniego silnika, a w prawym przednim zwiększył ciąg aż za czerwoną kreskę.
Trzydzieści sekund od rozpoczęcia opadania, wśród ogłuszającej kakofonii metalicznego łomotu oraz ryku silników, gródź zamykająca wejście na mostek została wreszcie rozerwana. Groteskowy stwór, na wpół osa, na wpół aligator, z wysiłkiem przecisnął się przez otwór. Zamarł na sekundę, widząc struktury ula pędzące ku transportowcowi, o włos od czołowego zderzenia, po czym w panice obrócił się na pięcie i już go nie było. Sierżant cisnął za nim granat termiczny, po czym odwrócił się twarzą do okna i rozpostarł szeroko ręce, śmiejąc się...
CIĘCIE
WIDOK NA OLYMPUS MONS Z ORBITY
Nadal widoczny wśród kłębiącej się wokół niego chmury Rójców, transportowiec brygady pozostawia za sobą smugę wyciekających gazów i płynów, opadając jak kamień w stronę kompleksu ula. Perspektywa raptownie zmienia się na dalszą, ukazując większą część kaldery, usianej szczątkami i poznaczonej śladami bitwy, i w tym momencie następuje zderzenie. Przez moment widać jedynie chmurę odłamków i pyłu, potem trzy jaskrawe eksplozje rozkwitają jedna po drugiej, przesłaniając zarysy ula...
GŁOS LEKTORA
W pierwszej fazie Bitwy o Marsa wykorzystano pewną liczbę zbudowanych specjalnie w tym celu ciężkich rakiet, aby wysłać flotyllę asteroid przeciwko Armadzie Roju, co pozwoliło odciągnąć kluczowe okręty dalej od orbity Marsa. Główna bitwa oraz ofensywa naziemna kosztowały Ziemię życie ponad czterystu tysięcy żołnierzy i utratę siedemdziesięciu dziewięciu dużych okrętów wojennych oraz niezliczonych jednostek pomocniczych. Ten akt poświęcenia nie pozwolił zniszczyć wszystkich Nadumysłów Roju ani też nie odwiódł ich od zamierzonego celu. Jednakże udało się zniszczyć gigantyczne zapasy biobroni, takiej samej jak pociski, które spustoszyły miasta w Chinach, Europie i Ameryce, a także kilka komór lęgowych, co zahamowało produkcję nowych wojowników Roju i opóźniło spodziewany atak na Ziemię.
Bitwa ta przyniosła całej ludzkości żałobę i smutek, ale także kupiła nam chwilę wytchnienia, pięć kluczowych miesięcy, w czasie których ukończono budowę trzech międzygwiezdnych statków kolonizacyjnych – trzech spośród planowanych początkowo piętnastu. Ostatni z nich, Tenebrosa, opuścił krążące na wysokiej orbicie Doki Posejdona zaledwie cztery dni temu, by ruszyć w ślad za swymi siostrzanymi jednostkami, Hyperionem i Forrestalem, trajektorią omijającą główne siły wroga. Wszystkie trzy statki wyposażone są w rewolucyjny nowy napęd nadświetlny, który pozwoli im przebyć olbrzymie dystanse w dziwnej podrzeczywistości, jaką jest hiperprzestrzeń. Jako pierwszy w nadświetlną skoczył Hyperion, dwa dni później Forrestal, a Tenebrosa będzie ostatnia. Szlaki ich podróży wyznaczą SI nadzorcze, tak zaprogramowane, by umknąć pogoni dzięki losowym zmianom kursu, a później poszukiwać przypominających Ziemię światów, zdatnych do kolonizacji.
I oto się oddalają, trzy arki niosące nadzieję ludzkości na przetrwanie, trzy ziarna Ziemi odlatujące w bezkresną, wygwieżdżoną noc. Teraz musimy skierować naszą uwagę – i całą siłę – na najeźdźców, z którymi już wkrótce przyjdzie się nam zmierzyć. Za dwanaście dni pierwsze formacje Roju wylądują na Księżycu i natychmiast zaatakują mieszczące się tam placówki wojskowe oraz cywilne. Wiemy, czego się spodziewać. Strategia Roju – wyrżnąć i zrównać z ziemią – zawsze dotąd przebiegała tak samo, wiemy zatem, że nie będzie litości, pardonu ani zmiłowania, kiedy w końcu pojawią się na niebie nad Ziemią.
Chociaż żołnierze Roju to pułki bezrozumne, sterowane z zewnątrz, to ich przywódcy, Nadumysły, muszą być istotami rozumnymi i zdolnymi do uczenia się, inaczej Rój nie stałby się zdolny do podróży kosmicznych. Zatem, skoro Nadumysły potrafią się uczyć, stańmy się ich nauczycielami – nauczmy ich, co to znaczy zaatakować kolebkę Ludzkości...
>>>>>> <<<<<<
Koniec pliku...1 Greg
Gdy Greg Cameron odprowadzał Chela na zepstację, znad rozciągającego się na wschodzie morza nadpełzał zmierzch. Po prawej stronie ścieżki czerniał olbrzymi masyw Ramienia Olbrzyma, migoczący drobniutkimi błękitnymi rozbłyskami chrząszczy ineka, po lewej zaś, za barierką, ziała pionowa przepaść. Bezchmurne niebo ukazywało gwiezdną mgiełkę, która bez ustanku kłębiła się w górnych partiach atmosfery Dariena. Dziś miała ona stonowaną purpurową barwę przetykaną pasemkami różu – spokojne widmowe niebo, powoli zmieniające swe kształty.
Jednakże Greg wiedział, że o jego towarzyszu można w tej chwili powiedzieć wszystko, ale nie to, że jest spokojny. W blasku oświetlających ścieżkę lamp Uvovo maszerował sztywno, ze spuszczoną głową, zaciskając chude czteropalczaste dłonie na paskach uprzęży przecinających pierś. Przedstawiciele tej rasy byli niewysocy i szczupli, o kościstej budowie i wielkich bursztynowych oczach osadzonych w drobnej twarzy. Zerknąwszy na niego, Greg uśmiechnął się.
– Chel, nie martw się, wszystko będzie dobrze.
Uvovo spojrzał w górę. Wydawało się, że przez chwilę się zastanawiał, nim jego porośnięte delikatnym futerkiem rysy rozjaśnił szeroki uśmiech.
– Przyjacielu Gregori – zabrzmiał jego głos podobny do cichego dmuchania we fletnię. – Czy lecę sterowcem, czy odbywam podróż wahadłowcem do naszej błogosławionej Segrany, na końcu zawsze jestem jednakowo zaskoczony, że przeżyłem!
Roześmiali się jednocześnie, schodząc coraz niżej po zboczu Ramienia Olbrzyma. Noc była chłodna i wilgotna i Greg żałował, że nie włożył czegoś cieplejszego niż tylko robocza koszula.
– I nadal nie masz pojęcia, czemu to zinsilu ma się odbyć w Ibsenskog? – zapytał. Dla Uvovo ceremonia zinsilu polegała po części na ocenie życiorysu, po części na medytacji. – To znaczy, Słuchacze mają przecież dostęp do rządowego komnetu, jeśli potrzebują się skontaktować z kimś spośród siewców czy uczonych... – Potem coś mu zaświtało. – Czekaj, nie zamierzają cię chyba przypisać gdzie indziej, prawda? Chel, nie dam rady sam jeden ogarnąć zarówno wykopalisk, jak i doniesień z lasu potomnego! Naprawdę potrzebuję twojej pomocy.
– Nie martw się, przyjacielu Gregori – odrzekł Uvovo. – Słuchacz Weynl zawsze dawał do zrozumienia, że moja rola tutaj jest uznawana za bardzo ważną. Gdy tylko to zinsilu dobiegnie końca, jestem pewien, że powrócę niezwłocznie.
Mam nadzieję, że masz rację, pomyślał Greg. Instytut nie jest szczególnie wyrozumiały, gdy chodzi o niedociągnięcia oraz nieosiągnięte cele.
– Ostatecznie – ciągnął Chel – wasze obchody Zwycięstwa Założycieli rozpoczną się zaledwie za kilka dni i chcę tu być, aby móc obserwować wszystkie wasze ceremonie tudzież rytuały.
Greg posłał mu cierpki półuśmiech.
– Aye... cóż, niektóre z naszych „rytuałów” bywają cokolwiek hałaśliwe...
Nachylenie wyżwirowanej ścieżki już malało – zbliżali się do zepstacji. Nad głową Greg słyszał cichutkie popiskiwania jaszczurek umisk, nawołujących się wzajemnie ze swoich małych kryjówek, rozsianych na powierzchni pionowej ściany Ramienia Olbrzyma. Kompleks stacji sprowadzał się zasadniczo do platformy wspartej na przyporach, na której znajdowało się parę budynków oraz sterczący na zewnątrz pięciometrowy, kryty pomost. Był przy nim zacumowany rządowy sterowiec, kołysząca się łagodnie piętnastometrowa jednostka złożona z dwóch cylindrycznych zbiorników gazu obwiązanych ciasno siatką i zwieszającej się poniżej krytej gondoli. Powłokę nadmuchiwanych części wykonano z wytrzymałego kompozytowego materiału, ale ekspozycja na zmienne warunki atmosferyczne oraz rozsiane na niej łaty nadawały całości zużyty wygląd, charakterystyczny dla większości zwykłych, intensywnie użytkowanych rządowych zeplinów. W kokpicie przypominającej kształtem łódź gondoli jarzyło się światło, a zamocowane z tyłu śmigło o trzech łopatach obracało się leniwie, popychane przez wiejącą bez ustanku znad morza bryzę.
Kierownik stacji, nazwiskiem Fredriksen, zamachał do nich z drzwi poczekalni, a z krytej części pomostu wyłonił się mężczyzna w zielonoszarym kombinezonie, żeby się przywitać.
– Dobry wieczór, dobry wieczór – powiedział, spoglądając najpierw na Grega, potem na Uvovo. – Jestem pilot Jakow. Jeśli jeden z panów to Uczony Cheluvahar, jestem gotów do drogi.
– Ja jestem Uczony Cheluvahar – przedstawił się Chel.
– Wyśmienicie. Już włączam silnik. – Pilot skinął głową Gregowi, po czym wrócił na pomost, schylając się, żeby przejść przez drzwi.
– Pamiętaj, aby wysłać wiadomość, kiedy dotrzesz do Ibsenskog – powiedział Greg do Chela. – I nie przejmuj się lotem; zanim się obejrzysz, już będzie po wszystkim...
– Ach, przyjacielu Gregori, wszak wywodzę się z Uvovo-Wojowników. Takie sprawdziany są dla nas niczym powietrze, niczym samo życie!
Chel odwrócił się z uśmiechem i pośpieszył w ślad za pilotem. Z tylnej części gondoli zaczęło dobiegać jednostajne wycie elektrycznego silnika, stopniowo coraz wyższe, w miarę jak śmigło kręciło się coraz szybciej. Greg usłyszał donośny stukot drewnianych kół zębatych, kiedy kierownik stacji cofał pomost, a następnie wcisnął przycisk zwalniający cumy. Gdy sterowiec nagle zawisł swobodnie w powietrzu, zakołysał się i zaczął odpływać od Ramienia Olbrzyma, stopniowo nabierając prędkości i zwiększając przechył. Podróż do Portu Gagarina stanowiła zaledwie półgodzinny żabi skok – potem Chel przesiądzie się na statek firmy przewozowej zmierzający do Wschodnich Miast oraz lasu potomnego Ibsenskog. Greg nie widział przyjaciela przy żadnym z okrągłych okienek gondoli, opatrzonych szybami z mlecznego szkła, ale mimo to, machał przez jakąś minutę, a potem już tylko stał, patrząc, jak zeplin obniża lot w gęstniejącym zmierzchu. Ponieważ chłodne powietrze coraz bardziej dawało mu się we znaki, zapiął część guzików koszuli, nadal ciesząc się panującym wokół spokojem. Zepstacja znajdowała się prawie piętnaście metrów poniżej głównego terenu wykopalisk, ale od poziomu morza dzieliło ją jeszcze dziewięćdziesiąt. Samo Ramię Olbrzyma było potężnym szczytem wznoszącym się na wschód od strzelistego masywu znanego jako góry Kentigern; traperzy i myśliwi niemal nie zapuszczali się w ich dzikie ostępy, choć Uvovo twierdzili, że spenetrowali większą część tego obszaru.
Podczas gdy tylne światła pozycyjne zeplina powoli się oddalały, Greg chłonął panoramę, którą miał przed sobą; na wschodzie rozciągała się kilkukilometrowa nadmorska równina, a za nią, w dali, ciemniała płaszczyzna Morza Korzybskiego i lśniły światełka miejscowości rozsianych na całej długości jego rozległego zachodniego wybrzeża. Daleko na południu jaskrawo migotał Hammergard, ulokowany na wąskim przesmyku lądu, który oddzielał jezioro Loch Morwen od morza; dalej za miastem, skryta w mglistym wieczornym mroku, rozciągała się poszarpana linia brzegowa, pełna zatoczek i fiordów, gdzie rozlokowały się Wschodnie Miasta. Na południe od nich znajdowały się wzgórza oraz wysoko położona dolina, okryte lasem potomnym Ibsenskog niczym płaszczem. Na wprost przed sobą Greg widział podobne do klejnotów skupiska świateł: Port Gagarina nieco na południe, Wysokie Lochiel kilka mil na północny zachód oraz Lądowisko, gdzie skanibalizowany kadłub starego statku kolonistów, Hyperiona, spoczywał w cichej i smutnej Dolinie Pamięci. Jeszcze dalej na północ leżały Nowe Kelso, Engerhold, Łajka oraz osady drwali i farmerów rozproszone na północy i zachodzie, a tuż za północno-wschodnim horyzontem znajdował się Trond.
Nastrój Grega raptownie się pogorszył. Trond był miastem, które opuścił zaledwie dwa miesiące wcześniej, uciekając z pułapki, jaką była katastrofalna w skutkach kohabitacja z Ingą – pomyłka, po której wciąż jeszcze lizał rany. Zanim jednak jego myśli zaczęły krążyć wokół tego bólu, wyprostował się i wciągnął do płuc zimne powietrze, zdecydowany nie rozpamiętywać w nieskończoność goryczy i żalu. Zamiast tego zwrócił spojrzenie w kierunku południowym, żeby zobaczyć wschód księżyca.
Zza widocznych na horyzoncie poszarpanych szczytów Gór Hrothgarskich stopniowo wyłaniało się błękitnozielone półkole: Nieviesta, porośnięty bujną roślinnością lesisty księżyc Dariena, tętniący życiem i tajemniczy, ojczyzna Uvovo, strażników opasującej go puszczy, którą nazywali Segraną. Kiedyś, przed tysiącleciami, większa część ich leśnej cywilizacji zamieszkiwała Dariena, nazywanego przez nich Umarą, lecz jakaś nieznana katastrofa wyniszczyła populację planety, oszczędzając mieszkańców księżyca, którzy pozostali uwięzieni na jego powierzchni.
W bezchmurne noce, takie jak ta, gwiezdna mgiełka spowijała Nieviestę zwiewną aureolą przenikających się barw, upodabniając księżyc do jakiegoś bajkowego oka, spoglądającego w dół na małą niszę, którą ludzie stworzyli dla siebie w tym obcym świecie. Widok ten nieodmiennie napawał Grega otuchą. Jednakże noc stawała się coraz chłodniejsza, więc zapiął koszulę na wszystkie guziki i ruszył z powrotem w górę. Był w połowie długości ścieżki, kiedy jego kom cicho zadźwięczał. Wygrzebawszy urządzenie z kieszeni koszuli, Greg zobaczył, że dzwoni jego starszy brat, i postanowił odebrać.
– Cześć, Ian, jak się masz? – zapytał, idąc dalej.
– Nie najgorzej. Dopiero co wróciłem z manewrów i już się cieszę na myśl o dniu Zet-Zet. Będzie szansa zaliczyć ciutkę odpoczynku i odnowy. A co u ciebie?
Greg się uśmiechnął. Ian był niepełnoetatowym żołnierzem Ochotniczego Korpusu Dariena i, oprócz przebywania w domu z żoną i córką, nic go tak nie uszczęśliwiało, jak maszerowanie wielomilowymi trasami przez mokradła albo wspinaczka na bazaltowe klify w Hrothgarach.
– Dość bezproblemowo się tutaj zadomawiam – odrzekł. – Próbuję ogarnąć wszystkie niuanse tej pracy, upewnić się, że poszczególne zespoły będą składać raporty przynajmniej z grubsza w regularnych odstępach czasu, tego typu rzeczy.
– Ale czy dobrze ci się mieszka na terenie świątyni, Greg? Bo jakby co, wiesz, że mamy tutaj mnóstwo miejsca i wiem, że świetnie się czułeś w Hammergardzie, przed tym epizodem z Ingą...
Greg uśmiechnął się szeroko.
– Słowo daję, Ian, dobrze mi tutaj. Uwielbiam moją pracę, okolica jest spokojna, a widoki fantastyczne! Dzięki za ofertę, starszy braciszku, ale jestem tam, gdzie chcę być.
– W porządku, chłopcze, tylko się upewniałem. Nawiasem mówiąc, czy odkąd wróciłeś, miałeś jakieś wieści od Neda?
– Tylko krótki list, ale to i tak miło z jego strony. Jest teraz bardzo zapracowanym lekarzem...
Ned, trzeci i najmłodszy z braci, zupełnie nie przywiązywał wagi do utrzymywania kontaktów z rodziną, ku dogłębnej irytacji Iana, co sprawiało, że Greg często czuł się w obowiązku bronić Neda.
– Aye, jasne, zapracowanym. No więc, kiedy będziemy mieli okazję cię znowu widzieć? Nie możesz przyjechać na obchody święta?
– Przepraszam, Ian, potrzebują mnie tutaj, ale za dwa tygodnie mam wyznaczony termin spotkania w Instytucie Umińskiego, może wtedy się spotkamy?
– Brzmi świetnie. Daj mi znać bliżej tej daty, to poczynię przygotowania.
Obaj życzyli sobie nawzajem wszystkiego dobrego i się rozłączyli. Greg szedł dalej spacerowym krokiem, uśmiechając się wyczekująco, nadal trzymając kom w ręku. Myślał o wykopaliskach na Ramieniu Olbrzyma, o wielu godzinach, jakie spędził, pieczołowicie odsłaniając taką czy inną rzeźbioną stelę albo fragment posadzki pokrytej misterną mozaiką, nie wspominając o niezliczonych dniach poświęconych na katalogowanie, datowanie, analizę próbek i wyszukiwanie korelacji. Niekiedy – no cóż, w zasadzie przez większość czasu – był to frustrujący proces, bo nie mieli niczego, co pomogłoby im zrozumieć znaczenie planu budowli i jej funkcje. Nawet uczeni Uvovo byli bezradni; tłumaczyli, że obróbka kamienia była umiejętnością utraconą w czasie Wojny Długiej Nocy, jednego z mroczniejszych epizodów w folklorze tego ludu.
Dziesięć minut później znajdował się już niedaleko końca ścieżki, kiedy jego kom zadźwięczał ponownie. Nie patrząc na wyświetlacz, Greg podniósł urządzenie i powiedział:
– Cześć, mamo.
– Gregory, synu, czy wszystko u ciebie w porządku?
– Mamo, wszystko jest dobrze, jestem zdrów i szczęśliwy, naprawdę...
– No tak, teraz, kiedy już się wyrwałeś z jej szponów! Ale czy nie czujesz się samotny tam, w górze, wśród zimnych kamieni, mając za towarzystwo tylko tych małych Uvovo?
Greg stłumił chęć, by westchnąć. W pewnym sensie miała rację – żył tutaj w odosobnieniu, mieszkał w zasadzie samotnie w jednej z chatek wzniesionych w pobliżu terenu wykopalisk. Nad świątynnymi rzeźbami pracowała trzyosobowa grupa badaczy z uniwersytetu, ale wszyscy byli Rosjanami i przez większość czasu trzymali się w swoim gronie, podobnie jak zespoły Uvovo, które od czasu do czasu przybywały z położonych dalej stacji. Niektórych uczonych Uvovo znał z imienia, ale udało mu się zaprzyjaźnić tylko z Chelem.
– Odrobina samotności to właśnie to, czego teraz potrzebuję, mamo. Poza tym, tu, na górze, wciąż pojawiają się jacyś ludzie.
– Mhm. Ludzie wciąż zjawiali się tu, u nas w domu, kiedy twój ojciec był członkiem rady, ale nie przepadałam za większością z nich, jak być może pamiętasz.
– Oj tak, pamiętam.
Greg pamiętał też, którzy z odwiedzających pozostali lojalni, kiedy jego ojciec zachorował na nowotwór, który ostatecznie go zabił.
– Nawiasem mówiąc, rozmawiałam zarówno o tobie, jak i o twoim ojcu z wujem Teodorem, który wpadł z wizytą dziś po południu.
Greg uniósł brwi. Teodor Karlsson był najstarszym bratem matki i zyskał niejaki rozgłos oraz przezwisko „Czarny Teo” w związku ze swoim udziałem w nieudanym Przewrocie Zimowym dwadzieścia lat wcześniej. Za karę spędził dwanaście lat w areszcie domowym w Nowym Kelso, łowiąc ryby, zgłębiając historię wojskowości i pisząc, choć, gdy wreszcie został zwolniony warunkowo, rząd Hammergardu poinformował go, że nie wolno mu publikować żadnych prac, czy to literatury faktu, czy beletrystyki, pod groźbą odwieszenia wyroku. Przez ostatnie osiem lat Karlsson próbował szczęścia w różnych zawodach, utrzymując luźne kontakty z siostrą, i Greg mgliście przypominał sobie, że wuj w jakiś sposób zaangażował się w Projekt Odzysku Danych Hyperion...
– I co takiego mówi wujek Teo?
– No cóż, usłyszał wieści, które cię zadziwią; sama jeszcze nie do końca jestem w stanie w to uwierzyć. To zmieni życie nas wszystkich.
– Tylko nie mów, że chce znowu obalić rząd.
– Daj spokój, Gregory, to nie jest w najmniejszym stopniu zabawne...
– Przepraszam, mamo, przepraszam. No więc co takiego powiedział?
Z miejsca, gdzie stał, u szczytu ścieżki, wyraźnie widział obszar wykopalisk; kwadratowy centralny budynek wydawał się wyblakły i szary w jaskrawym blasku nocnego oświetlenia. W miarę jak Greg słuchał, jego mina z zaintrygowanej stała się zaskoczona, aż wreszcie parsknął pełnym zachwytu śmiechem, spoglądając w górę, na gwiazdy. Potem poprosił matkę, żeby powtórzyła wszystko jeszcze raz.
– Mamo, chyba żartujesz!...3 Legion
To kontraktowy statek zwiadowczy o nazwie Segmenter odkrył planetę Darien, eksplorując niebezpieczne rubieże strefy głębinowej Huvuun.
Przemierzając splątane wiry i kurtyny międzygwiezdnego pyłu i śmieci, Segmenter skrupulatnie (i potajemnie) nanosił obiekty na mapy, skanował i przeprowadzał pomiary przez kilka długich tygodni, zanim natrafił na układ gwiezdny, którego nie było na żadnej mapie, o czterech planetach, w tym jednej nadającej się do zamieszkania. Ponieważ do tej części Huvuun aktualnie rościły sobie prawa dwie antagonistycznie nastawione cywilizacje, Brolturanie i Imisil, przez kolejną godzinę czy dwie panowało napięcie, podczas gdy skanowano układ w poszukiwaniu innych statków, boi sygnałowych, sond lub sieci czujników. Kiedy stało się jasne, że obszar jest wolny od tego rodzaju zagrożeń, Segmenter podleciał bliżej, a jego załoga zabrała się do pracy.
Wkrótce zaczęły napływać dane: nadający się do zamieszkania świat, wariant trzeci, ze skupiskiem osad na średnim poziomie zaawansowania technicznego, a dodatkowo mający duży, również nadający się do zamieszkania księżyc. Potwierdzono, że zamieszkujący planetę rozumny gatunek to Ludzie, a ich prosta sieć informacyjna ujawniła, że cała populacja liczy jakieś dwa i trzy czwarte miliona. Księżyc zamieszkiwała tubylcza dwunożna rozumna rasa zwana Uvovo, koegzystująca z rozległym ekosystemem leśnym...
Jeden ze skanerów Segmentera poskładał zebrane informacje w wyczerpujący raport, który został następnie przekazany kapitanowi. Ten z miejsca uświadomił sobie, że obecność Ludzi czyni te informacje zbyt ważnymi, by mógł je zachować dla siebie, więc rozkazał, aby raport zakodowano i wysłano nadprzestrzennym drugopoziomowym łączem komnetowym do siedziby kartelu Oko Słońca, gigantycznej międzygwiezdnej korporacji, która wynajęła usługi Segmentera. Stamtąd pomknął on do Biura Spraw Zewnętrznych na Iseri, nadrzędnym ojczystym świecie Hegemonii Sendrukańskiej. Sześć godzin po tym, jak raport opuścił Segmentera, nad jego treścią dyskutowali najwyżsi urzędnicy Hegemonii oraz ich SI, a prace nad sformułowaniem strategii politycznej były już w toku.
Jednakże kapitan Segmentera nie miał nic przeciwko temu, żeby dwukrotnie sprzedać ten sam towar, i szybko znalazł nań klienta w cieszącym się złą opinią porcie Czarne Gniazdo. Zadowolony z nowego nabytku diler danych przelał okrągłą sumkę na bezpieczne konto, po czym niezwłocznie przesłał pliki pewnej liczbie klientów, którzy zgodnie z umową otrzymywali na bieżąco wszystkie informacje o nowo odkrytych planetach.
Jednym z tych klientów był kiskashiński pirat liniowy na Yndyeri Duvo, świecie drugiego szczebla w Autarkii Erdindeso. Dzięki reputacji kogoś, kto jest w stanie sprzedać wszystko każdemu, zyskał on wielu klientów, w odniesieniu do których słowo „ekscentryczny” stanowiło zaledwie początek. A do najbardziej małomównych zaliczał się jeden, którego Kiskashińczyk na własny użytek ochrzcił Lordem Tajemniczym. Lord Tajemniczy objawił się prawie dwadzieścia lat wcześniej, z solidnymi zasobami finansowymi w piraseryjskiej walucie i zwięzłym opisem swoich wymagań, gdy chodzi o informacje, z dołączonym bezpiecznym adresem w sieci lokalnej na siostrzanym świecie Duvo, Yndyeri Tetro. Kiskashińczyk był flegmatycznym kupcem i dopóki wiarygodność kredytowa jego klientów pozostawała bez zarzutu, nie zależało mu specjalnie na tym, żeby się o nich dowiedzieć czegoś więcej. Tak więc, gdy tylko raport na temat Dariena pojawił się w jego przenośnej przestrzeni danych (w czasie gdy on sam targował się z pewnym tekmarketerem o koszty związane z przepustowością łączy w nadchodzącej heksadzie), kupiec zrozumiał, że jest to akurat ten typ informacji, jaki Lord Tajemniczy zaznaczył w swoim profilu zbieracza jako pożądany. Zamiast jednak niezwłocznie przesłać raport dalej, Kiskashińczyk otworzył go i zastanowił się nad treścią; dawno zapomniana kolonia Ludzi odkryta w samym środku strefy głębinowej Huvuun, z Imisilczykami w jednym rogu, Brolturanami w drugim oraz wiszącą nad tym wszystkim Hegemonią – hm, ryzykowna lokalizacja, bez wątpienia, i fascynująca. Kiskashińczyk nie znał żadnych Ludzi, ale gdyby jacyś skontaktowali się z nim, żeby przedstawić lukratywną propozycję, z pewnością byłby otwarty na taką możliwość.
A na wypadek, gdyby jacyś inni jego klienci wykazali zainteresowanie tym małym kąskiem, umieścił raport w jednej z wolniejszych kolejek wychodzących. To da mu trochę czasu, żeby później zapoznać się z nim dokładniej i oszacować możliwości jego ponownej sprzedaży. W końcu interes musi się kręcić.Podziękowania
Jak większość pisarzy z pewnością dobrze wie, prawdziwie wyczerpująca strona podziękowań wymagałaby ukłonów w stronę różnorakich osób jak świat długi i szeroki. Jednakże gwoli zwięzłości, klarowności, a może nawet humoru będę musiał tu pominąć połowę gatunku ludzkiego (wszyscy wiecie, kim jesteście), a imiennie podziękować w pierwszej kolejności tym, których własne dzieła zainspirowały mnie do zmierzenia się na poważnie z potężnym zadaniem, jakim jest napisanie space opery, a są to: Eric Brown, Bill King, David Brin, Dave Wingrove, Iain Banks, Ken Macleod, Gary Gibson, Ian McDonald, Vernor Vinge, Dan Simmons, wielka trójca – Asimov, Heinlein i Clarke, Ian Watson, Neal Asher, Jack Vance, Andre Norton oraz, bez wątpienia, cała rzesza innych, których nazwisk moja wielce zawodna pamięć nie jest w stanie przywołać. Suma kontrolna nie zgadza się, nie ma co do tego wątpliwości.
Poza tym trzeba tu wymienić także niezłomnych pionierów szkockiego spec-fic, członków Glasgow SF Writers Circle, jak również naszych odpowiedników z Edynburga, a także szacownego Andrew J. Wilsona. Szczodre podziękowania należą się też Johnowi Parkerowi z agencji literackiej MBA Literary Agency, a także – o czym nie można zapomnieć – mojemu redaktorowi, Darrenowi Nashowi, którego krytyczne sokole oko (jakiś redaktorski szósty zmysł) oraz przyjazna, pełna entuzjazmu wytrwałość utrzymały zarówno mnie, jak i książkę na właściwym torze. Doping oraz zachęty do ponownego rozważania koncepcji płynęły także od innych osób w różnych momentach w trakcie powstawania książki – zasługi na tym polu położyli między innymi John Jarrold, Joshua Bilmes, Stewart Robinson, John Marks, Eddie Black oraz adiustatorzy z Orbitu.
Podkładu muzycznego dostarczyli tacy artyści, jak Pallas, Fish, Eisbrecher, Colony 5, Robert Schroeder, Klaus Schulze, Racer X, Ozric Tentacles, Opeth, niezwykły Mustasch, jak również tacy mistrzowie doom metalu, jak Penance, Novembre, Candlemass, Paradise Lost i Krux, a także kaznodzieja progresywności z Paisley, Graeme Fleming, i misjonarz metalu z Sheffield, Ian Sales. KDI!