Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zięciowie domu "Kohn et Cie": Tom 1-2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zięciowie domu "Kohn et Cie": Tom 1-2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 415 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Dnia 15. stycz­nia r. 188* z bra­my ho­te­lu Brüh­low­skie­go wy­szedł o go­dzi­nie je­de­na­stej zra­na mło­dy męż­czy­zna.

Ubra­nie jego od­zna­cza­ło się świe­żo­ścią i ele­gan­cją. Wy­so­ki, do­brze zbu­do­wa­ny blon­dyn o nie­bie­skich oczach i pięk­nym, d > góry pod­nie­sio­nym wą­sie, był przy­stoj­ny w ca­łem tego sło­wa zna­cze­niu.

Twarz jego ty­po­wą pol­ską zdo­bił wy­raz mę­skiej siły i dumy i owie­wa­ła ją szcze­rość.

Idąc, roz­glą­dał się po uli­cach z ra­do­ściąi cie­ka­wo­ścią czło­wie­ka, nie­przy­wy­kłe­go do ru­chu i gwa­ru miej­skie­go.

Co chwi­la coś go za­sta­na­wia­ło, to wy­sta­wa skle­po­wa zwra­ca­ła na sie­bie jego uwa­gę, to przy­sta­wał i ogar­niał ba­daw­czem spoj­rze­niem mi­ja­ją­cą go po­stać ko­bie­cą. Do­szedł­szy do uli­cy Chmiel­nej, skrę­cił w nią z No­we­go Świa­ta i szu­kał po ka­mie­ni­cach po­trzeb­ne­go mu wi­docz­nie nu­me­ru domu.

Zna­lazł, bo za­trzy­mał się.

– Tak nu­mer 33-ci – szep­nął do sie­bie i wszedł. Na par­te­rze w gu­zik dzwon­ka, przy le­wych drzwiach po­ło­żo­ny, uderz) ł.

Słu­żą­cy uka­zał się na­tych­miast w pro­ga.

– Pan By­wal­ski w domu? – za­py­tał nie­zna­jo­my.

– W domu!

– Pro­szę mnie za­anon­so­wać: Wi­told Łęc­ki! Słu­żą­cy znikł w głę­bi miesz­ka­nia, a wra­ca­jąc za chwi­lę, wy­rzekł:

– Pan pro­si!

Wi­told za­le­d­wie zdo­łał zdjąć pa­le­to, gdy sam go­spo­darz wbiegł do przed­po­ko­ju

Był to męż­czy­zna lat pięć­dzie­się­ciu prze­szło, chu­dy, nie­gdyś blon­dyn, z rzad­kim wą­sem i ro­dza­jem bro­dy, czy fa­wo­ry­tów. W oku miał mo­no­kel. Duża ły­si­na świe­ci­ła mu na gło­wie, a cała jego fi­zjo­gnom­ja mia­ła wy­raz ła­god­no­ści, po­mię­sza­nej z spry­tem i by­stro­ścią.

– Wi­told! Ko­cha­ny Wi­told! – za­wo­łał, chwy­ta­jąc wy­so­kie­go mło­dzień­ca w swo­je ob­ję­cia – przy­je­cha­łeś? Na kar­na­wał?… Do­brze!… do­sko­na­le. A mat­ka zdro­wa? a w domu?

Ob­sy­pu­jąc Wi­tol­da py­ta­nia­mi, pan By­wal­ski prze­pro­wa­dził go do sa­lo­nu.

– U pana nic się nie zmie­ni­ło – mó­wił Łęc­ki – roz­glą­da­jąc się po ele­ganc­kim apar­ta­men­cie – nic nie przy­by­ło, a ja my­śla­łem, że za­sta­nę w tym pięk­nym apar­ta­men­cie…

– Pięk­ną po­ło­wi­cę! – pod­chwy­cił By­wal­ski, pod­su­wa­ją­cy Łęc­kie­mu fo­tel – nie ma oba­wy, mój dro­gi. Ale mów, mów, co tam u was sły­chać.

– Naj­przód – od­parł Łęc­ki – od­dam panu list mo­jej mat­ki.

Tu wy­jął ko­per­tę i po­ło­żył ją na sto­le.

– Jak­że two­je in­te­re­sa? – za­py­tał go­spo­darz po­wo­li, się­ga­jąc po list.

– In­te­re­sa? sto­ją do­brze, zna­ko­mi­cie. Po­do­le te­raz górą. Za­kła­da­ją tam cu­krow­nie, plan­tu­ją bu­ra­ki, prze­pro­wa­dza­ją ko­le­je. Orzą tam płu­gi pa­ro­we, a młó­cą lo­ko­mo­bi­le… ty­sią­ce kor­cy.

– A wiem! wiem! – od­parł By­wal­ski. – Czy rze­czy­wi­ście nowa ko­lej prze­rzy­na Zy­blów­kę i Odro­bi­nę.

– Rze­czy­wi­ście!

– A nie­chże ci po­win­szu­ję. W ta­kim ra­zie bę­dziesz za kil­ka lat mil­jo­ne­rem. A pa­mię­tasz, jak to jesz­cze nie­daw­no temu two­ja mat­ka na­rze­ka­ła? Wy, Po­do­la­cy, za­ka­su­je­cie wszyst­ko, ma­jąc zie­mię tak uro­dzaj­ną i tak roz­le­głe prze­strze­nie. Te­raz przy ko­le­jach, fa­bry­kach, któż wy­trzy­ma z wami kon­ku­ren­cję? Mi­lio­ner!

– Daj­że pan po­kój! sza o tem. Już prze­szłe­go roku zro­bi­li­ście mi re­pu­ta­cję w świe­cie za­moż­ne­go, te­raz go­to­wi je­ste­ście mnie okrzy­czeć mil­jo­ne­rem, a tu je­stem so­bie po­pro­stu szlach­ci­cem na trzech wio­skach, któ­rych na­zwi­ska same nie zwia­stu­ją klu­czy Wy­bra­nów­ka, Zy­blów­ka i Odro­bi­na ha­lic­ka.

By­wal­ski, któ­ry tym­cza­sem prze­biegł ocza­mi list pani Łęc­kiej, z miną ser­jo za­wo­łał:

– Mat­ka pi­sze, abym cię oże­nił!

– Je ne de­man­de pas mieux – od­parł Łęc­ki.

By­wal­ski się za­my­ślił, po chwi­li do­pie­ro za­czął:

– Świat war­szaw­ski znasz! Bez­em­nie więc się obej­dziesz, chy­ba…

– No za­wsze! Mu­szą być nowe domy?

– A są! świat tego roku po­dzie­lił się na kół­ka i jako twój men­tor, wi­nie­nem cię o tem i owem prze­strzedz.

– No, pro­szę! Met­tez moi au co­urant.

– Otóż, wi­dzisz,! jak za­wsze w War­sza­wie, tak i tego roku są te nie­szczę­śli­we fi­nan­se, któ­re są licz­niej­sze, niż kie­dy­kol­wiek i sil­ny szturm do sa­lo­nów przy­pusz­cza­ją.

– Do­praw­dy? Przy­by­ło ich jesz­cze?

– Ach! mnó­stwo ber­gów, stan­dów i ste­inów i Bóg wie jak. Mło­dzież, pod­bun­to­wa­na przez Ie han­te vo­lée, za­wią­za­ła tego roku szaj­kę an­ti­se­mi­tów!

– Do­sko­na­le! – wy­krzyk­nął Łęc­ki.

– Jak to do­sko­na­le? – prze­rwał By­wal­ski.

– Więc nie? źle?

– Na­tu­ral­nie, ko­cha­ny Wi­tol­dzie – od­parł By­wal­ski, z pew­ną po­wa­gą i em­fa­zą – pod żad­nym po­zo­rem nie mie­szaj się do nich. Fi­nan­se skła­da­ją się z lu­dzi do­sko­na­le wy­cho­wa­nych świa­to­wych i grzecz­nych. Wczo­raj by­łem na ob­je­dzie u Koh­nów. Jest to nowa zu­peł­nie gwiaz­da w świe­cie ban­kie­rów. Ob­jad, mó­wię ci, o se lécher les do­igts. A póź­niej, je­śli my­ślisz się oże­nić, to nig­dzie tak, jak w fi­nan­sach., się nie oże­nisz, mil­jo­no­we par­tje!

– Dzię­ku­ję – prze­rwał Wi­told z na­ci­skiem.

– No cóż zno­wu?…

– To par­tja dla hra­biów!

– No cóż zno­wu? – po­wtó­rzył go­spo­darz, któ­ry bę­dąc po­stę­po­wym i bar­dzo li­be­ral­nym, był z za­sa­dy jako By­wa­ła – By­wal­ski wiel­kim ary­sto­kra­tą.

– No tak! dziś może jesz­cze nie, ale za lat dzie­sięć? – do­dał Łęc­ki.

– O! za lat dzie­sięć – prze­rwał By­wal­ski – to nie bę­dzie w Pol­sce ro­dzi­ny, któ­ra­by nie mia­ła ku­zyn­ki na ste­in czy berg.

Obaj się za­śmia­li.

– Ale cóż sły­chać w świe­cie? – za­py­tał Wi­told.

– W świe­cie? Chcesz krót­ką de­fi­ni­cję, to ci po­wtó­rzę nie moją, tyl­ko Fra­nia.

– Hra­bie­go Skow­roń­skie­go?

– Tak! Po­dzie­lił on dzi­siej­szy świat war­szaw­ski na trzy kla­sy. Pierw­szą jest tak zwa­na le hau­te vo­lee, gdzie, jak twier­dzi, umie­ra z nu­dów i gło­du. Dru­ga le high life, któ­ra otwo­rzy­ła drzwi wiel­kim fi­nan­som i te przez to prze­sta­ły da­wać obia­dy. A trze­cia, pod­łe fi­nan­se, gdzie on naj­wię­cej bywa, gdzie się ba­wią, pro­szą, gdzie je­dzą i piją.

– Więc w pierw­szej ka­te­gor­ji nie ma fi­nan­sów? – za­py­tał Wi­told.

– Nie ma jesz­cze. Wi­told się za­śmiał.

– Jak­że pan so­bie urzą­dzasz ży­cie w tym świe­cie, bo po­zy­cja rze­czy­wi­ście jest trud­ną.

– Ja – od­parł By­wal­ski – tak dzie­lę mój dzień. – Ob­jad jem w fi­nan­sach.

– W tych pod­łych? sko­ro tam­te…

– No tak – prze­rwał nie­chęt­nie By­wal­ski – wie­czór spę­dzam w high life.

– A w pierw­szej kla­sie?

– Gdy nic nie ma w dru­giej kla­sie, a je­stem bar­dzo cięż­ki po wy­śmie­ni­tym obie­dzie w trze­ciej, to szu­kam her­ba­ty… idę na dy­ge­stję do pierw­szej.

– Cóż tam ro­bią?

– Co ro­bią? nu­dzą się śmier­tel­nie i my­ślą już nie­jed­ni, jak­by nie­znacz­nie albo drzwi uchy­lić fi­nan­som, lub tak ci­cha­czem wyjść do nich.

Obaj się śmia­li ser­decz­nie. – By­wal­ski za­ło­żył mo­no­kel i wy­glą­dał kon­tent ze swe­go spo­so­bu przed­sta­wie­nia tych rze­czy.

– Mogę ci za­pro­po­no­wać – cią­gnął da­lej – po­ju­trze świet­ny bal u Le­wi­czów,

– Cóż to? Nie znam!

– A nie znasz, bo to tak­że nowy dom. Sam nie wiem wła­ści­wie, kto to. Róż­nie mó­wią. Ale oni wszę­dzie by­wa­ją i wszy­scy u nich, choć Bóg wie… co na nich wy­ga­du­ją. Pro­te­gu­je ich hra­bi­na Ko­roń­ska. Tego roku ca suf­fit.

– Hra­bi­na Ko­roń­ska? Może ma syna? – za­py­tał Wi­told z pew­ną cie­ka­wo­ścią.

– Ma i jest on w two­im wie­ku.

– No… to mój ko­le­ga z Li­ège!

– Bar­dzo do­brze, ça te pos ra.

Wi­told się za­śmiał, ale By­wal­ski na nie­go nie zwa­żał, tyl­ko da­lej mó­wił.

– Hra­bi­na Ko­roń­ska po­ja­wi­ła się prze­szłe­go roku pod­czas wy­ści­gów. Dziś dzier­ży ona ber­ło tego… co na­zy­wa­ją w świe­cie to­nem. Jest to na­je­le­gant­szy sa­lon. Po­ju­trze tak­że u niej raut. Mogę cię do niej zpro­wa­dzić, a po rau­cie pój­dzie­my na bal do Le­wi­czów.

– I owszem! – od­parł Wi­told – – ale jak wi­dzę, to cały świat się zmie­nił. Nie po­zna­ję się w War­sza­wie, w któ­rej prze­cież spę­dzi­łem cały prze­szły kar­na­wał.

– I nie po­znasz się. To ce­cha może wszyst­kich wiel­kich miast, a od nie­ja­kie­go już cza­su i War­sza­wy… Ale á pro­pos, opo­wiem ci bar­dzo za­baw­ną aneg­do­tę.

– Słu­cham!

By­wal­ski po­pra­wił so­bie mo­nokl, uśmiech­nął się bło­go i opo­wia­dał.

– Księż­na Dru­ska, jak wiesz, dwa lata nie była w War­sza­wie. Te­raz znów po­wró­ci­ła i w tych dniach po­ka­za­ła się raz pierw­szy w jed­nym z wczo­raj po­wsta­łych sa­lo­nów.. Po­ta­cza ocza­mi po sa­lach i na­próż­no szu­ka zna­jo­mych. Ob­ra­ca się do Szka­tul­skie­go, któ­ry, jak wiesz, wszyst­kich zna i ze zdzi­wie­niem go pyta: "Com­ment il ny-a per­son­ne?" – W od­po­wie­dzi Szka­tul­ski się zry­wa, od­bie­ga i po­wra­ca z ja kimś nie­zna­jo­mym pa­nem, któ­re­go księż­nie przed­sta­wia mó­wiąc "chcia­łaś księż­na po­znać pana Pier­sohn". Pa­rad­ne! co?

– Do­sko­na­łe! – za­śmiał się Łęc­ki, – a księż­na za­pew­ne nie była cie­ka­wą Pier­soh­na?

– By­najm­niej.

Jesz­cze chwi­lę roz­ma­wia­li. By­wal­ski do­py­ty­wał się o pa­nią Łęc­ką, któ­rą znał do­sko­na­le i uło­żyw­szy się z Wi­tol­dem co do rau­tu u hra­bi­ny Ko­roń­skiej a balu u Le­wi­czów, wy­pu­ścił go.Łęc­ki miał jesz­cze kil­ka wi­zyt do od­da­nia.

Z Chmiel­nej więc po­dą­żył na Kra­kow­skie, gdzie spo­dzie­wał się kogo zna­jo­me­go spo­tkać.

A szedł ja­kiś smut­ny czy za­my­ślo­ny.

In­a­czej, niż roku ze­szłe­go, spo­glą­dał na ten świat, w któ­rym przy­je­chał szu­kać żony. Po­wo­li jego umysł uczył się ana­li­zy. Roz­ka­wał­ko­wy­wał wszyst­ko, co mu po­wie­dział i co mu do zro­zu­mie­nia dał By­wal­ski. A te pod­ło­ści świa­to­we, któ­re po­zwa­la­ły by­wać u ko­goś i ob­ga­dy­wać go, ob­li­zy­wać się po ob­je­dzie w fi­nan­sach i mal­tre­to­wać je, spro­wa­dza­ły mu ja­kiś nie­smak do du­szy, za­miast go ba­wić.

Wi­told był na­tu­rą wiej­ską, sze­ro­ką, był dziec­kiem ste­pów, a nie śli­skich sa­lo­nów.

Biegł odu­rzo­ny. Wszyst­ko mu się in­a­czej, niż daw­niej, przed­sta­wia­ło i sam nie wie­dział, cze­mu tę zmia­nę przy­pi­sać. Czy do­świad­cze­niu roku wię­cej ży­cia, czy może swym ma­try­mon­jal­nym pro­jek­tom? On przy­by­wał z za­mia­rem oże­nie­nia się, zna­le­zie­nia w tym świe­cie to­wa­rzysz­ki ży­cia. W tem może le­ża­ła róż­ni­ca spo­so­bu za­pa­try­wa­nia się jego na świat i jego próż­no­ści, na fi­nan­se, i By­wal­skie­go.

Tak du­mał i nie zwra­cał uwa­gi na prze­chod­niów, ruch i gwar oży­wio­nej uli­cy.

W tem oczy jego, pro­stym wy­pad­kiem, spo­tka­ły się ze spoj­rze­niem paru ócz jak wę­giel czar­nych, któ­re wszyst­kim jego my­ślom od­ra­zu inny nada­ły ob­rót.

Pra­wie przy­sta­nął.

Zja­wi­sko się prze­su­wa­ło. Trzy po­sta­cie ko­bie­ce, z któ­rych jed­nej spoj­rze­nie oszo­ło­mi­ło Łęc­kie­go, szły da­lej uli­cą.

On też na­wró­cił i szedł za nie­mi.

Ta z nich, któ­rej oczy pa­lą­ce czuł jesz­cze Wi­told, mo­gła li­czyć lat ośm­na­ście. Wzrost jej był wy­smu­kły, fi­gu­ra ślicz­na, tu­ale­ta ele­ganc­ka. – Z pod mę­skie­go jej ka­pe­lu­si­ka wi­docz­ny­mi były kru­cze jej war­ko­cze i ró­żo­we ucho. – W ca­łej jej po­sta­wie, w każ­dym ru­chu, w cho­dzie, roz­wia­ny był po­tęż­ny urok, nie wszyst­kim pięk­nym ko­bie­tom dany.

Obok niej kro­czy­ła dru­ga po­stać, wy­glą­da­ją­ca na jej młod­szą sio­strę, pa­nien­kę jesz­cze po­trze­bu­ją­cą gu­wer­nant­ki… Tę też po­znał Łęc­ki w trze­ciej ko­bie­cie, ubra­nej z an­giel­ska i zdra­dza­ją­cej nig­dy nas nie my­lą­ce­mi ce­cha­mi, cór­kę Al­bio­nu.

Szedł da­lej i du­mał.

Na­gle na rogu Alei i No­we­go Świa­ta jego nie­zna­jo­me na­wró­ci­ły tak na­gle, iż Wi­told za­le­d­wie miał czas usu­nąć się na bok.

Uczy­nił to nie­zgrab­nie, w po­mię­sza­niu, z ru­chem ręki do ka­pe­lu­sza, jak­by się chciał ukło­nić, choć ich nie znał.

A wej­rze­nia ich znów się spo­tka­ły. Po­czer­wie­niał Łęc­ki. Ru­mie­niec ob­lał też świe­że, jędr­ne ob­li­cze nie­zna­jo­mej.

Oczy jej ja­kąś chwi­lę spo­czę­ły na twa­rzy Wi­tol­da i wry­ły się w jego wy­obraź­ni.

Były to czar­ne prze­pysz­ne oczy, smęt­ne a uśmiech­nię­te, w nich le­ża­ła cała pięk­ność tej świe­żej twa­rzycz­ki.

A ob­le­wa­ją­cy ją ru­mie­niec zdra­dzał, że po­zna­ła w nie­zna­jo­mym wiel­bi­cie­la.

Przy­spie­szy­ła też kro­ku, spusz­cza­jąc na dół za­że­no­wa­ną głów­kę i rzu­ca­jąc to­wa­rzysz­kom sło­wa:

– Chodź­my prę­dzej!

Wi­told przy­sta­nął – iść da­lej nie śmiał.

Nikt mu wpraw­dzie nie bro­nił uży­wać tej sa­mej, co nie­zna­jo­ma, prze­chadz­ki.

Ale pew­na sub­tel­ność uczuć, pew­na ich wy­kwint­ność wstrzy­my­wa­ła go da­lej od tej nie­mej ad­mi­ra­cji,Łęc­ki przy­sta­nął, ob­jął jesz­cze raz całą ślicz­ną tę po­stać, jak­by usi­ło­wał ją do­brze i na dłu­go za­pa­mię­tać i po­biegł w prze­ciw­nym kie­run­ku.

Bez­myśl­nie idąc… kom­bi­no­wał, prze­bie­gał w my­śli swych zna­jo­mych w War­sza­wie i tych, o któ­rych tyl­ko wie­dział i sły­szał, chcąc wpaść na trop pięk­nej nie­zna­jo­mej.

Ale nie tra­fiał. Wie­dział tyl­ko, bo to ła­twem było do od­gad­nię­cia z tu­ale­ty nie­zna­jo­mej, z an­giel­skiej gu­wer­nant­ki i z róż­nych in­nych drob­nych szcze­gó­łów, że na­le­ża­ły one do naj­lep­sze­go to­wa­rzy­stwa, do jed­nej z tych klas, któ­rych de­fi­ni­cję hr. Fra­nia do­pie­ro co był mu po­wtó­rzył By­wal­ski.

– By­le­by nie w fi­nan­sach! – mru­czał i biegł.

Ale te czar­ne orien­tal­ne oczy, te kru­cze wło­sy go prze­ra­ża­ły i za­smu­ca­ły.

Wresz­cie przy­spie­szył kro­ku i nie­cier­pli­wie mach­nął la­ską, jak­by chciał so­bie do­po­módz w roz­pę­dze­niu my­śli.

– Cóż ona mnie może ob­cho­dzić! może jej już nig­dy nie spo­tkam! – szep­tał sam do sie­bie, szu­kał spo­sob­no­ści wy­ko­le­je­nia z ob­ra­nych to­rów, swej wy­obraź­ni.

– Łęc­ki! – za­wo­łał w tem za nim ja­kiś mu zna­ny głos.

Ob­ró­cił się i po­znał w tuż do­cho­dzą­cym do nie­go mło­dzień­cu Ka­ro­la Ko­roń­skie­go… swe­go ko­le­gę z Lie­ge.

– Ka­rol! – za­wo­łał ra­do­śnie.

– Jak się masz! – od­parł, po­da­jąc mu rękę Ko­roń­ski – jak się masz!

Obaj ser­decz­nie się wi­ta­li.

Ka­rol był ślicz­nym męż­czy­zną. Wy­so­ki, ude­rza­ją­co sym­pa­tycz­nych dys­tynk­cją ry­sów, za­chwy­cał ele­gan­cją ru­chów i jak­by nie wro­dzo­ną, lecz wy­ro­bio­ną ary­sto­kra­tycz­no­ścią typu.

Jego ja­sne, mie­nią­ce się sza­fi­ro­wa oczy, od­bi­ja­ły przy bia­łej, ko­bie­cej pra­wie twa­rzy i czar­nym ma­łym wą­si­ku.

A w tych oczach było coś we­so­łe­go i spryt­ne­go, nie­bez­piecz­ne­go i enig­ma­tycz­ne­go.

– Sły­sza­łem – mó­wił Ko­roń­ski – że ci się do­sko­na­le po­wo­dzi, że ko­le­je, cu­krow­nie ro­bią z cie­bie po­wo­li…

– Mil­jo­ne­ra! – do­koń­czył Wi­told – wlicz w to mię­dzy baj­ki, a opo­wia­daj mi o so­bie. Coś zro­bił do­bre­go od lat trzech, czy wię­cej, ja­ke­śmy się ostat­ni raz wi­dzie­li?

– Opo­wia­dać! ha! je­liś cie­ka­wy, to i owszem, ale nie tu­taj, gdzie idziesz?

– Nig­dzie!

– No to chodź­my na cze­ko­la­dę do Lo­ur­sa i tam po­ga­da­my, tym­cza­sem mów, po co i czy na dłu­go przy­je­cha­łeś?

– Przy­je­cha­łem na kar­na­wał, a ty, jak się do­wie­dzia­łem, je­steś tu z mat­ką, któ­ra otwo­rzy­ła sa­lo­ny?

– Tak… ba­wi­my się do­sko­na­le… nig­dy nic są­dzi­łem, abym mógł się tak ba­wić w War­sza­wie.

– Dla­cze­go?

– No wiesz! ja… com wi­dział wszyst­kie sto­li­ce, co mnie Pa­ryż za­czy­nał nu­dzić i Flo­ren­cja i Wie­deń!

Wi­told spoj­rzał na Ka­ro­la ukrad­kiem. Szli da­lej, przy­spie­sza­jąc kro­ku.

Dal­sza roz­mo­wa to­czy­ła się uryw­ka­mi, skła­da­ła z ulot­nych py­tań i od­po­wie­dzi, któ­re czę­sto wy­wo­ły­wa­ły uśmiech cie­ka­wo­ści, czy we­so­ło­ści na usta obu mło­dzień­ców.

Wresz­cie do­szli do cu­kier­ni Lo­ur­sa.

Ko­roń­ski wy­szu­kał sto­lik; sto­ją­cy nie­co na ustro­niu.

Obaj przy­ja­cie­le za­sie­dli i po­da­no im za­żą­da­ną cze­ko­la­dę, a Ko­roń­ski tak za­czął, z pew­ną, nie­zna­ną do­tąd Wi­tol­do­wi u nie­go pozą.

– Naj­przód od­po­wiedz mi na py­ta­nie, czy chcesz być z nami do­brze?

– Ale i owszem!

– A więc, na­le­żysz do par­tji, na któ­rej cze­le w świe­cie stoi sa­lon mo­jej mat­ki, na któ­rej cze­le mię­dzy mło­dzie­żą sto­ję ja.

– Nie ro­zu­miem!

– Jak­to? jesz­cze nie wiesz? – mó­wił da­lej Ko­roń­ski – bro­ni­my się prze­ciw ży­dom. My, no­szą­cy hi­sto­rycz­ne na­zwi­ska, re­pre­zen­tu­ją­cy praw­dzi­wą ary­sto­kra­cję pol­ską, utwo­rzy­li­śmy par­tję an­ti­se­mic­ką.

– A do dja­bła! – prze­rwał Wi­told – po­war­jo­wa­li­ście z tymi an­ti­se­mi­ta­mi! By­wal­ski! ty!

– Być może – prze­rwał Ko­roń­ski, lek­ko po­draż­nio­ny – ale tak rze­czy sto­ją. To­wa­rzy­stwo en­fin do­bre po­dzie­li­ło się na tych, co by­wa­ją w fi­nan­sach i tych, co nie by­wa­ją. Do tych na­le­żę i ja i każ­dy, qui se re­spec­te.

– Prze­pra­szam cię. I ja bar­dzo się sza­nu­ję i do fi­nan­sów spe­cjal­ne­go po­pę­du, nie mam, jed­nak­że de­mon­stro­wać nie chcę.

– A tu o to wła­śnie cho­dzi. Nie wol­no ci by­wać w tych sa­lo­nach, nie wol­no ci się im pre­zen­to­wać, nie wol­no ci tań­czyć z temi pan­na­mi..

– Prze­pra­szam! – prze­rwał nie­co wzbu­rzo­ny Wi­told – do­bro wy­cho­wa­nie, a je­śli nie to… to pew­na wro­dzo­na szla­chet­ność…

– Ale…

– Żad­ne ale… w ta­kim wy­pad­ku mógł­bym tyl­ko nie by­wać w do­mach, w któ­rych bym mógł fi­nan­se spo­ty­kać.

– To pra­wie byś nig­dzie nie by­wał.

– A więc chcesz…?

– Nie nie chcą.

– Owszem! chcesz, abym dzia­łał prze­ciw moim prze­ko­na­niom?

– Se­mic­kim?

– Nie, tyl­ko szla­chet­nym! Za­mknij­cie drzwi wa­szych sa­lo­nów fi­nan­som, a szu­kać ich nie będę. Ale wpusz­czać ich na to… aby im po­ka­zy­wać swo­ję fumy, aby ich mal­tre­to­wać, to śmiesz­ne i nie­uczci­we!

– Wiesz – prze­rwał Ko­roń­ski ze zło­śli­wym uśmie­chem – przy­cho­dzi mi na myśl, że może do dja­bła masz na my­śli ja­kie mał­żeń­stwo w tym świe­cie!Łęc­ki po­czer­wie­niał.

– Do­tąd w mo­dzie to tyl­ko jest w ary­sto­kra­cji, a ja szlach­cic…

– Zro­bi­łeś się im­per­ty­nen­tem!

– Mój ko­cha­ny Ka­ro­lu – od­parł Wi­told – bar­dzo cię ko­cham, lecz do twe­go sto­wa­rzy­szę nia na­le­żeć nie będę. Zresz­tą fi­nan­se kpią so­bie ze mnie. Skap­tuj dla twe­go to­wa­rzy­stwa hra­bie­go Fra­nia, któ­ry się u ży­dów ob­ja­da, a po­tem ich wy­drwi­wa, skap­tuj By­wal­skie­go, któ­ry u nich w se­kre­cie do­sta­je in­dy­ge­stji, a na dy­ge­stję idzie do sa­lo­nu twej mat­ki., a od­dasz praw­dzi­wą przy­słu­gę wiel­kie­mu świa­tu, bo zdo­bę­dziesz mu przy­najm­niej sza­cu­nek fi­nan­sów, któ­re­go te­raz nie ma.

Ko­roń­ski w od­po­wie­dzi za­milkł i wy­glą­dał zły i po­draż­nio­ny.

Wi­told zmie­nia­jąc ton i wy­cią­ga­jąc rękę do Ka­ro­la, za­gad­nął:

– Mimo to bę­dzie­my do­bry­mi przy­ja­ciół­mi i bądź prze­ko­na­nym, że mimo tego, com ci po­wie­dział, nie będę szu­kał ob­ja­du u Kin­ste­inów, ani ko­tyl­jo­na z pan­ną Kohn czy inną. Wie­rzaj mi! A te­raz przejdź­my do in­ne­go przed­mio­tu. Opo­wiedz mi o so­bie, bar­dzo cię pro­szę.

Ko­roń­skie­go fi­zjo­gnom­ja ła­god­nia­ła, po mi­nu­cie na­my­słu, od­parł:

– O so­bie? mój dro­gi! je­ste­śmy, to jest by­li­śmy za­nad­to do­brze, abym chciał ci ukry­wać przy­czy­nę na­sze­go zjaz­du do Pol­ski. To­bie jed­ne­mu mogę się zwie­rzyć, bo cię znam. Pra­gnę się oże­nić! Ma­jąt­ki na­sze są nie­co nad­we­rę­żo­ne przez to ży­cie, ja­kie od lat pro­wa­dzi­my. Tak jesz­cze nie je­stem zban­kru­to­wa­ny, aby się że­nić z cór­ką ja­kie­go kru­pie­ra, jak To­nio, ani też tak wiel­kim pa­nem, aby szu­kać księż­nicz­ki zde­tro­ni­zo­wa­nej, zwy­kle brzyd­kiej i nie bo­ga­tej. Ma­jąt­ku po­trze­bu­ję, bo sam mam, choć za­dłu­żo­ną, ale pań­ską for­tu­nę. Z wiel­kie­go na­zwi­ska, z wiel­kich sto­sun­ków, tak­że­bym nie re­zy­gno­wał, bo wiesz, w ja­kim świe­cie by­łem wy­cho­wa­ny, bo na­zwi­sko no­szę jed­no z naj­pięk­niej­szych w kra­ju…

Ko­roń­ski skoń­czył czy urwał, a Wi­told po­ta­ki­wał miną, w któ­rej czy­ta­łeś tyl­ko szcze­rość i życz­li­wość. Wresz­cie za­gad­nął:

O ile znam wasz świat, to na­tra­fisz na pew­ne trud­no­ści, są­dzę…

– O my­lisz się! – prze­rwał Ka­rol z uśmie­chem za­ro­zu­mia­łym – po­ju­trze raut mant so­iree u mej mat­ki… przyj­dziesz na­tu­ral­nie i zo­ba­czysz, jaką mamy po­zy­cję. Świat war­szaw­ski, mó­wię ci, moja mat­ka ma cały w kie­sze­ni. Ona dziś jest wy­rocz­nią ona re­pre­zen­tu­je Ia flne fleur zna­cze­nia rodu, sto­sun­ków i szy­ku. Dziś są­dzę, nie ma w Pol­sce pan­ny, któ­ra­by nie była szczę­śli­wą z mego wy­bo­ru. Tyl­ko ja się na­my­ślam… bo te pol­skie po­sa­gi, mój dro­gi, wście­kle są małe i ete­rycz­ne. Ja nie zdra­dzam się do­tąd, że tego roku pra­gnę zro­bić ten coup d'etat, ale mię­dzy nami mó­wiąc, ostat­nie wy­pad­ki za­chwia­ły na­szą for­tu­nę.

– Mó­wio­no – prze­rwał ci­cho Łęc­ki – żeś się sta­rał w Pa­ry­żu o sio­strę księż­nej Eme­ry­ko­wej.

– Mó­wio­no praw­dę! – od­parł jesz­cze ci­szej Ko­roń­ski, leko się ru­mie­niąc – była chwi­la, w któ­rej dla mil­jo­nów chcia­łem po­świę­cić uro­dze­nie.

– I?…

– Wy­staw so­bie głu­pie­mu ban­kie­ro­wi za­chcia­ło się i dla dru­giej cór­ki pol­skiej mi­try… a ja tyl­ko hra­bią. – Nie ża­łu­ję! woię mi­lion mniej, a przy­zwo­ity herb po­dwój­ny na drzwicz­kach mej ka­re­ty.

Wi­told co­raz głę­biej się za­my­ślał, aż wresz­cie z pew­ną oba­wą w oczach za­py­tał przy­ja­cie­la.

– Więc ser­ce u cie­bie?…

– Al­lons donc – prze­rwał Ko­roń­ski – mi­nę­ły te cza­sy. Ko­roń­ski nie może słu­chać pod­szep­tów ser­ca, choć­by je miał. – Ser­ce to naj­więk­szy mar­no­traw­ca, któ­ry za­gra­ża ru­iną zwy­kle wiel­kim na­zwi­skom i ro­dom. Ty szczę­śli­wy! mo­żesz się oże­nić we­dług twe­go gu­stu i ser­ca. Ja! ro­zu­miesz to, mam pew­ne świę­te obo­wiąz­ki.

– Być bo­ga­tym!

– Nie­ste­ty!

Wi­told spoj­rzał na przy­ja­cie­la, ale tak, jak­by go do­pie­ro po­zna­wał, a nie znał od lat.

Ko­roń­ski wstał i spoj­rzał na ze­ga­rek.

– Pierw­sza – za­wo­łał – mam ty­sią­ce wi­zyt, o pierw­szej obie­ca­łem być u księż­nej Dru­skiej. Do wi­dze­nia ci. – Bę­dziesz u mnie. Rano za­wsze je­stem w domu. Co tyl­ko War­sza­wa ma de bril­lant, po­znasz u mej mat­ki po­ju­trze. U mnie co rana zo­ba­czysz całą mło­dzież. Do wi­dze­nia! mój dro­gi! Ko­nie moje, wszyst­ko na two­je usłu­gi! Do wi­dze­nia!

Uści­snę­li so­bie ręce, Ko­roń­ski wy­biegł, a Wi­told dziw­nie oszo­ło­mio­ny zbie­rał my­śli swe bez­ład­ne.

Te roz­mo­wy z By­wal­skim i Ko­roń­skim pra­wie go prze­stra­szy­my. Bał się wpaść w ja­kąś pu­łap­kę z tymi obo­za­mi, w tem no­wem roz­dwo­je­niu to­wa­rzy­stwa. Nie chciał by­najm­niej na­ra­żać so­bie tych… ani owych.

Wy­szedł z cu­kier­ni i nie wie­dział, gdzie skie­ro­wać swe kro­ki.

Czuł po­trze­bę mą­drej i życz­li­wej rady, zdro­we­go na rze­czy po­glą­du. Zda­nia By­wal­skie­go, świa­tow­ca i wy­ja­da­cza, ani Ko­roń­skie­go, pa­ni­cza i utra­cju­sza, nie mo­gły wpły­wać na Wi­tol­da. Oba­ła­mu­ci­ły tyl­ko jego zdro­we po­ję­cia, jego szcze­rą, otwar­tą i szla­chet­ną na­tu­rę.

Stał na chod­ni­ku i my­ślał.

Wtem przy­po­mniał so­bie hra­bie­go Osto­ję, czło­wie­ka już star­sze­go, któ­re­go ro­zum­ne i fi­lo­zo­ficz­ne po­glą­dy za­chwy­ca­ły go w swo­im cza­sie.

– Gdy­bym do nie­go po­szedł – po­my­ślał – wnuk za­wsze tak mnie lu­biał, znał mego ojca… na­le­ży mu się to na­wet.

Hra­bia Osto­ja wy­co­fał się od lat ze świa­ta, ale to nie prze­szka­dza­ło, że o wszyst­kiem wie­dział i wszyst­kich znał. A dziw­nie zdro­wy i bez­stron­ny miał spo­sób za­pa­try­wa­nia się na rze­czy tego świa­ta.Łęc­ki nie dłu­go się wa­hał, po­spie­szył i wnet sta­nął przed pa­ła­cem Osto­jów.

– Pan hra­bia przyj­mu­je? – za­py­tał i po­dał swój bi­let słu­żą­ce­mu.

– Pan hra­bia pro­si – od­parł ten­że, wkrót­ce po­wró­ciw­szy i prze­pro­wa­dził Łęc­kic­go przez sze­reg po­koi, urzą­dzo­nych z sta­ro­świec­kim kom­for­tem.

– Jak się masz! – za­wo­łał hra­bia, nie­co pod­no­sząc się na fo­te­lu.

Hra­bia li­czył lat prze­szło sześć­dzie­siąt. Był to typ wiel­kie­go pana sta­rej daty. Ja­kaś wspa­nia­łość ce­cho­wa­ła tak do­brze jego fi­gu­rę jak i twarz.. Ta ostat­nia sze­ro­ka, o wy­nio­słem czo­le, otwar­ta, z du­żym or­lim no­sem, przy­po­mi­na­ła typy z szes­na­ste­go wie­ku ob­ra­zów Ma­tej­ki. Naj­zu­peł­niej­szą swo­bo­da wid­nia­ła z każ­de­go jego ru­chu, z tonu jego słów pły­ną­cych po­wo­li i bez żad­nej em­fa­zy.

Wi­told usiadł na­prze­ciw nie­go i za­pa­lił cy­ga­ro, do któ­re­go ogień po­da­wał mu sam go­spo­darz.

Ro­ma­wia­li o ni­czem i o wszyst­kiem.

Wre­sa­cie za­gad­nął Łęc­ki.

– Zgnie­waj się hra­bia na mnie, lecz się przy­znam szcze­rze, że dziś jesz­cze nie był­bym mu zło­żył mego usza­no­wa­nia, gdy­by nie po­trze­ba, jaką czu­ję, usły­sze­nia o tem i o owem jego zda­nia.

Osto­ja po­pra­wił się na krze­śle i uśmiech­nął.

– Do sta­re­go in­wa­li­dy przy­cho­dzą tyl­ko po rady.

– Któ­re za­wsze są je­dy­nie do­bre – do­dał Wi­told – sko­ro mło­dy bi­zun, jak ja, na pierw­szych kro­kach czu­ję ich po­trze­bę. – Otóż wi­dzia­łem dziś By­wal­skie­go…

– A! ten pie­cze­niarz! po­czci­wy czło­wiek – lu­bię go – to przy­ja­ciel praw­dzi­wy twe­go domu, czy tak V

– Tak… – od­parł Łęc­ki i cią­gnął da­lej – wi­dzia­łem też i mło­de­go Ko­roń­skie­go… Obaj na­ga­da­li mi dużo nie­stwo­rzo­nych rze­czy o sto­sun­ku dzi­siej­szym to­wa­rzy­stwa do fi­nan­sów.

Hra­bia zro­bił minę zdzi­wio­ną.

To­wa­rzy­stwo – cią­gnął da­lej Łęc­ki – po­dob­no się po­dzie­li­ło na obo­zy… mło­dzież tak­że…

– A, wiem już… o czem chcesz mó­wić – prze­rwał hra­bia, pusz­cza­jąc kłąb dymu i jak­by się za­bie­ra­jąc do dłuż­szej roz­mo­wy – wiem!

Uśmiech­nął się iro­nicz­nie i da­lej mó­wił – Hra­bi­na Ko­roń­ska sta­nę­ła tego roku na stra­ży nie­ska­zi­tel­no­ści sa­lo­nów i… ro­dów. Ge­nial­na to ko­bie­ta, któ­ra za­wsze, wszyst­ko co chcia­ła, prze­pro­wa­dza­ła.. tej zimy więc, za­pew­ne, za­pa­nu­je w świe­cie sil­ny prąd an­ti­se­mic­ki… Czy to dłu­go po­trwa, zo­ba­czy­my. Wła­ści­wie wszel­kie uprze­dze­nia w praw­dzi­wym świe­cie miej­sca mieć nie po­win­ny i nig­dy ich nie mają My­śmy prze­krę­ci­li zna­cze­nie wy­ra­zu "Ie mon­de," bo go w wła­ści­wem zna­cze­niu nie zna­my. Świat to jest to­wa­rzy­stwo, zło­żo­ne z wy­bit­nych człon­ków ca­łe­go spo­łe­czeń­stwa. Do tego to­wa­rzy­stwa, do tego wiel­kim na­zwa­ne­go świa­ta wstęp dają uro­dze­nie, pięk­ność, ta­lent, ge­niusz i ma­ją­tek. My­śmy świa­tem na­zwa­li szczel­nie za­mknię­te kół­ko, za­skle­pio­ne w swych głu­pich nie­raz prze­są­dach, scho­rza­łe od daw­na. Do tego świat­ka, do tego kół­ka łu­dzi, po­grą­żo­nych w wła­snej ad­mi­ra­cji, pcha­ją się prze­bo­jem fi­nan­se. Czy to do uwie­rze­nia?

Hra­bia się za­pa­lał i nie cze­kał już na od­po­medź Wi­tol­da, tyl­ko da­lej mó­wił:

– Cóż spo­tkasz w tym tak zwa­nym świe­cie pol­skim? Nic i ni­ko­go, bo uni­ka­ją go lu­dzie ta­len­tu i za­słu­gi, a nu­dzą się w nim lu­dzie ser­jo. Do nie­go pcha­ją się tyl­ko fi­nan­se. Te fi­nan­se, za­miast my­śleć o usta­no­wie­niu sil­ne­go, od­ręb­ne­go, ży­wot­ne­go to­wa­rzy­stwa, my­ślą tyl­ko o wci­śnię­ciu się prze­bo­jem do kół­ka, któ­re na­wet ich rze­czy­wi­stych, bo mija je, cnót nie jest zdol­ne oce­nić, tyl­ko ich śmiesz­no­ści wy­drwić po­tra­fi. Coż oni w tym świe­cie znaj­du­ją? sma­ko­szy, któ­rzy zje­dzą ich ob­ja­dy i hra­biów, któ­rzy pod­mi­nu­ją ich krwa­wo za­pra­co­wa­ne mil­jo­ny. Mimo to est cią­gły tłok lu­dzi o se­mic­kich ry­sach i ro­zum­nych czę­sto w twa­rzy wy­ra­zach u drzwi, nad któ­re­mi błysz­czy koro ia czy mi­tra. To raj ży­dów! By­łem za­wsze bar­dzo prze­ciw­nym otwar­ciu na oścież na­szych po­dwoi tym lu­dziom, któ­rzy ma­cha­ją ko­zły akro­ba­tycz­ne, aby dojść do mil­jo­na, któ­rzy do­szedł­szy, uni­ża­ją się i pod­lą, aby zjeść z nami śnia­da­nie. Le jeu ne vaut pas Ia chan­del­le. Do­świad­cze­nie do­sta­tecz­nie po­ka­za­ło.

Wi­told się uśmiech­nął, a hra­bia po­cią­gnął kil­ka razy cy­ga­ro i da­lej mó­wił:

Sam bro­ni­łem przez całe moje ży­cie ogni­ska mego, aby por­tret het­ma­na nie skrzy­wił się na wi­dok w tej kom­na­cie czło­wie­ka, któ­ry krę­tą dro­gą do­szedł do mil­jo­nów, zrów­ny­wu­ją­cych się z za­słu­gą czy szes­na­sto­ma po­ko­le­nia­mi za­cnej i szlachbt­nej krwi. Dziś…

Hra­bia prze­rwał i gorz­ko się uśmiech­nął, aby da­lej mó­wić.

– Dziś… gdy nie je­stem pew­nym, czy jaki ku­zyn mego domu nie zmu­si mnie do otwar­cia tej kom­na­ty fi­nan­som, jako krew­nym, pra­gnę w tem wszyst­kiem ode­grać przy­najm­niej szla­chet­ną i ro­zum­ną rolę. Nie ro­zu­miem więc ha­sła, któ­re z po­wo­dze­niem pu­ści­ła w obieg pani Ko­roń­ska, boję się…

Tu hra­bia dziw­nie spryt­nie się uśmiech­nął i do­dał:

– Boję się, aby ju­tro nie otwo­rzy­ła swe­go ta­lo­nu fi­nan­som, wpro­wa­dzo­nym przez sy­no­wę.

Wi­told głę­bokj się za­my­ślił, a hra­bia koń­czył:

– Raz… gdy to się sta­ło, dzie­je i dziać się – nie­ste­ty! bę­dzie, fi­nan­se mu­szą uwa­żać nasz sa­lon za swój, bo swo­je­go nig­dy już nie utwo­rzą, a my śmiesz­ni bę­dzie­my w po­gar­dzie dla lu­dzi, któ­rych mil­jo­na­mi się za­si­la­my.

Hra­bia skoń­czył, a Wi­told po­mó­wiw­szy z nim jesz­cze o in­nych świa­to­wych drob­nost­kach, za­bie­rał się do wyj­ścia.

Przy po­że­gna­niu Osto­ja po­pro­sił Łęc­kie­go… aby go jak naj­czę­ściej od­wi­dzał.

– Cy­ga­ro i radę czło­wie­ka, któ­ry nig­dy nie uży­wał oku­la­rów, za­wsze u mnie znaj­dziesz – do­dał, po­da­jąc mu swą sze­ro­ką dłoń.

* * *
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: