- W empik go
Ziele Marianny - ebook
Ziele Marianny - ebook
Kontynuacja Akuszerki z Sensburga. Podobnie, jak pierwsza część, powieść jest wysycona zapachem ziół, smakami Mazur i prostym życiem ludzi „z ziemi i z pór roku”. Marianna, córka Akuszerki, ucieka przed wojną na Mazury. Udaje jej się przeżyć, zaszytej głęboko w małej chacie w puszczy. Jednak już po wojnie przychodzi taki moment, że o mały włos nie traci życia. Marianna staje też przed wyborem – posłuchać serca czy intuicji? Czy miłość od pierwszego wejrzenia jest ważniejsza niż lojalność i gotowość do pomocy?
Razem z matką, pielęgniarką w mrągowskim szpitalu, uparcie realizują marzenia o zielarni w polskim już Mrągowie, choć nie jest to łatwe zadanie, są bowiem oskarżane o szerzenie ciemnoty i zabobonów. Kobiety zbliżają się do siebie i wspólnie odbudowują swoje życie. Bieda, niechęć do dawnych mieszkańców, którzy pozostali w mieście, traumy wojenne i powojenne, epidemie – temu wszystkiemu muszą stawić czoła.
Rok 1945 był na Mazurach rokiem wyjątkowo trudnym. Bezprawie, szaber i przemyt, przemoc i gwałty – od zaczyna się ta powieść. Ale ludzie mają swoje marzenia i wciąż kochają tak samo.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-624-5 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Elegancki mercedes wjechał do miasta. Młody chłopak za kierownicą słuchał wskazówek starszej pani, których udzielała dziwną, nienaturalnie miękką niemczyzną. Nigdy nie mówiła z takim akcentem jak on i ilekroć ją słyszał, dziwił się, że można się posługiwać tak źle brzmiącym niemieckim.
– Ten wiadukt był tu również wtedy – powiedziała i poprosiła, by się zatrzymał na poboczu. Wysiadła i patrzyła na szary mur jak na coś niezwykłego. Chłopak wyciągnął z kieszeni swoich dzwonów wranglerów miętową gumę do żucia i rozgryzł ją białymi zębami. Nudził się. Babka jednak tak bardzo go prosiła, że musiał się zgodzić. Był już zmęczony i chciał wreszcie położyć się spać, ale ona kazała się wysadzić przy tym murze i stoi teraz przed nim, jakby się do niego modliła.
Potem wsiadła do auta i kościstą dłonią wskazała kierunek jazdy. Mijali drzewa i dopiero po dłuższym czasie zauważyli pierwsze domy. Z daleka widać było budynki z czerwonej cegły. Tam się skierowali.
– To koszary. Tu służył twój dziadek. Zatrzymaj się.
Zrobił, o co prosiła, i znów musiał czekać na babkę, która wysiadła i zniknęła za jakimś filarem. Potem przeszła na drugą stronę drogi, stała przed bramą i patrzyła na wielki gmach.
– Dalej pojedziemy prosto.
Zastanawiał się, jak babka mogła w ogóle tu żyć. Biedne, szare miasto, zupełnie inne niż jego rodzinne. Było w nim coś takiego, że od razu myślał o przaśności i pospolitości. Ona patrzyła na nie jak na jakiś cud świata – podczas gdy on widział tylko zniszczone budynki, nędznie ubranych ludzi, idealnie dopasowanych do równie obskurnych ulic, i wyczuwał zapach ich obiadów: gotowanej przekiszonej kapusty albo kaszy z cebulą.
Nagle musiał zahamować. Drogę zajechał mu sapiący rozklekotany autobus. Chłopak zastanawiał się, jak taki złom może w ogóle jeździć i jeszcze zabierać podróżnych. Dotarli chyba na dworzec autobusowy. Wyglądał jak poskładany z kartonów, zbudowany byle jak, naprędce. Ester mu nie uwierzy, kiedy jej to wszystko opowie. Od początku powtarzała, żeby sobie darował, przecież babka może pojechać z jedną z tych świetnie zorganizowanych niemieckich wycieczek. Jasne, ale wtedy by nie mogła tak komenderować jak teraz nim.
Mijali rozklekotane wozy z końmi, jakieś dwukółki, ale samochodów nie było prawie wcale. Jakby cofnęli się o sto lat. Takie obrazki widział w podręcznikach, ale nigdy na żywo.
Babka rozglądała się wkoło.
– Tego za moich czasów nie było. – Wskazała na duży szary gmach po lewej stronie. – Ale te kamienice pamiętam – mówiła dalej, spoglądając na prawą stronę.
Patrzył bez ciekawości. Guma straciła już smak, wypluł ją przez okno.
– Ta ulica nazywała się wtedy Hitlerstrasse, a tam było kino. Tu kupowałam chleb, a tu zanosiłam ubranie do krawca. Tam mieszkał najlepszy w mieście adwokat, Żyd. A tam…
Wyliczała, ale jej nie słuchał. Czuł, że jeśli nie dotrą szybko do hotelu, zaśnie za kierownicą.
Jechali w stronę budynku, który już z daleka wyglądał jak ratusz. Chłopak miał wręcz pewność, że się nie myli, tak podobna była budowla do ratusza w jego mieście.
Babka nagle wykrzyknęła:
– Zatrzymaj się.
Dziarsko wysiadła z auta i zadarła głowę. Patrzyła z niedowierzaniem.
– To na pewno tu, przecież ratusz stoi, jak stał. To na pewno tu. Mój Boże, mój Boże. – Drobiła nerwowo, zwracając na siebie uwagę przechodniów. Spoglądali na nią nieprzychylnie, oceniali auto. Ktoś nawet splunął na oponę i poszedł dalej, mamrocząc coś pod nosem.
Chłopak niczego nie rozumiał, ruszył jednak za babką, którą krążyła wokół klombów z bratkami, jakby czegoś szukała.
Wreszcie zatrzymała przechodzącą kobietę i spytała ją o coś łamaną polszczyzną. Kobieta spojrzała na nią ze strachem i nie odpowiedziawszy, szybko się oddaliła. Staruszka zagadnęła kolejną osobę, ale skutek był taki sam. Ludzie patrzyli na nią jak na trędowatą i chłopakowi zrobiło się jej po prostu żal.
– Chodź, babciu, pojedziemy do tego hotelu. Na dziś chyba dość. Jutro wszystko obejrzymy.
Wsiadła zrezygnowana i wyraźnie zdenerwowana. Jechali dalej, a ona rozglądała się i tylko kręciła głową. Zaczęła teraz patrzeć na miasto z obrzydzeniem – chłopak wyraźnie dostrzegł to w jej oczach.
W miarę jak jechali, krajobraz się zmieniał. Nie było już wysokich kamienic, minęli jakąś obskurną stację paliw.
– Jedźmy dalej. Gdzieś tu powinien być szpital.
Spojrzał na nią zdumiony. Czyżby źle się poczuła?
Silnik ojcowskiego mercedesa pracował niezawodnie. Pierwszy raz pojechał tak daleko. Ester mu nie uwierzy.Ścieżka prowadząca do lasu zarosła tarniną i jeżyną. Pędy przeplatały się ze sobą i kłuły boleśnie przy nieuważnym dotknięciu. Późnym latem i jesienią wybaczało się tę ich niedostępność, gdyż obdarowywały hojnie zbieraczy, ale wiosną i zimą były niczym zasieki.
Galina lubiła ową niedostępność, chroniącą jej nowy dom. Czasem celowo schodziła ze ścieżki, by ta mogła zarosnąć krzewami i po jakimś czasie stać się niewidoczna. Galina wiedziała, że jeśli skręci kawałek dalej, koło sędziwego buka, który jesienią zaścielał okolicę rudymi liśćmi, rozległym jagodnikiem dojdzie potem po skosie z powrotem do ścieżki. Ten drobny wybieg pozwalał jej mieć pewność, że nikt nie znajdzie drogi do jej domu i świat o niej po prostu zapomni. Ludzie bowiem wolą poruszać się przetartymi szlakami, a rdzawy buk rzadko kiedy bywa punktem orientacyjnym na mapie gęstego i nieprzystępnego w tym miejscu lasu.
Odkąd porzuciła habit mniszki wyznania staroobrzędowego, stała się inną kobietą. Czasem wracała myślami do nieodległego Wojnowa i klasztoru, w którym spędziła całe dorosłe życie, jednak wspomnienia dotyczyły głównie prowadzonej tam zielarni. I jeszcze czegoś, o czym chciała zapomnieć. Gwałtu dokonanego przez rosyjskich żołnierzy i odebranego jej potem siłą syna, któremu nadała w myślach imię Piotr.
Takie było jej życie – pasmo przymusu i krzywdy. Oddana do klasztoru wbrew woli, wbrew woli będąca obiektem seksualnej napaści. Wbrew woli pozbawiona macierzyństwa. Nie chciała już ani chwili dłużej być niewolnicą. Teraz, na wolności – jak to czasem określała – postanowiła żyć na własnych zasadach, przeczuwała jednak, że jakiś człowiek może przynieść jej kolejne zniewolenie. Odcięcie się od ludzi dawało jej nadzieję na niezależność.
Na tych właśnie warunkach zgodziła się w 1937 roku zostać żoną Marcina Gramsa, właściciela niewielkiego gospodarstwa położonego w środku lasu. Nie z miłości, bo na tę nie było jej już chyba stać, a z rozsądku. To on podpowiadał jej, że jeśli będzie chciała jeszcze przeżyć coś poza dniami i nocami w klasztorze, musi zaryzykować.
Tymczasem Marianna tej pierwszej wojennej zimy, nakryta jakąś derką, na wozie człowieka, który przewoził cukier, ziemniaki i masło dla wojska, przedostała się na Prusy Wschodnie i poprosiła o schronienie w klasztorze w Wojnowie. Jej matka była pewna, że dziewczyna pozostaje pod opieką babki, gdyż tamta nie napisała ani słowem o ucieczce podopiecznej, która pozostawiła tylko krótki list na kuchennym stole, że jedzie szukać Stasi. Doprowadziła tym i tak przerażoną wojną babkę niemal do załamania nerwowego – ale tego, że ktoś może się martwić, młodość zwykle nie bierze pod uwagę. Matka Stasi obiecała opiekować się dziewczyną i nie dotrzymała słowa. List, jaki po pewnym czasie otrzymała od wnuczki z dalekich Prus, uspokoił ją nieco.
Marianna spakowała najpotrzebniejsze rzeczy, przede wszystkim ciepłe ubrania i trochę pieniędzy z wynajmu domu matki, i pod osłoną nocy pojechała z umówionym handlarzem w nieznane. Po niemal tygodniowej, pełnej trudów podróży dotarła do Alt Ukten¹, a stamtąd ruszyła do klasztoru. Korzystała czasem z podwody rolników jadących gdzieś w swoich sprawach. Gdy stanęła przed bramą i zakołatała, otworzyła jej siostra Lena. Marianna opowiedziała jej, kim jest i po co przybyła, na co tamta aż złapała się za głowę, że ta wiotka jak trzcinka miedzianowłosa dziewczynka dotarła tu aż z Puszczy Białej.
Siostra Lena była obowiązkowa, pilna, cicha i gorliwa, okaleczona na całe życie przez polio i bez reszty oddana klasztorowi. Jak wiele pozostałych sióstr, nie znała innego życia, więc wspólnotę traktowała jak jedyną rodzinę, a mateczkę Antoninę jak matkę. Poszła o wszystkim powiedzieć przełożonej.
Mateczka siedziała w swojej celi przy piecu i szeptała modlitwy, co rusz zerkając przez okno wychodzące na molennę. Oderwana od modlitwy nie była zadowolona i przywitała Mariannę ze ściągniętą gniewem twarzą. Dopiero gdy siostra Lena wyjaśniła jej cel przybycia dziewczyny, mateczka złagodniała, a w rysach gościa zauważyła pewne podobieństwo do mieszkającej w klasztorze przez jakiś czas zielarki i akuszerki.
– Dobrą kobietą jest twoja matka, ale nie wiem, co się z nią teraz dzieje. Kilka lat temu wyjechała do Sensburga i dawno się nie odzywała, pewnie nie ma jak. Przecież jest wojna. Już druga w moim życiu.
– Ależ tu nie ma wojny! Wojna to jest u nas, w Polsce! – zawołała zdziwiona Marianna.
– Wojny może nie ma, ale całe Prusy muszą ją wspomagać i niewiele tu spokojniej. Mówią, że już młodych biorą do dziwnych organizacji i każą im bić pokłony przed Hitlerem. Ci, co byli z niemieckich rodzin, teraz się do nas, sąsiadów, często nie przyznają. Nie jest dobrze, dziecko. Lepiej, żebyś gdzieś przeczekała ten zły czas. Ze względu na to, że jesteś córką naszej Stasi, mogę ci tu zaoferować schronienie, a ty nam pomożesz w pracy. Zamieszkać możesz w dawnej zielarni swojej matki i siostry Galiny, które były wielkimi przyjaciółkami.
– A ta siostra Galina to gdzie? – zapytała Marianna z nadzieją w głosie, bo najbardziej w świecie chciała odnaleźć matkę. Skoro Galina była jej przyjaciółką, to może ma jakieś wieści?
– Galina opuściła klasztor i wyszła za mąż. O tym się u nas nie mówi, a tobie powiedziałam tylko dlatego, że pewnie i tak wkrótce się z nią spotkasz. – Mateczka ściągnęła usta.
– A jak ją znajdę? – Marianna upierała się przy swoim.
– Po co się nad tym zastanawiać, skoro znam lepsze rozwiązanie. Myślę, że powinnaś tu zostać… Czasy niespokojne, a i nam byś się do pracy przydała.
– Bardzo mateczkę proszę, niech mateczka nie zmienia tematu. Nie jestem już małym dzieckiem. Zależy mi na tym, by jak najszybciej odnaleźć mamę. Nie widziałam jej już tyle lat. Moja babcia nigdy się jej nie przyzna, że uciekłam.
Mateczka ciężko westchnęła.
– Skoro tak myślisz… Wyślę z tobą młodego Ekierta. Sąsiada. On wie, gdzie Galina mieszka, i zawiezie cię do niej. Tyle mogę pomóc, skoro tak się uparłaś, by znaleźć niewierną mniszkę.
Marianna już była gotowa do drogi. Nawet machnęła ręką na przyniesioną jej pajdę chleba z masłem.
– Ona na pewno pomoże mi dotrzeć do mamy.
– Lepiej się tam w mieście nie pojawiaj. Podobno to miejsce niespokojne. Jak nie wyznajesz miłości do fürera, ryzykujesz wiele i możesz zostać nawet uznana za szpiega. A jak wyznasz… Jeszcze cię wcielą do hitlerowskiej organizacji. I po co ci to?
– Ależ ja jestem przecież Polką!
– To jeszcze gorzej. Jesteś ich wrogiem! Myślisz, że cię przyjmą z otwartymi ramionami?! Musisz gdzieś przeczekać, wojna nie będzie trwała wiecznie! A co, jeśli twoja matka już nie…
– Niech mateczka nawet tak nie mówi! Żyje i ma się dobrze! Dochodziły od niej listy!
– Kiedy był ostatni?
– Trudno mi powiedzieć…
– Sama widzisz.
W oczach Marianny stanęły łzy. Mateczka spojrzała na nią łagodniej.
– Dobrze, już dobrze. Siostro Leno, niech siostra wezwie do mnie Ekierta.
Rozmowa była skończona. Marianna opuściła celę i podreptała grzecznie za siostrą Leną. Ta po drodze napotkała jakąś młodszą mniszkę i nakazała jej sprowadzić Ekierta do klasztoru.
– A ty, dziecko, chodź coś zjeść, bo jak się Ekiert zjawi, to zaraz pojedziecie do Galiny. Nie chciałaś chleba, ale zaraz mamy ciepły posiłek. Przed drogą trzeba cię nakarmić.
Marianna usiadła przy kuchennym piecu i grzała zmarznięte dłonie. Patrzyła, jak siostra Helena krząta się po kuchni i szykuje skromny obiad – na patelnię nałożyła kilka łyżek ugotowanych ziemniaków i podsmażyła je, nalała mleko do kubka. Po kuchni rozszedł się smakowity zapach; do środka zajrzała jakaś młoda mniszka, ale siostra Helena odgoniła ją od drzwi.
– Dziś jest post, siostro, czy siostra o tym zapomniała? Gościa mamy w klasztorze, niech siostra drewna lepiej naniesie, bo się kończy, a ogień trzeba trzymać pod płytą!
Zaraz po obiedzie w kuchni zjawił się młody Ekiert. Spojrzał zdziwiony na nieznaną dziewczynę, ale usłyszawszy prośbę, pokiwał głową na zgodę.
– Zawiozę waszego gościa do Gramsa, ale niech mi siostra miodu trochę da, bo matka słabuje jakoś i muszę jej pomóc. Kiedyś to Stasia i Galina pomagały, a teraz nie ma kogo o radę poprosić. Może by tak panienka została zielarką? Nauczy się raz-dwa, bo pewnie zdolności ma po matce, toby się nam tu przydała. Mieszkałaby panienka w klasztorze, mielibyśmy panienkę na miejscu, jak kiedyś Stasię. Dobre to były czasy, obie z Galiną jak siostry…
Marianna popatrzyła zdziwiona na mężczyznę.
– Szkołę skończyłam już jakiś czas temu i pomagałam w gospodarstwie. Pracę znam lepiej, niż myślicie. Na razie chcę odnaleźć mamę. Nie widziałam jej od długiego czasu. A potem… zastanowię się.
Zabrała swoje rzeczy i z pomocą Ekierta ulokowała je na wozie. Pożegnała się z siostrą Leną, a mateczce przełożonej pomachała tylko ręką, zobaczywszy ją w podświetlonym świecą oknie celi.
Pojechali pod wieczór, bo w ciemnościach bezpieczniej było podróżować. Ekiert znał drogę bardzo dobrze i nie bał się, że zabłądzi w lesie. Był chyba jedynym woźnicą w okolicy, który wiedział, jak dojechać do Gramsów.
Inni ludzie jakby zapomnieli o niewielkim domu w środku lasu i o starym Gramsie. Być może byli i tacy, co myśleli, że Marcin już dawno umarł. Czas wojny pomagał zatracać dawne wspomnienia. Kiedy wszystko wokół się zmieniało, kiedy kończył się stary świat, któż by pamiętał o Gramsie?
Galina siedziała w oknie i obserwowała las.
Zawinięta w szary koc oparła łokcie na parapecie i patrzyła na niewielkiego kundelka, który kilka lat temu przybłąkał się i już został. Być może zagubił się podczas polowania, bo była to jakaś mieszanka psa myśliwskiego. Biały w rude łaty niewielki terierek, kopiący nory dosłownie wszędzie. Kiedy się tu zjawił, był jeszcze młodym psem. Galina nazwała go Amos. Było to imię biblijne i kojarzyło się z siłą. Obserwowała zwierzę i dostrzegła niepokój, który udzielił się natychmiast również i jej.
– Co się dzieje? – zagadnął Grams, wychylając się z miękkiego fotela.
– Nie wiem. Amos jakiś niespokojny.
– W lesie cisza i spokój. Na pewno nic się nie dzieje. Dopiero przecież stamtąd wróciłem.
– Pewnie masz rację. Ty znasz lepiej to miejsce.
Popatrzyła na niego. Małym kozikiem ostrzył ołówek. Zapisywał coś w kalendarzu, śliniąc gryfel, jakby chciał nadać ważność temu, co pisze. Litery stawały się wyraźne, stanowcze. Wciąż pilnował tego przecieku czasu, zupełnie jak ognia pod płytą.
– Moja droga, te lata w klasztorze sprawiły, że zachowujesz się czasem nieracjonalnie. Tak nie można. Amos chce po prostu wyjść na dwór. Przecież nic się nie stanie, jak jeszcze wieczorem sobie pobiega. Chcesz, to go wypuszczę.
– Może i masz rację. – Machnęła ręką, dając jednocześnie znak, by został na krześle. Lubiła, kiedy wieczorami ustawał codzienny rejwach i oboje zasiadali, skupieni na swoich myślach, by w świetle lampy słuchać trzaskania drewna w piecu.
Zdenerwowany pies wybiegł na dwór, szczekając. Galina nie zamknęła za sobą drzwi, tylko wyszła na ganek i rozejrzała się niespokojnie. Wpuściła do chaty mroźne powietrze. Nie spodobało się to Marcinowi. Spojrzał w jej kierunku zdziwiony.
Galina upewniła się, że nikogo na zewnątrz nie ma, wróciła do domu i zaryglowała drzwi. Pojedyncze płatki śniegu roztopiły się na progu. Oboje słyszeli głos ujadającego w ciemności psa.
„Im ludzie mniej wiedzą, tym lepiej” – myślała. Szarpała nitkę wychodzącą ze starego swetra z brązowej wełny. Miała go jeszcze w klasztorze. Ktoś ze wsi przyniósł w tak zwanych darach. Komuś zbywał, a jej się przydał i służył już tyle czasu.
Przez te spędzone wspólnie lata w Galinie obudziło się coś w rodzaju współczucia dla starzejącego się mężczyzny, który liczył na nią każdego dnia coraz bardziej, a z tego uczucia zaczynała wykluwać się spokojna miłość. Choć już po siedemdziesiątce, nadal był silny i krzepki, w pracy widział wyższą konieczność. Galina zauważała jednak coraz bardziej pochylone plecy i chudnące, coraz bardziej żylaste ciało.
Od kiedy tu zamieszkali, czyli od ślubu w 1937, niemal nigdy nie wyjeżdżali. Marcin zadbał o to, by byli samowystarczalni. Mieli dwie owce, które kupił zaraz po ślubie. Dawały mleko i wełnę. Galina nauczyła się, co robić z wełną, choć nie było to łatwe i nie od razu miała do tego serce. Po strzyży trzeba było runo wynieść do ciepłego i suchego pomieszczenia i trzymać je tam dwa lub trzy dni, by wyschło i nie spleśniało. Początkowo Grams sprzedawał wełnę na targu w Krutinen², jednak potem udało mu się kupić tanio kołowrotek i krosna od kogoś w Babienten³ i nauczył Galinę z nich korzystać; dzięki temu mogli być niezależni. Polubiła tę pracę zwłaszcza jesienią i zimą, gdy nastawały szarugi i zimne dni i nie miała co robić – podobnie jak Grams lubiła, gdy jej dłonie były zajęte. Po jakimś czasie sama przędła i owczą wełnę, i włókna lniane i konopne, które Marcin zbierał z poletka za domem. Mieli więc ciepłe okrycia, donosili też te, które kupili wcześniej, i nie narzekali na biedę.
Z mleka owiec wyrabiali sery, które też czasem sprzedawali. Mieli stałych odbiorców. Grams zawoził produkty do wsi – nigdy nie pozwalał nikomu przyjeżdżać do chaty w lesie. To było takie jego dziwactwo. Z czasem przestał regularnie wozić ser i trzymał zapasy w ziemnej piwniczce, którą sam zbudował. Galina piekła chleb z własnej mąki, którą magazynowali na strychu w płóciennych workach. Woda była w studni, warzywa w ogrodzie, ziemniaki i zboże w polu, jabłka w sadzie. Zioła rosły wokół i Galina potrafiła nimi rozpędzać wszelkie choroby. Gotowała czasem korzenie niektórych roślin i podawała z cebulową okrasą. Niekiedy wyprawiała się gdzieś dalej – zbierała zioła rzadziej spotykane, jak na przykład owoce jałowca, który rósł parę kilometrów od domu, albo bagienko, po które trzeba było iść aż na mokradła.
Suszarnię i magazyn ziół zorganizowali w jednej z izb, z której sami nie korzystali. Woleli siedzieć w kuchni i niewielkiej sypialni obok. Pomieszczenia połączone były jednym piecem i grzało się w nich za jednym razem; izbę ziołową zostawiali czasem niedogrzaną, aby nie marnować drewna.
Dom oświetlali lampami naftowymi – nafta w beczkach stała w komórce. Grams miał także swoje ule i własny wosk, więc czasem robili świece. Mieli też kury i koguta, więc jajka były na co dzień, a mięso od czasu do czasu, gdy kury przestawały się nieść. Poza tym proste narzędzia rolnicze i koń do pracy – tyle wystarczało, by żyli w całkowitym odcięciu od świata. Ich codzienność była wypełniona pracą, ale i zadowoleniem z jej owoców.
Trochę czasu musiało upłynąć, nim Galina przywykła. Na początku nie było jej łatwo. Mimo wszystko życie klasztorne obarczone było mniejszą liczbą codziennych trosk. Do niej należało zajmowanie się ziołami i nie zastanawiała się zbyt często, skąd pochodzi mąka na chleby czy podpłomyki. Tymczasem tutaj musiała nauczyć się starannie wyliczać, ile mąki może zużyć na tydzień, na miesiąc i na zimę, by wystarczyło ziarna na siew i do kolejnych żniw. Przez kilka lat przednówek dawał im w kość, nim nauczyła się gospodarować. W komorze zostawało tylko ziarno do wysiania, a mąka rozchodziła się jakoś zaraz po nowym roku. Niezadowolony Marcin musiał zaprzęgać konia i jechać do Krutinen na targ, by dokupić ziarna. Gospodarze patrzyli na niego niechętnie, bo co to za chłop, który gospodarzyć nie potrafi? Sprzedawali mu, ale drogo, naśmiewając się jeszcze z niego.
Z czasem Galina wdrożyła się do gospodarstwa. Odkryła też, że placki można robić także z jajek i mielonego siemienia lnianego i że wcale nie trzeba do tego mąki. Można też rozgnieść gotowanego ziemniaka, zmieszać z jajkiem i upiec na płycie. Kisiła warzywa i grzyby, które stały później w słojach w chłodnej sieni. Zapach nad garncami unosił się ciężki i skwaśniały, ale komu by to przeszkadzało, jeśli dzięki temu było dużo pożywnego jedzenia i widmo głodu się odsuwało.
Myli się mydlnicą suszoną nad piecem i mielonymi kasztanami, które Galina zbierała pracowicie jesienią i przechowywała w workach. Kasztany potem trafiały na żarna i taka mąka, wsypana do woreczków, wystarczała im do mycia. Czasem Galina nastawiała ług – popiół drzewny zalewała w cynkowym wiadrze wodą i zostawiała, aż odstoi. Potem uzupełniała dziesięcioma częściami wody i powstawał rzadki bezwonny płyn, który usuwał codzienny brud oraz służył do mycia naczyń i szorowania podłogi i stołu. Naczynia najlepiej czyściło się piaskiem i nie wymagało to większego zachodu.
Tylko soli nie można było mieć własnej i tę sprowadzał Grams z sobie tylko znanych źródeł. Przechowywał ją w szczelnie owiniętych garnkach, chroniąc przed wilgocią. Naczynia stały w niewielkiej kryjówce, w której schowane też były pieniądze na czarną godzinę – ze sprzedaży sera, jajek, jabłek i wełny. Pieniędzy bowiem na co dzień nie potrzebowali. Wszystko mieli własne. Raz Grams przywiózł połowę świniaka, którego zaraz Galina przerobiła na słoninę i kiełbasy, a resztę mięsa zapeklowała. To był dopiero raj dla podniebienia, bo zazwyczaj, a i to nieczęsto, jedli mięso kurze. Starczyły im te zapasy długi czas, na chleb rozciągali cienko krojoną słoninę.
Galina nigdy nie wyjeżdżała z domu. Wciąż miała wrażenie, że ciągnie się za nią historia z porzuceniem klasztoru. Poza tym wielki świat ją przerażał i znajdowała spokój w obcowaniu z drzewami i ogrodem. Nie chciała nawet leczyć ludzi, bo to wiązałoby się z ciągłymi wyjazdami do chorych. Zresztą poczuła się zmęczona poprzednim życiem.
Grams cieszył się nawet z tego stanu rzeczy: miał żonę wyłącznie dla siebie. Pewnej zimy jednak bardzo zachorował, męczyła go dotkliwa influenza, a zabrakło nafty i soli. Galina leczyła go macierzanką, czosnkiem i pieprzem z domowej zielarni. Zupy jedli całkiem niesłone, wieczorami siedzieli z konieczności tylko przy świecach, gdyż wosk woleli oszczędzać. I wtedy Grams stwierdził, że Galina musi poznać drogę do wsi, w lesie, zwłaszcza zimą, trudną do przebycia.
Zatem gdy wydobrzał, zabrał żonę na długi spacer i pokazywał, na które drzewa i wystające wysoko ponad ziemię wąskie głazy ma zwrócić uwagę. Galina rysowała w notesie coś w rodzaju mapy, zaznaczała kształty głazów wykopanych kiedyś przy budowie dróg i postawionych tu przez Gramsa. Zapamiętywała wszystko, potem czasem wracała i spoglądała na punkty orientacyjne dla utrwalenia.
Udało się. Schemat drogi wbił się w jej pamięć i teraz potrafiła już sama przebyć tych siedem kilometrów do wsi. Miała wrażenie, że w ten sposób rysuje się przed nią wolność, z której w każdej chwili może skorzystać.
Póki jednak nie było takiej potrzeby, nie ruszała się z miejsca. W wolnych chwilach przyrządzała konfitury i soki, które Grams tak lubił. Były dla niego namiastką dawnego życia, kiedy to miał małe dzieci, a jego pierwsza żona osładzała im w ten sposób dzieciństwo.
Na strychu Galina znalazła kilka książek nadgryzionych przez myszy i czasem czytała je w wolnych chwilach. Niektóre po dwa lub trzy razy – jeśli tylko nie przędła i nie robiła serów. Gospodarstwo domowe pochłaniało ją jednak tak bardzo, że czasem kilka dni z rzędu nie sięgała po lekturę. Kiedy uświadamiała to sobie, brała natychmiast do ręki któryś tom i czytała, jakby uciszając wyrzuty sumienia. Szybko jednak zasypiała nad stronami ze zmęczenia albo odkładała książkę, bo zapadał zmrok, a nafty nie było tak wiele, by zużywać ją na podobne fanaberie.
Kiedy zaczęła się wojna, wieści o niej nawet do nich nie dotarły. Tak się akurat złożyło, że żniwa 1939 roku były całkiem dobre; lato piękne, deszczu tyle, ile trzeba, i Grams zacierał ręce na widok pęczniejącej od zapasów komory i piwniczki. Udało się również kupić prosiaka, choć ludzie mówili, że to coraz trudniejsze. Połcie posolonej słoniny spoczywały w beczkach, smalec ze skwarkami w garnkach, mięso zapeklowane w słojach. Warzywa i ziemniaki w ziemnej piwniczce nie traciły jędrności, zasuszone jabłka w rdzawych i grzyby w ciemnobrązowych naszyjnikach wisiały nad piecem, a kapusta, ogórki i buraki zakiszone w beczkach stały w sieni. Zboża było tyle, ile trzeba, a nawet więcej, można więc będzie upiec czasem jakiś słodki kołacz, bo i cukier udało się kupić; ziarno na siew leżało schowane. Pieniądze ze sprzedaży sera, ziemniaków, jajek i jabłek zostały odłożone na czarną godzinę.
Być może nie dosłyszał czegoś zamyślony zwykle Grams w zwyczajowych rozmowach z handlarzami, a może po prostu pojawiał się nie w czas, gdy była mowa o wojnie. A może słyszał, ale nie potraktował wieści poważnie – tyle już razy słyszał, że będzie wojna, że się na to uodpornił. Swoje już przecież przeżył. Oboje więc nie wiedzieli, że mały człowieczek ze śmiesznym wąsikiem właśnie przewraca ład w całej Europie. Że w innych okolicznościach ludzie śmialiby się i z jego wąsika, i z jego śmiesznych ruchów, i z neurotycznej osobowości oraz niespełnionego talentu do malowania, albo powtarzali sobie tę historię z jego dzieciństwa, jak to podobno wpadł do wody i już się prawie utopił, ale jakiś Żyd wyciągnął go dosłownie w ostatniej chwili. Być może by tak było – kpiliby tylko, a już na pewno by go nie posłuchali i nie poszli za nim i jego fantastycznymi wizjami. Musiało się coś jednak wtedy w świecie zadziać takiego, co na chwilę przysłoniło ludzkie oczy, wyłączyło umysły i zmieniło rozumowanie. Czasem bowiem dzieją się rzeczy zupełnie niewytłumaczalne i nie wiadomo, czy to za sprawą ruchów planet, zbyt tłustego jedzenia, czy kryminalnej literatury coś odbiera ludziom rozum.
A przecież, jak wszędzie, i w Krutinen, i w Babienten komentowali na rogach ulic i pod dachami domów wydarzenia na świecie. O powołaniu mężczyzn do wojska, o zabieraniu nastolatków do pracy przymusowej, a najmłodszych do dziwnych organizacji, o konieczności ubierania dzieci inaczej niż wcześniej, kiedy wystarczały zwykłe portki i koszule. Mówiono o nakazie gotowania wszystkiego, co się ma, w jednym garze i wmawiano, że ów eintopf jest sposobem na pomoc Niemcom w drodze do zwycięstwa. A przecież ludzie stąd nie wszyscy czuli się Niemcami, dopiero teraz co któryś z konieczności odkrywał nagle swoje niemieckie pochodzenie.
Grams niczego jednak nie odkrył, po prostu któregoś jesiennego dnia wrócił do domu zadowolony z handlu i pomyślał, że nareszcie odpocznie po pracowitym roku. Kupił okazyjnie żonie mało zniszczony kożuch, który dziwnie tanio sprzedawała w Babiętach jakaś przyjezdna, a że dołożyła do tego piękne skórzane oficerki, tylko o numer na Galinę za duże, pomyślał, że to będzie wspaniały świąteczny prezent.
Skoro mieli wszystko, można było wreszcie odpocząć. Pole, które odpocznie, wyda obfity plon. To samo dzieje się z ludźmi. Nie było już potrzeby wyjeżdżania do wsi; Galina zajęła się tkaniem płótna i szyciem koszul, a Grams zapełnianiem drewutni. Trzeba było się przygotować do zimy 1939.
Galina zbierała ostatnie zioła, których nie zmroziły jeszcze listopadowe chłody. Cieszyła się, że wciąż jeszcze jaskółcze ziele wypuszcza nowe pędy, a podcinana regularnie pokrzywa jest młoda i zielona, trochę tylko bardziej parząca i z dłuższymi włoskami, jakby bała się zjedzenia przez wygłodzone sarny. Galina zalewała ją wrzątkiem ze starego imbryka, jeszcze z dawnych czasów, i delektowała się zielonym smakiem dosłodzonym miodem lub konfiturą z dzikich malin, które tak uwielbiała zbierać latem.
Tak, czuła się nareszcie szczęśliwa. Miała dom i wolność, miała też męża, który co prawda nie był jej szaleńczą miłością, ale jednak z czasem zbliżyli się do siebie i nawet wspólne noce nie przerażały jej tak bardzo jak na początku. Była już po pięćdziesiątce, miała lekko pomarszczone ciało i przerzedzone włosy, ale zachowała swoje stanowcze spojrzenie. Marcin nigdy nie powiedział jej, że jest piękna i kobieca, bo taka nie była, mówił jednak, że jest mądra i dobra – a na tym zależało jej bardziej. Czymże jest uroda? Nigdy jej nie miała, więc nie miała do czego tęsknić.
Któregoś dnia Grams przyciągnął saniami martwego jelenia. Galina stała nad rozpłatanym ciałem leśnego dostojnika i przyglądała się mu.
– Skąd ten jeleń, przecież nie polujesz?
– Jelenia upolowało jakieś zwierzę. Nie wiem, czy czasem nie wilk.
– Wilk? – zapytała przerażona. – To tu są wilki?!
– Nie było, ale kto wie, czy się nie pojawiły. Kiedy byłem młody, mówiło się, że wilki są w okolicach Nikolaiken. A przecież to od nas rzut beretem. W sumie dobrze się stało, bo mamy spory zapas jedzenia. A wilków się nie bój, są płochliwsze od psów. Czeka nas teraz sporo roboty, trzeba tego jelenia obrządzić. Trochę nam z tym zejdzie.
Pracowali kilka dni, póki na strychu nie zawisły kiełbasy do suszenia, a słoiki nie zapełniły się kawałkami mięsa z tłuszczem. Naszykowała Galina gulaszu z kaszą, który jedli ze łzami w oczach, rozkoszując się smakiem. Już dawno nie mieli na swym stole czegoś równie pysznego.
– Wyczuwam jednak coś innego w smaku tego mięsa. Dlaczego to takie dobre? – spytał Grams, mlaskając.
– Dodałam jałowca i czosnku. Tak się robiło u mnie w domu, w Gromadzynie – wyjaśniła kobieta, odkładając łyżkę na bok. Grams lubił, kiedy opowiadała o swoich młodych latach. Nie miała tam już nikogo.
Nasyciła się aż za bardzo. Wiedziała, że nie powinna tyle jeść, bo potem dolegają jej wzdęcia. Amos miał przez kilka dni istny raj – pochłaniał resztki, jakby chciał się najeść na zapas. Przyzwyczajony, że najczęściej dostaje chleb albo ziemniaki z mlekiem, nie mógł się rozstać z pełną miską.
Wkrótce przyjdą święta. Marcin przyniesie z lasu choinkę i obsadzi ją w starym stojaku, jeszcze z jego rodzinnego domu. Galina dopiero tutaj poznała tradycję choinki – u niej wieszało się pod sufitem podłaźniczkę. Polubiła ten nowy dla niej zwyczaj. Kiedy Marcin wychodził do lasu lub drewutni, tkała mu w tajemnicy świąteczną koszulę, którą potem staroobrzędowym zwyczajem kolorowo wyhaftowała. Każdego dnia koszula stawała się piękniejsza. To będzie jej prezent na święta.
Galina myślała, że może do obejścia zbliżył się wilk. Kilka dni wcześniej do długich sznurków przymocowała za namową Marcina czerwone chorągiewki, fladry, których wilki się obawiały. Powiewały radośnie i odcinały się soczystą barwą od połaci śniegu wokół.
Próbowała na drutach dziergać wełnianą czapkę dla męża, ale nie mogła się skupić. Amos ujadał coraz bliżej i Galina była niemal pewna, że słyszy jakieś głosy.
– Marcinie, obawiam się, że to nie wilki – szepnęła zaniepokojona. Mąż był spokojniejszy, bo miał słabszy słuch i do jego uszu nie docierały niepokojące dźwięki.
– Jakby ktoś szedł… – powiedziała.
– Zdaje ci się. Uspokój się.
– Mówiłeś kiedyś, że jest jakaś wojna. Może to prawda?
– Jaka wojna? Ludzie zawsze przesadzają.
– A jednak…
Teraz do ich uszu doszedł już wyraźnie jakiś hałas. Amos szalał. Galina żałowała, że nie mają strzelby.
– Gdyby była, miałbyś się teraz czym obronić.
Marcin też już coś usłyszał. Zobaczył też światło.
– To latarenka. Ktoś do nas jedzie.
– Mój Boże…. – jęknęła Galina i złapała się za serce. – Coś się stało…
– Może to dzieci jadą do mnie? – spytał z nadzieją w głosie stary Grams.
Światło zbliżyło się do ich domu. Wóz zajechał na pociemniałe podwórko i zatrzymał się. Zsiadł z niego jakiś mężczyzna, który w świetle latarenki wyglądał jak upiór. Marcin skoczył do drzwi, chwytając po drodze stojącą w sieni siekierę. Rzucił spojrzenie Galinie.
Przyjezdny załomotał do drzwi.
– Otwórzcie! Tu Ekiert! Gościa wam przywiozłem!
Dopiero nieobcy głos sprawił, że Galina odetchnęła z ulgą. Marcin otworzył. Znajomy mężczyzna stał w progu i popychał przed sobą jakąś dziewczynę okutaną w chustę i za duży kożuch.
– Macie gościa, i to z daleka. To córka tej Stasi, zielarki z klasztoru. Umęczona jest i zmarznięta, dajcie jej jeść i połóżcie spać – zawołał tubalnym głosem.
Dziewczyna weszła do izby i płomień lampy rozświetlił jej twarz. Miała jasną piegowatą cerę, a złotorudy warkocz wystawał spod chusty. Chuchała na dłonie, z których zdjęła futrzane rękawiczki. Palce miała czerwone i sztywne.
Zaraz na stole pojawił się chleb ze smalcem i herbata ziołowa, a Galina spiekła jajecznicę. Goście jedli w milczeniu i popijali gorący płyn.
Gdy zjedli, zaczęli opowiadać: Ekiert, co w Eckersdorf, a Marianna – co się stało, że się tu znalazła. Dopiero wtenczas Gramsowie dowiedzieli się, że w Polsce wojna, Mazury zmobilizowane i Niemcy szaleją w całej Europie. Usłyszeli też, co się dzieje w miasteczku i wioskach, i że wcale nie jest lekko, a Marianna trudną drogę przebyła i wykazała się wielką odwagą, że w taką samotną zagraniczną podróż wyruszyła. Galina załamywała ręce, a Marcin trzeźwo stwierdził, że musi Marianna jakoś babkę swoją powiadomić, że na miejsce dotarła, bo kobiecina jak nic na serce zejdzie z nerwów i z troski o nią. Marianna zobowiązała Ekierta, by list, co zaraz napisze, do Suwina posłał tak prędko, jak to będzie możliwe.
Zachęcali Ekierta, by jeszcze mówił o wojnie, a on nadziwić się wciąż nie mógł, że nic o niej nie wiedzieli.
– Jakoś wieści tu do nas nie dotarły – wyjaśniał Grams.
Ekiert śmiał się tylko.
– A jakżeby miały dotrzeć, skoro sam ledwom tu trafił. Siedźcie tu i nie wyściubiajcie nosa na zewnątrz, może się wam uda wojnę przeczekać. Da Bóg, to się jeszcze spotkamy.
I opowiadał dalej chętnie, co u niego. Że matka słabuje, a i żona coś nie taka, ale to pewnie ze zmartwień, bo jedyny ich syn na wojnę poszedł.
– Nie jest dobrze na świecie, oj, nie jest – mamrotał gość, popijając kanapki bimbrem, który Grams jeszcze z dawnych czasów miał i z piwniczki na tę okazję przyniósł.
– Proszę mi opowiedzieć coś o mamie. Kiedy będę się mogła z nią zobaczyć? Tak bardzo tęsknię – odezwała się Marianna, nieco onieśmielona widokiem popijającego Ekierta.
– Twoja mama w Sensburgu była, jak żeśmy się ostatni raz widziały. Może i jest do teraz, ale nie wiem, czy powinnaś tymi czasy do miasta jechać. Skoro tyle się dzieje złego na wioskach, to tam może być jeszcze gorzej. Jesteś Polką, czyli wrogiem. Już ty, dziecko, u nas wojnę przeczekaj. Zajmę się tu tobą jak własną córką, w obejściu nam pomożesz, a wojna przecież trwać wiecznie nie będzie. Pogodzą się Niemcy z Polakami, to się wszystko ułoży i pojedziemy do Sensburga Stasi szukać. Sama bym chętnie ją zobaczyła, bośmy się dawno nie widziały, a listów nie ma jak pisać, skoro człowiek w lesie siedzi. Gdzie mnie tam na pocztę jeździć?
Marianna zaczęła ziewać. Po kolacji zmęczenie dało o sobie znać jeszcze bardziej. Galina zakrzątnęła się przy kuchni, nagrzała jej wodę w miednicy, dała duży dzban do polewania i czysty, choć połatany ręcznik. Podała kostkę wysuszonego mydła, które znalazła gdzieś w szafce, i zaprowadziła dziewczynę do oddzielnej izby, w której już Marcin napalił.
– Umyj się po podróży, będziesz lepiej spała.
Marianna rozpięła przyciasny sweterek i oczom Galiny ukazały się jej szczupłe ramiona.
– Drobna jak ptaszeczek jesteś. Nie wyglądasz na swoje lata – powiedziała, głaszcząc ją po warkoczu.
Marianna umyła się trochę niedbale, najchętniej poszłaby spać od razu. Pościel była chłodna i szorstka, siennik twardy i pachnący. Za oknem stała gęsta ciemność i tylko lekki szum wiatru świadczył o tym, że jednak jest tam jakiś świat.
Ekiert pił i jadł do północy, a potem zwalił swoje wielkie ciało na kuchenny zapiecek i głośnym chrapaniem zakłócał nocną ciszę, wzbudzając wyjątkowy niepokój u Amosa, nienawykłego do podobnych hałasów.
Galina leżała w łóżku i długo rozmyślała. Marianna powinna z nimi zostać, nie ma innego wyjścia. Jeśli naprawdę jest tak, jak opowiadał Ekiert, wysyłanie dziewczyny samej w dalszą podróż jest po prostu niemożliwe. A Galina z nią nie pojedzie, bo nie czuje się na siłach. Jeśli coś by się Mariannie stało, Stasia by tego nie przeżyła i nigdy by Galinie nie wybaczyła. Dziewczyna musi więc tu zostać. Będzie tu bezpieczna. Nikt ich nie znajdzie.
Nazajutrz rano Ekiert schował do kieszeni niewielką zapłatę i butelkę bimbru dla siebie, a dla matki i żony zioła na poprawę stanu zdrowia, po czym wsiadł na wóz i odjechał. Po drodze myślał o siostrze Galinie: jeszcze niedawno zrywała mu jasnotę białą dla matki, szeptała po rosyjsku modlitwę, a teraz była żoną spolszczonego Niemca, który ukrył ją w tym odległym od świata i ludzi miejscu.
– Niech choć oni będą szczęśliwi – krzyknął w niebo zaklęcie, poganiając konia.
Wigilia. „Pierwsza wojenna” – pomyślała Galina. „Ile jeszcze takich Wigilii przed nami i czy dane nam będzie dożyć do końca wojny?” Teraz byli tu bezpieczni, ale czy tak będzie zawsze? Kto wie, co się zdarzy? Zaczynały się ciężkie czasy i musieli być bardzo ostrożni.
Szykowała wszystko do wieczerzy. Na płycie upiekła opłatki, a grzyby gotowała tak długo, aż cała chata wypełniła się ich zapachem. Kutia z makiem i kluski, kapusta z olejem lnianym. Wszystko już czekało na powrót Marcina, który krążył jeszcze po obejściu i sprawdzał, czy wszystko jest w porządku. Towarzyszył mu Amos, nieodłączny kompan.
W zakonie Boże Narodzenie obchodzono dwa tygodnie później, jak to w prawosławiu. Galina powrót do dawnych zwyczajów, znanych z dzieciństwa, przyjęła z ulgą.
Marianna pomagała, jak umiała. Galina widziała, że dziewczyna jest gospodarna, znać było, że pochodzi ze wsi. Nauczona przez babkę, potrafiła zrobić chleb, zamieść izbę, przyrządzić obiad czy napalić w piecu. Pomagała, jak mogła, choć czasem wydawało się, że nie da rady – taka była drobna i krucha. Miała jednak jakąś siłę, tę samą co Stasia. Im więcej Galina patrzyła na dziewczynę, tym częściej widziała w niej swoją dawną przyjaciółkę. Uśmiechały się podobnie i wpadały w zamyślenie, jakby spały z otwartymi oczami.
Gdy Marianna wychodziła z Marcinem do pomocy w obejściu, w tajemnicy przed nią Galina wyciągała druty i robiła na nich czapkę i szalik z czerwonej wełny. Spruła kiedyś stary sweter, który przetarł się na łokciach, i w porę sobie o tym przypomniała – będzie doskonały prezent.
W wigilijny wieczór skończyli obrządek wcześniej i zasiedli do stołu przy lampie naftowej. Za oknem szalała zawieja i słychać ją było w oknach i szparach w ścianach. Śnieg zasypywał podwórko i sięgał już do progu, gdy Marcin zamykał za sobą drzwi. Juro rano zapewne będzie problem z ich otwarciem.
Jedli w milczeniu. Wszystko smakowało wyjątkowo, bo pościli cały dzień. Rozmawiali i wspominali dawne Wigilie. Marianna opowiadała o świętach w jej stronach i zastanawiała się, kto w tym roku zasiadł do wigilijnego stołu w Suwinie.
– Babcia zawsze mówiła: obyśmy za rok doczekali. Pewnie tym razem też to powie i wspomni, że rok temu byłam z nimi. Mam nadzieję, że mój list doszedł i nie martwią się o mnie.
– Jak Ekiert powiedział, że wyśle, to wysłał. Nie ma mowy, by zapomniał – uspokoiła ją Galina.
– Dziwnie się czuję. Pierwsze święta poza domem.
– Na razie tu jest twój dom.
Galina zapaliła dodatkową świecę i zaintonowała kolędę. Śpiewali poważnymi głosami, czasem mylili pojedyncze słowa i szybko się poprawiali. Panował uroczysty nastrój.
Prezenty nieco rozluźniły atmosferę. Marianna ucieszyła się z czapki i szalika. Przymierzyła od razu i przejrzała się w niewielkim lustrze w sieni – Galina zauważyła, że dziewczynie naprawdę podoba się podarek. Ją samą bardzo wzruszył prezent od Marcina. Porządny kożuch, niemal bez śladów używania, i ciepłe buty, o jakich marzyła. Trochę tylko za duże, ale wystarczyło w czubki wsadzić jakąś szmatkę.
– Dziękuję, to piękny podarunek. Ja mam dla ciebie to. – Wyciągnęła w jego kierunku rękę, w której trzymała zapakowany prezent.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_