Zielona Kula - ebook
Zielona Kula - ebook
Po tragicznej śmierci Líi, Theo pogrążył się w apatii i żałobie, całkowicie odsuwając się od dawnych przyjaciół i obowiązków. W nielicznych przebłyskach świadomości szukał sposobu, aby jego ukochana powróciła do świata żywych. W tym celu był gotów absolutnie na wszystko, nawet na narażenie życia przyjaciół, którzy zaofiarowali mu pomoc.
Za sprawą mitycznej Zielonej Kuli Lía zmartwychwstała, ale nie była taka jak dawniej. Nic nie było takie jak dawniej. Dawni wrogowie stali się cennymi sojusznikami, a dawni przyjaciele śmiertelnymi wrogami.
Po tym jak pradawny artefakt uległ zniszczeniu, Theo wraz z przyjaciółmi wyruszył na niebezpieczną misję, której celem było ocalenie świata przed zagładą. Finał tej wyprawy w znacznym stopniu wpłynął na wszystkich bohaterów.
Jeanne Davenport urodziła się (27 lat temu) w Warszawie, w której obecnie mieszka. Przygodę z pisarstwem rozpoczęła ok. 5 lat temu. Debiutowała książką „Wybrańcy”.
„Zielona Kula” jest jej kontynuacją. W planach jest trzecia i ostatnia część przygód.
Poza pisaniem książek Jeanne prowadzi bloga. Jest zagorzałym kibicem Realu Madrid (w miarę możliwości jeździ na mecze „Królewskich”), uwielbia filmy, książki Jules’a Verne’a i Jack’a London’a. Pasjonuje się historią i archeologią.
Z licznych wojaży przywozi pocztówki, które kolekcjonuje, a także niezliczoną ilość zdjęć. Pasjonują ją głównie krajobrazy. Część z nich służy jako inspiracje, bądź tło do kolejnych powieści.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64343-22-3 |
Rozmiar pliku: | 970 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od śmierci Líi upłynęło już kilka ładnych lat, lecz Theo wciąż nie potrafił o niej zapomnieć, a co gorsze — przejść nad tym do porządku dziennego. Nie mógł, najzwyczajniej w świecie nie mógł. Ilekroć starał się o dziewczynie nie myśleć, ból powracał ze zdwojoną siłą. Ból, który mógłby i powinien go zabić, gdyby w spadku tego mrocznego daru nie otrzymał jeszcze nieśmiertelności. Przynajmniej do czasu, gdy planety ponownie ułożą się we właściwej kolejności i zostanie wybrany nowy Przywódca. Wówczas, być może, przekaże swój dar następnej osobie, jakiemuś nieszczęśnikowi, który — jak on — będzie rozpaczał przez lata i usychał z tęsknoty za tym, co zostało mu brutalnie odebrane. Na zawsze.
Wstrząsnęła nim wściekłość, a zaraz potem zalał go niewyobrażalny smutek; niemy krzyk wydobył się ze ściśniętego gardła i niewidzialną falą przemknął przez pustą salę, w której siedział. Z rozpaczy o mało nie pękło mu serce, a mózg nie eksplodował pod wpływem przeżytych wydarzeń. Przewijające się w jego głowie obrazy były jak żywe, jakby dopiero co zjawił się w swojej warowni z zamiarem pozostania w niej na wieki.
Z każdym dniem i z każdą upływającą minutą popadał w coraz większy marazm i apatię. Powoli zaczął się wycofywać „z tego świata” i całkowicie oddawać w słodkie i kojące ręce Morfeusza i Hadesa. Schodził do podziemi, do krainy zmarłych, starając się znaleźć odpowiedzi na nurtujące go pytania. Szukał jakieś wskazówki, jakiegoś śladu mogącego naprowadzić go do Niej. Ile by oddał byleby tylko znów móc znaleźć się w jej ramionach! Ile by oddał byleby tylko znów poczuć zapach jej skóry i posmakować ust. Ile by… Gdyby… Pozostały mu same pytania, bez możliwości odpowiedzi.
— Życie nie jest sprawiedliwe — powtarzał bezustannie, na chwilę odzyskując świadomość, by ponownie zatracić się w nicości.
— Nigdy nie było i nie będzie. To wszystko jest niekończącym się koszmarem — mamrotał patrząc się tępo przed siebie.
— Lía… — szeptał wyciągając przed siebie dłonie — Lía… Wróć do mnie.
Wiedział jednak, że to niemożliwe. Ona umarła i nigdy nie wróci. A on? On mógł jedynie czekać aż znajdzie się ktoś, kto go wyciągnie z tego pogranicza, tego stanu między jawą i snem, i pozwoli mu w końcu odejść na wieki. I może wreszcie tam, nie niepokojony przez nikogo, znajdzie ją i będą razem. O nic więcej nie prosił. Niczego więcej nie pragnął. Chciał być z nią. I tylko z nią. Reszta nie miała dla niego żadnego znaczenia, w ogóle się nie liczyła. Tylko ona. Lía.
Upływający bezustannie czas zdawał się go w ogóle nie interesować. Minuty, godziny, dni tygodnia, pory roku — jakie to miało teraz znaczenie? Czy cokolwiek miało? Jego świat runął, bezpowrotnie stracił to co kochał, za co byłby w stanie oddać życie.
Lía. Bezgłośnie wymówił jej imię. Przymknął oczy. Pod powiekami zaroiło się od wspomnień. Była piękna, tajemnicza i do tego perfekcyjnie opanowała sztukę posługiwania się mieczem. Z rozbawieniem obserwowała jego nieporadne początki w roli adepta Wiatru.
Lekko się uśmiechnął i otworzył oczy. Znajdował się w olbrzymiej sali, gdzie jedynym wyposażeniem był jego tron. Kiedyś, po obu stronach ścieżki prowadzącej do niego, stały rozmaite rzeźby: greckie, rzymskie, hinduskie, z głębi Afryki i odległej Polinezji. Obecnie nie było nawet okien — już dawno zostały zamurowane — a zwisający z sufitu okazały żyrandol zbierał jedynie kurz. Panujące wewnątrz ciemności nie przeszkadzały mu jednak w swobodnym poruszaniu się. Znał na pamięć rozkład wszystkich pomieszczeń znajdujących się w zamku, lecz korzystał z zaledwie kilku z nich.
— Pogrążając się w melancholii i smutku nie przywrócisz jej życia. Co najwyżej staniesz się jeszcze większym odludkiem niż jesteś, lecz wątpię, żeby cię to jakiś sposób obeszło.
Theo niechętnie odwrócił głowę w stronę głosu. Po prawej zobaczył postać wyłaniającą się z mroku. Seth, były Strażnik, który stracił swoją moc kontrolowania żywiołów. Ze swoimi blond włosami i hipnotyzującymi zielonymi oczami mógł uchodzić za anioła. W jego rysach było coś majestatycznego, ale w czarnych źrenicach kryła się zawoalowana groźba.
— Nie patrz na mnie jak na ducha — odezwał się do Theo zachrypniętym głosem. — Mimo twoich usilnych starań wciąż żyję i mam się całkiem dobrze.
— Sam się sobie dziwię czemu cię nie zabiłem, kiedy miałem ku temu okazję — odparł nie spuszczając z niego wzroku.
Postać zbliżyła się o krok. Zamaszystym ruchem przejechała dłonią po poręczy tronu. Brwi Lorda nie drgnęły nawet o milimetr, za to jego usta wykrzywiły się w ironiczny uśmieszek.
— Wiele wody przewinęło się przez rzekę, a ty wciąż pożądasz tego, czego nigdy nie dostaniesz.
— Może tak, a może nie — Seth przekrzywił głowę — Za to ty nigdy nie będziesz jak Mistrz Phungg. Nie dorastasz mu do pięt.
— Nigdy mi na tym nie zależało — oznajmił Theo ze spokojem.
— Jakoś trudno mi w to uwierzyć.
Lord zmierzył go wzrokiem. Seth zachowywał się zbyt swobodnie, nawet jak na niego.
— Naprawdę powinienem cię zabić, kiedy miałem ku temu okazję. Wciąż mogę. Nawet teraz, w tej chwili.
— Nie zrobisz tego. — Zakręcił się dookoła jego tronu. Szepnął mu do ucha: — Jestem ci potrzebny do użalania się nad samym sobą.
— Podobno nawet największy smutek z czasem się kończy.
Strażnik prychnął z pogardą. — Wierzysz w to? To żałosne.
— Tak samo jak ty! — wrzasnął Theo.
Seth cofnął się o krok. Oczy Lorda zionęły najprawdziwszym ogniem. W ułamku mógłby skierować jego żar na niego, a wtedy nic i nikt by mu nie pomogło.
— Lubisz igrać z silniejszymi — dodał nieco spokojniejszym głosem. Serce mężczyzny w czerni w dalszym ciągu biło nieregularnym rytmem.
— Za to ty lubisz naigrywać się z pozostałych.
— Czyżbyś miał dość towarzystwa gargulców? — spytał Theo uważnie obserwując jego reakcję. — Podobno nie odstępują cię na krok.
— Te małe pokraki nie złamią mojego ducha nawet za milion lat.
— Mamy czas.
— Aż do następnego układu planet — przypomniał niby od niechcenia. — A wtedy…
— Liczysz, że wtedy coś się zmieni? Dalej będziesz żałosnym robakiem, błagającym o chwilę uwagi.
— A ty? — wskazał go dłonią. — Myślałeś o sobie? Zastanawiałeś się jak to będzie? W końcu masz też przecież obowiązki.
— Wybór nowego Strażnika — skinął głową. — Ujawni się, gdy przyjdzie jego pora.
— Oczywiście — prychnął i na nowo podjął wędrówkę dookoła jego tronu. — Zawsze przecież możesz przeciągnąć na ciemną stronę któregoś z Wybrańców. Może tego od ognia albo od wiatru?
Oblicze Lorda momentalnie spochmurniało. Były Strażnik stąpał po niezwykle cienkim lodzie, lecz nawet wizja rychłej katastrofy nie była w stanie zmienić jego sposobu działania. Zamierzał uprzykrzać Lordowi życie na wszelkie możliwe sposoby, a że ostatnio jego jedynym orężem było słowo…
Mężczyzna w czerni uśmiechnął się chytrze. Doskonale zdawał sobie sprawę, że kwestia Wybrańców i lojalności była dla byłego adepta Wiatru słabym punktem.
— Czyżbym trafił w czułe miejsce? — zapytał krążąc koło jego tronu niczym ścierwojad czekający na padlinę. — Chyba tak. Trafiłem. Zabolało? — zatrzymał się nagle i wyzywająco spojrzał mu w oczy. — No powiedz Theo. Powiedz jak bardzo cię to wszystko boli. Jak strasznie cierpisz i jak z trudem przeżywasz każdy następny dzień.
Lord poderwał się gwałtownie i chwycił go za gardło. Seth złapał go oburącz, ale nie mógł zrzucić ręki, która coraz mocniej zaciskała się wokół jego szyi.
— No dalej — wychrypiał z trudem łapiąc powietrze. — Zrób to. Przecież o tym marzysz.
Zaczął go podnosić do góry. Nogi Setha znajdowały się już kilka centymetrów nad podłogą. Brakowało mu powietrza, ale w jego oczach próżno było szukać oznak paniki czy lęku. Jak na osobę w wielce niekorzystnym położeniu zachowywał się nad wyraz spokojnie i opanowanie. Opuścił ręce, które teraz swobodnie zwisały mu wzdłuż tułowia. Pozwolił sobie nawet na malutki uśmieszek, czym spotęgował złowrogie błyski w oczach Lorda.
— Nie jesteś wart uwagi, którą ci poświęcam — syknął poluźniając uchwyt. Seth gwałtownie nabrał duży haust powietrza. W każdej chwili spodziewał się najgorszego. — I nigdy nie byłeś.
Były Strażnik wylądował na plecach. Chwycił się za gardło. Gdy uniósł wzrok, Lord kierował się ku wyjściu.
— Możesz uciekać Theo! — krzyknął za nim. Chrypiał jeszcze bardziej niż przedtem. — Ale nigdzie nie uciekniesz przed swoim przeznaczeniem! Nigdy.
Drzwi do komnaty zamknęły się z trzaskiem. Strażnik został sam w ciemnościach. Był na siebie wściekły. Mógł doprowadzić Lorda do furii, dzięki której — być może — straciłby życie i wreszcie przestałby obcować z tymi obleśnymi gargulcami. Miał już serdecznie dość ich towarzystwa, tego nieustannego zgiełku, hałasu i pisków. Ale, niestety, życie po raz kolejny postanowiło z niego zakpić i musiał obejść się smakiem. Może następnym razem…
Na początku zastanawiał się nawet nad tym, czy by nie wziąć sprawy w swoje ręce, ale ostatecznie zrezygnował z tego zamiaru. Nie zamierzał dać Theo jakiegokolwiek powodu do satysfakcji. Chciał, żeby cierpiał. Żeby czuł ten sam ból, który i on odczuwał. Zasłużył sobie na to, tak samo jak Lía zasłużyła na swój los. Mogła wybrać. Dał jej szansę, jasno określił swój cel działania, ale nie. Ona postanowiła do końca być lojalna. I zapłaciła za to najwyższą możliwą cenę.
— Jeszcze się odegram — rzucił w otaczającą go ciemność. — Zapłacisz mi za wszystko Theo.
Mocno zacisnął pięści i zmrużył oczy, aż jego brwi połączyły się w długą, wąską linię. Kiedyś, zanim Theo pozbawił go wszystkich przywilejów, zamieniłby się w swoją ukochaną czarną mgłę i szybko rozpłynął w powietrzu. Teraz nie pozostawało mu nic innego jak wyciągnąć z kieszeni spodni miniaturową latarkę. Włączył ją jednym pstryknięciem i powiódł jasnym światłem po dawnej sali tronowej. Z jego piersi mimowolnie wydobył się jęk. Za czasów Lorda, tego prawdziwego Lorda, było to reprezentatywne miejsce, w którym jego mentor przyjmował różnych znamienitych gości. Zapewne wkurzyłby się mocno, gdyby zobaczył co Theo uczynił z jego dumą i radością. Sala tronowa przejawiała obraz nędzy i rozpaczy, ale nowy właściciel nie miał zamiaru coś z nią zrobić. Wolał pogrążać się w nieustającym smutku i rozpamiętywać przeszłość, niż skupić się na chwili obecnej. A przecież mógł tyle osiągnąć! Szczególnie, gdy Seth znajdował się tuż obok, na wyciagnięcie dłoni. Ale nie. Rozpamiętywanie przeszłości, która przecież nie wróci, było znacznie lepszą opcją.
W tym samym czasie główny winowajca zarzucanych mu czynów zaszył się w swojej komnacie. Najwyższa w standardzie jakości nie była, ale nie miało to dla niego żadnego znaczenia. Usytuowana w samotnej wieży górującej nad całym zamkiem równie dobrze nadawała się na więzienie. Urządzona po spartańsku, z minimum wygody i maksimum w postaci zapierającego dech w piersiach widoku. Z czterech okien rozmieszczonych w równych odstępach rozpościerała się panorama na cztery strony świata: wysokie góry, wśród których zbudowano zamek, z przylegającym do jednej ze ścian kaskadowym wodospadem i zielonymi lasami, a także ogromny dziedziniec, który gargulce upodobały sobie do gry w szachy.
Theo uśmiechnął się, gdy dostrzegł, że jednym z graczy został Seth. Były Strażnik — pozbawiony mocy i siły przebicia — był zdany na ich łaskę i zmieniające się co chwila humory.
— Dobrze ci tak — powiedział bez krzty współczucia.
Odwrócił się plecami do okna i powiódł wzrokiem po pokoju. Kąciki ust nieznacznie uniósł w górę. Mistrz Phungg byłby z niego dumny. Ciągle im powtarzał, że wojownika nie może otaczać zbyt wiele rzeczy, żeby go nie rozpraszało, czy jakoś tak. Szkoda tylko, że staruszek nie nauczył go jak sobie radzić z przejmującym bólem, który rozrywał jego ciało od wewnątrz na miliony kawałków. Może byłoby mu łatwiej, gdyby mógł z kimś o tym porozmawiać, ale nie miał takiej zaufanej osoby. Ze swoimi byłymi przyjaciółmi ze świątyni nie rozmawiał od czasu tamtych wydarzeń. Nie miał pojęcia co się z nimi stało. Oczywiście Ray został Przywódcą, a mały Darō zapewne pozostał w świątyni, ale nic ponad to nie było jasne. I chyba nawet nie chciał wiedzieć. Ich widok z pewnością wywołałby wspomnienia, a te z kolei nową falę bólu. Dlatego już wolał ułożyć się wygodnie na łóżku i pozwolić by zalała go fala znużenia. Przynajmniej do czasu, kiedy czegoś nie wymyśli, co… w jego obecnym położeniu i przy stanie ducha mogło… trochę potrwać. Ale on przecież miał czas. Mnóstwo czasu do zagospodarowania.
* * *
W swoich podróżach Theo był jednocześnie żywy i martwy, półświadomy, na granicy szaleństwa i normalności. Spotykał ludzi, nawet z nimi rozmawiał, ale ciągle czuł jak znajdująca się wewnątrz niego pustka rozszerza się i go pochłania. Choćby chciał, nie mógł zatrzymać tego procesu. Nawet drobne przyjemności, na które od czasu do czasu sobie pozwalał, jedynie na ułamek sekundy niwelowały ból, który go trawił.
Z niezwykłą łatwością przemieszczał się z miejsca na miejsce. Szukał, drążył, pytał. Nikt nie potrafił mu udzielić satysfakcjonującej odpowiedzi. Może jej w ogóle nie było, ale mimo to nie przestawał wierzyć. Chciał wierzyć, że istnieje coś, co pozwoli mu ukoić ból, toteż chodził od świątyni do świątyni i nie zaprzestawał zadawać pytań. Czytał święte księgi, zwoje, manuskrypty; oglądał różne obrazy i posągi, gdzie podobno ich twórcy umieścili wskazówki do jeszcze większych tajemnic.
— Musi coś być — szeptał jak w gorączce. — Po prostu musi, a ja to znajdę.
— A jeśli nic takiego nie ma?
Odwrócił się w stronę dawno niesłyszanego głosu. Przed sobą zobaczył dawno niewidzianą postać. Młody mężczyzna stał zaledwie parę kroków od niego. Nosił luźne lniane spodnie i niebieską koszulę z krótkim rękawem, a na nos założył okulary przeciwsłoneczne. Nic się nie zmienił, ale jako, że został nowym Przywódcą i w związku z tym zamieszkał w Świątyni Żywiołów, czas przestał się go imać.
— Gdzie twój optymizm Ray?
— Jestem realistą. Za to ty — dosiadł się do niego i ściągnął okulary. Wsadził je do kieszonki na piersi — zostałeś niepoprawnym romantykiem.
Theo zaśmiał się. Szum fal częściowo zagłuszył jego śmiech, lecz nic nie mógł poradzić na migotanie w jego oczach.
— Śledziłeś mnie? — zapytał wpatrując się w morze. Słońce właśnie zachodziło i jego gasnący blask odbijał się w spienionej wodzie.
Specjalnie wybrał tę małą, zagubioną wysepkę gdzieś na Pacyfiku, żeby nikt nie przeszkadzał mu w rozmyślaniu, lecz najwyraźniej nie docenił sprytu i zaangażowania starego przyjaciela. Ray odnalazł go i najwyraźniej zamierzał dotrzymać towarzystwa.
— Śledziłeś mnie? Czy może zleciłeś to zadanie swoim sługom?
— Zapominasz, że to nie ja mam na usługach armię gargulców.
— Pamiętam, że kiedy ostatni raz odwiedziłem twoje skromne progi, w jednej z tych swoich sal trzymałeś stado małp.
Przywódca lekko skinął głową.
— Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, to nadal tam są.
— Prywatna armia — zachichotał Lord.
— Raczej goście, którzy tak długo przebywają u ciebie w gościnie, że zapomnieli gdzie naprawdę znajduje się ich dom.
— Czemu więc się ich nie pozbędziesz?
Ray pokręcił głową.
— To bez sensu. Znajdą sposób, żeby wrócić.
— Pozakładaj zamki i załóż blokadę na okna — zaproponował. — To nie takie trudne.
— Może wypożyczę od ciebie parę gargulców…
— Jeśli się z nimi dogadasz.
— Skoro ty się z nimi dogadujesz, to i ja nie powinienem mieć problemu.
Theo łypnął na niego spode łba.
— Chętnie to zobaczę.
— Zapraszam do siebie.
— Wiesz, że nie mogę się tam zjawić — powiedział z kwaśną miną. — Poza tym… za dużo wspomnień — dodał z wyraźnym wahaniem.
— To umówmy się w jakimś neutralnym miejscu — zaproponował były adept Ognia widząc markotną minę przyjaciela. — Przyniosę zdjęcia i powiem ci jak było.
— Gdyby to było takie proste. — Były Wybraniec Srebrnej Kuli z powrotem skupił swoją uwagę na morzu. Ze słońca pozostała tylko łuna. — Może kiedyś się skuszę.
— Tak, kiedy planety ułożą się we właściwej kolejności i cała ta historia rozpocznie się od nowa — potwierdził Ray z przekąsem. — Do tego czasu będziesz siedział w takim miejscu jak to i użalał się nad sobą.
— Nie bądź cyniczny.
— Powiedział facet, który przez cały okres pobytu w świątyni stronił od towarzystwa innych ludzi.
Theo zerknął na niego spod półprzymkniętych oczu.
— Tak właściwie… Co tu robisz?
Mężczyzna obejrzał się dookoła siebie, a następnie spojrzał Theo w oczy i powiedział: — Siedzę razem z tobą na plaży i gapię się na zachodzące słońce, a co sobie myślałeś?
— Co naprawdę tu robisz?
— Martwię się o ciebie — odpowiedział po chwili milczenia. — Naprawdę się martwię.
— Niepotrzebnie, świetnie daję sobie radę.
— Właśnie widzę — stwierdził kwaśno. — Rzeczywiście, świetnie dajesz sobie radę.
Zamiast skomentować, chwycił garść piasku i przesypał między palcami. Adept Ognia obserwował tę czynność ze spokojem, lecz gdy Theo chwycił następną garść piasku, nie wytrzymał i zapytał.
— Może powinieneś udać się do specjalisty?
— Żeby zamknęli mnie w wariatkowie? Nie, dzięki, obejdzie się bez.
Ray uśmiechnął się.
— Pamiętam, że byłeś wyjątkowo opornie nastawiony do psychoanalizy. Jak widać przez te wszystkie lata w twoim zachowaniu nie nastąpiła żadna poprawa.
— Wątpię, żeby taki pseudo-doktorek jak ty był w stanie coś zrobić z moją głową.
— Dlatego przemierzasz świat w poszukiwaniu niewiadomo czego?
Spuścił wzrok.
— Nie próbuj nawet zaprzeczać — ciągnął Przywódca. — Wiem o twoich podróżach i celu tych wizyt. Choćbyś bardzo chciał, nie zwrócisz jej życia.
— To nie tak miało być — wyszeptał łapiąc się za głowę. — Zupełnie nie tak.
— Wszystko wyszło nie tak jak trzeba — zgodził się z nim. — Ale musisz się z tym pogodzić i skupić na teraźniejszości. Nie możesz wiecznie rozpamiętywać przeszłości. Nie tędy droga.
Theo skierował na przyjaciela pełne wyrzutu spojrzenie.
— Wiem, że jest ci trudno — dopowiedział — ale nie jesteś sam. Zawsze możemy pogadać. O każdej porze i dowolnego dnia.
— Jestem sam — odparł Lord z całą mocą. — I zawsze byłem. Może właśnie tak powinno być.
— Czyżbyś nagle uwierzył w przeznaczenie? — Theo machnął lekceważąco ręką, Ray kontynuował. — To do ciebie niepodobne.
— Podobno z czasem wszystko się zmienia.
Zaczął rozpływać się w czarnej mgle. Ray patrzył na to ze spokojem. Gdzieś w głębi duszy doskonale rozumiał targane nim emocje. Kiedyś sam przeżywał coś podobnego, choć może nie w takiej skali. Spojrzał na roztaczającą się przed nim taflę wody. Miała kolor granatu. Jedynie daleko na horyzoncie, w miejscu gdzie przed chwilą zaszło słońce, unosił się wąski pas połyskujący złotem.
Mężczyzna wstał otrzepując z piasku nogawki spodni. Wyciągnął z kieszeni okulary przeciwsłoneczne w ciemnej oprawce i je założył. Kciuki zaczepił za szlufki od spodni. Odetchnął głęboko. Powietrze było rześkie i lekkie, a okolica wprost zachęcała do długich spacerów. Oprócz niego i Theo nikogo więcej nie było w pobliżu, więc niczym nie skrępowany spacerował brzegiem morza. Co chwila któraś z fal obmywała mu nogi, a kolorowe ptaki podrywały się z wrzaskiem, zataczając nad jego głową kręgi. On jednak nie zważając na nie parł do przodu. Zatrzymał się dopiero na rozwidleniu. Lewa odnoga kierowała się na pełne morze, a prawa w stronę lądu.
Rozejrzał się uważnie. Najwidoczniej obie możliwości przypadły mu do gustu, bo po chwili wahania, która trwała może z sekundę, w jego dłoni dosłownie znikąd pojawiła się moneta. Była stara i zaśniedziała, i najprawdopodobniej pochodziła z XVI wieku, z jakieś hiszpańskiej galery.
Ray obejrzał ją uważnie z dwóch stron, po czym podrzucił do góry i złapał kładąc na wierzchu dłoni.
— A więc na cypel — zawyrokował. W drugą stronę nawet nie spojrzał.
Schował monetę i ruszył żwawym krokiem. Przystanął gwałtownie po przejściu kilkunastu metrów. Dalsza wędrówka okazała się niemożliwa — morze z dziką furią wdzierało się na cypel.
— Ach, więc to tak? — rozbawiony położył dłonie na biodrach. — Masz ochotę ze mną pograć? No, skoro tak ładnie prosisz.
Powoli rozprostował ramiona. Morze zareagowało na ten gest wyrzuceniem do góry olbrzymiej ilości wody. Biała grzywa fali zmoczyła mu spodnie aż do kolan, a wiatr potargał starannie ułożone włosy.
— Tylko na tyle cię stać? — przekrzywił głowę, ze spokojem obserwując następną nadchodzącą w jego kierunku falę.
— Moja kolej.
Wyciągnął przed siebie rękę, a rozszalałe jeszcze przed chwilą morze zrobiło się ciche i gładkie niczym powierzchnia dobrze wypolerowanego lustra. W zasięgu wzroku nie zauważył ani jednego grzbietu fali. I nawet wiatr jakby stracił na sile.
— Mówiłem, że tak będzie.
Postał tak może z minutę, może dwie, a żywioły dalej nie ośmieliły się przeciwstawić jego woli. Zadowolony z siebie odwrócił się tyłem. Przed sobą miał ścieżkę, która prowadziła w głąb wysepki. Smukłe palmy stały sztywno wyprostowane jakby oddawały mu zasłużone honory, a szemrzący gdzieś w oddali strumyk jaśniał w blasku pierwszych gwiazd.
— Starczy już tego — pstryknął palcami. — Znowu możecie szaleć.
Morze nie potrzebowało większej zachęty. W miejscu, gdzie jeszcze przed sekundą stał Ray, wyrosła wielka na pięć metrów fala. Przykryła cały cypel, ale nie zbliżyła się do mężczyzny, który z fascynacją przyglądał się porastającej wyspę roślinności.