- W empik go
Zielona rdza - ebook
Zielona rdza - ebook
Dla adwokata Jamesa Kitsona to dzień pełen wrażeń. Czuwa przy łożu konającego przyjaciela Johna Millinborna i pomaga milionerowi spisać testament. Dostaje od niego przy okazji prośbę o odnalezienie zaginionej w świecie siostrzenicy. Gdy wychodzi do apteki po lek dla chorego, spotyka odrażającego włóczęgę. Po powrocie do rezydencji przyjaciela odkrywa, że oprych dźgnął Millinborna w brzuch i tak zakończył jego żywot. A to dopiero początek zawikłanej historii kryminalnej...
Na bazie powieści nakręcono w 1919 r. film "The Green Terror".
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-282-8951-8 |
Rozmiar pliku: | 556 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ŚMIERĆ JOHNA MILLINBORNA.
— Nie wiem, czy istnieje prawo, które mogłoby stanąć mi na przeszkodzie. Jeżeli tak jest, ty, Jimie, obejdziesz je. Jesteś adwokatem. Znasz się na tych rzeczach. Uważam cię za mojego przyjaciela, najlepszego, jakiego miałem kiedykolwiek. Zrobisz to dla mnie?
Umierający skierował spojrzenie, pełne ufności, we wpatrzone w niego z serdecznem współczuciem oczy przyjaciela i wyczytał z nich zgodę.
Niepodobna byłoby wyobrazić sobie większej odmienności, aniżeli ta, jaka różniła człowieka, złożonego śmiertelną chorobą, od drobnej, nikłej postaci, siedzącej u jego wezgłowia. John Millinborne, wielki, barczysty, o wydatnych rysach, istny olbrzym z kształtów, zdradzający w ostatnich nawet chwilach swoich kolosalną siłę, jaka echować musiała go niegdyś, był człowiekiem, który całe życie swoje spędził na swobodzie, na otwartem powietrzu, miał mocny, donośny głos i wielkie, sprawne ręce, gdy James Kitson stanowił, wprost przeciwnie, typ móla książkowego, który cały swój wiek męski przeżył w zapleśniałych biurach i dusznych salach sądowych, przy nieodmiennym szeleście odwracanych kart aktów i potężnych, oprawnych w cielęcą skórę, ksiąg kodeksowych.
Mimo to, obu tych ludzi, miljonowego budowniczego okrętów i wziętego adwokata, biegunowo różniących się nawyknieniami i upodobaniami, łączyła wierna, szczera, niezachwiana niczem przyjaźń. Dziwne, że śmierć zabierała silnego, a pozostawiała słabego — myślał czuwający nad przyjacielem James Kitson.
— Zrobię, co tylko będę mógł, Johnie, — rzekł wzruszony. — Pomyśl jednak, że obarczasz dziewczynę wielką odpowiedzialnością. Półtora miljona!...
— Pozbywam się jeszcze większej, Jimie! Ojciec mój, umierając, uozostawił nam do podziału, mnie i mojej siostrze, sto tysięcy. Ja ze swej części zrobiłem miljon, ale to w tej chwili mniej jest ważne. Majątek i samowolny charakter złamały siostrze mojej serce. Wiedziano, że posiada znaczny majątek i to pociągało do niej najgorszych mężczyzn. Z tych najgorszych wybrała najnikczemniejszego!...
Przerwał na chwilę, aby zaczerpnąć powietrza.
— Wyszła zamąż za skończonego łotra, który zmarnował jej życie, przeszastał do ostatniego grosza jej majątek i porzucił ją, pozostawiając jej w spuściźnie po sobie górę długów i czterotygodniowe dziecko. Biedna moja Gracja umarła, a on ożenił się powtórnie. Próbowałem wydostać od niego dziecko, ale łotr nie puszczał od siebie maleństwa, trzymając je, jako zastaw. Z chwilą, kiedy mała skończyła dwa latka, straciłem wszelki po niej ślad. Dopiero teraz, przed miesiącem, dowiedziałem się, z jakiej to się stało przyczyny. Mąż mojej siostry był międzynarodowym oszustem, poszukiwanym przez policję, która przyłapała go wreszcie w Paryżu i skazała pod właściwem jego nazwiskiem. To, jakie podał, żeniąc się z biedną moją siostrą, było fałszywe. Po wyjściu z więzienia powrócił do właściwego swojego nazwiska i oczywiście, zmieniło się tem samem nazwisko dziecka.
Adwokat skinął głową. — Chcesz więc, — rzekł, — abym...
— Abyś poświadczył urzędowo testament i rozpoczął poszukiwania Oliwji Prédeaux. Osoba taka nie istnieje. Znasz właściwe nazwisko dziewczyny i wiesz odemnie, gdzie przebywa. Nie znajdziesz nikogo, komu znana byłaby Oliwja Prédeaux. Ojciec jej znikł, kiedy miała sześć lat — umarł prawdopodobnie, a macocha wychowała ją, nie wiedząc nic o jej stosunku pokrewieństwa ze mną. Potem i ona umarła i dziewczątko pracowało na siebie od piętnastego roku swojego życia.
— Więc nie mam jej odnaleźć?
— Nie wcześniej aż po jej zamążpójściu. Czuwaj nad nią, Jimie, ale zdaleka. Wydaj, ile chcesz pieniędzy, ale nie wpływaj na nią, chyba, gdybyś miał zauważyć, że chce wyjść zamąż za człowieka nieodpowiedniego...
Głos jego, który odzyskał nieco z dawniejszej swojej siły, załamał się nagle i wielka głowa osunęła się bezwładnie na poduszki.
Kitson zerwał się i pobiegł ku drzwiom. Sypialnia chorego przytykała do obszernej bawialni, przez której wysokie, otwarte okna widzieć można było rozległe, uprawne pola Sussex Weald.
Przy oknie siedział mężczyzna, podpierający dłonią podbródek i wpatrujący się w szachownicę pól na zboczach pagórków. Miał przyciętą w szpic bródkę i wyglądał zupe nie młodo, na jakie lat trzydzieści, nie więcej. Na widok wpadającego gwałtownie adwokata zerwał się z miejsca.
— Czy się coś stało? — zapytał.
— Zdaje mi się, że zemdlał — niech pan wejdzie do niego, doktorze!
Młody człowiek pośpieszył bezszelestnie do łoża chorego, którego zbadał pobieżnie. Z półki nad łóżkiem zdjął szpryckę do zastrzyków podskórnych i napełnił ją płynem z małej buteleczki. Obnażywszy bok pacjenta, wstrzyknął mu powolnym ruchem lekarstwo. Po dokonaniu tego stał przez chwilę, wpatrzony w leżącego nieprzytomnie, poczem wszedł do wielkiego hallu, gdzie czekał na niego James Kitson.
— I cóż, doktorze?
Doktór potrząsnął głową.
— Trudno jest wyrokować, — rzekł, — serce zupełnie wyczerpane. Czy ma domowego lekarza?
— Nie, o ile mi przynajmniej wiadomo — nie cierpiał lekarzy; nigdy zresztą nie chorował, w całem swojem życiu. Dziwię się, że zgodził się na pana.
Dr. van Heerden uśmiechnął się.
— Był zmuszony. Zasłabł nagle w pociągu, jadąc tutaj, do swojego domu, a ja byłem przypadkiem jego towarzyszem podróży. Prosił, abym odwiózł go do domu i odtąd już pozostałem przy nim. Dziwne to, że człowiek tak zamożny, jak mr. Millinborne, podróżuje bez służącego i mieszka sam w tym skromnym domu, niewiele różniącym się od zwykłej chaty.
Pomimo swojego zatroskania James Kitson uśmiechnął się.
—Przyjaciel mój jest typem człowieka, nienawidzącego blichtru. Wątpię, czy wydawał na siebie przez całe swoje życie tysiąc funtów rocznie. — Sądzi pan, doktorze, że nic nie da się już zrobić dla niego?
— Zdaje mi się, że nie. Nie pozwolił na wezwanie specjalisty; myślę zresztą, że miał słuszność. Wszelka pomoc już tu daremna. Chyba...
Powrócił znów do łóżka chorego. Adwokat pośpieszył za nim. James Millinborn zdawał się pogrążony w niespokojnym śnie; doktór zbadał jego puls i działalność serca i wszedł wraz z adwokatem do bawialni.
— Zbyt wielkie było to widocznie dla niego wzruszenie. Przypuszczam, że musiał dyktować testament?
— Tak, — odparł Kitson krótko.
— Domyśliłem się tego, widząc, że sprowadza pan ogrodnika i kucharkę, jako świadków, — zauważył doktór van Heerden.
Uderzył się kilkakrotnie końcami palców po zębach, co zdawało się stanowić zwykły jego nerwowy gest.
— Szkoda, że nie mam strychniny, — rzekł nagle. — Powinienem właściwie mieć ją zawsze przy sobie, na wszelki wypadek.
— Można posłać kogoś ze służby... A może ja sam pójdę? — zaofiarował się Kitson. — Czy dostanie tego w wiejskiej aptece?
Doktór skinął potakująco głową.
— Nie chciałbym, aby pan odchodził,—bronił się.—Posłałem samochód do Eastbourne po kilka rzeczy, których nie mogłem kupić tutaj. Bardzo męcząca droga stąd na wieś, z drugiej strony wszakże obawiam się, czy aptekarz zgodzi się wydać służącemu potrzebną ilość tego środka, nawet za moją receptą. Jestem obcy tutaj, widzi pan, — uśmiechnął się...
— Ależ pójdę chętnie. Spacer dobrze mi zrobi, — zapewnił go adwokat. — O ile tylko cośkolwiek mogłoby przedłużyć życie biednemu mojemu przyjacielowi...
Doktór usiadł przy stole i napisał receptę, którą wręczył adwokatowi z ukłonem.
Hill Lodge, dom mieszkalny Johna Millinborna, stał na szczycie pagórka, skąd droga do wioski była stroma i długa, bowiem od wsi Alfroston dzieliła mila prawie dom Millinborna. W połowie drogi w dół przecinała ścieżka, wiodąca na wieś, zagajnik młodych jesionów. John Millinborn założył tu w pierwszych czasach swojego zamieszkania w Lodge bażanciarnię, gdzie hodował kilka pięknych okazów. W chwili, kiedy Kitson wszedł pomiędzy drzewa zagajnika, usłyszał szelest jakiś, jakgdyby coś przekradało się przez poszycie lasku.
Zbyt silny był to szelest, jak na przeskakiwanie króliką czy smyrgnięcie spłoszonego ptaka, zaciekawiony też, rozejrzał się uważnie dokoła. Był trochę krótkowzroczny, w pierwszej więc chwili nie spostrzegł, co było przyczyną wyraźnego tego szelestu. Nagle usłyszał ochrypły głos.
— Zdaje mi się, że jestem na cudzym gruncie, — rzekł mężczyzna, który szedł ku niemu z głębi zagajnika.
Nieznajomy szedł raźnie, wesoło nieomal, może dlatego, że jego dziwnie niepociągająca powierzchowność domagała się okraszenia jej uśmiechem.
Wiek jego był trudny do określenia. Mógł mieć równie dobrze pięćdziesiąt jak sześćdziesiąt lat, odzież jego była wybrudzona, podarta i wyplamiona, ale zdradzała dobry krój. Koszulę miał brudną, ale przypięty był do niej kołnierzyk, a w zmiętoszonym krawacie tkwiła szpilka z kameą.
Uwagę Kitsona zwróciła na siebie przedewszystkiem twarz nieznajomego. W obrzękłych policzkach i zamglonych oczach, migocących z pod krzaczastyćh brwi, czaił się niewątpliwy wyraz wrodzonej przestępczości. Obwisłe, pełne wargi rozchyliły się w obleśnym uśmiechu na widok adwokata, cofającego się przed niemiłem tem zetknięciem.
— Zdaje mi się, że wlazłem w szkodę. — Ja, włóczęga! Zabawne to, bardzo zabawne! — roześmiał się nieznajomy ochrypłym, charkliwym chichotem. Nagle wyrzucił ze siebie potok najplugawszych wyzwisk, jakich, obyty z językiem mętów społecznych, adwokat nigdy jeszcze nie słyszał w swojem życiu.
— Przepraszam, bardzo przepraszam, — urwał włóczęga tak samo nagle. — Jaśnie wielmożny pan z eleganckiego świata? Pojmuje pan, że kiedy gentelman ma do kogoś urazę... — Sięgnął do kieszeni, z której wyciągnął czarno oprawny monokl i wtłoczył go w sobie w prawy oczodół. Było coś tak niesamowicie sprośnego w postaci tego ułomka ludzkiego, że adwokat doznał fizycznego wprost uczucia mdłości.
— Wlazłem w szkodę, ja, włóczęga! — powtórzył nieznajomy poprzednią swoją myśl, syczącym zjadliwością głosem. — Włóczęga! Żebym tak mógł po mojemu rozprawić się z ludźmi, popodrzynałbym im grdyki!... Tak, tak, mój panie, popodrzynałbym! Powbijałbym im rozpalone szpilki w ślepia — rozpalone do białości. Żywcem bym ich ugotował w ukropie! Usmażyłbym ich w smole!... Nadziałbym ich na rożen!... Tak, tak!...
Adwokat nie wymówił wciąż jeszcze słowa, teraz jednak wstręt i obrzydzenie wzięły górę nad zwykłem jego opanowaniem.
— Znalazł się pan na cudzym gruncie. Wynoś się pan stąd razem z niegodziwym swoim językiem!... Precz, mówię!
Nieznajomy wytrzeszczył na niego oczy i roześmiał się.
— Na cudzym!... — zawołał szyderczo — na cudzym!... Bardzo dobrze... Śługa pański...
Zerwał swój pogięty, połamany kapelusz z głowy (adwokat zauważył, że zupełnie jest łysy) i, zawróciwszy odrazu, poszedł w kierunku, z którego się zjawił. Nie była to droga, prowadząca do wyjścia z zagajnika i adwokat wielką miał ochotę iść za nim, ażeby go wyprowadzić poza obręb posiadłości swojego przyjaciela. Przypomniał sobie jednak nagłość celu swojej wędrówki, przyśpieszył więc kroku i poszedł wprost w kierunku wsi. Na drodze powrotnej rozglądał się pilnie dokoła, nie było jednak nigdzie ani śladu wstrętnego intruza. Kto to mógł być taki? — myślał zaciekawiony. W każdym razie nędzny wykolejeniec jakiś, goniący wspomnieniami obrazy dawnych świetności i donaszający strzępy dawnego stroju. Nadewszystko jednak żywiący w duszy nieukojoną gorycz żalów i nienawiści do hojniej przez los obdarzonych bliźnich.
Upłynęła godzina nieomal, zanim adwokat, sapiąc i dysząc ze zmęczenia, wdrapał się na szczyt pagórka, na którym stał dom.
Zbliżywszy się, zobaczył doktora, siedzącego przy oknie.
— Jak się ma?
— Wciąż jednakowo. Miał jeden atak. Przyniósł pan strychninę? Nie mogę panu wcale powiedzieć, jak bardzo mu jestem zobowiązany.
Wziął z rąk adwokata mały pakiecik i położył go na półce okiennej.
— Proszę mi powiedzieć szczerze, doktorze, czy myśli pan, że jest jeszcze jakaś nadzieja uratowania go?
Dr. van Heerden wzruszył ramionami.
— Jeżeli mam zupełnie szczerze powiedzieć, co myślę, sądzę, że nie odzyska już przytomności.
— Na Boga!
Adwokat był niewypowiedzianie zgnębiony. Tragiczna nagłość ciosu oszołomiła go, odbierając mu zdolność jasnego rozumowania. Wyobrażał sobie mętnie, że dni, może tygodnie nawet, upłyną, zanim nadejdzie moment ostateczny.
— Nie odzyska przytomności? — powtórzył szeptem.
Instyktownie pociągnęło go coś do pokoju, w którym leżał jego przyjaciel. Doktór poszedł za nim.
John Millinborn leżał wyciągnięty na plecach; oczy miał zamknięte, twarz szarą. Wielkie jego ręce kurczowo były zaciśnięte przy szyi, koszula rozerwana na piersiach. Oba okna na obu przeciwległych ścianach szeroko były otwarte i łagodny wietrzyk rozwiewał fałdy muślinowych firanek. Adwokat nachylił się, oczy jego zaszły łzami, dłoń spoczęła miękko na płonącem gorączką czole przyjaciela.
— Johnie, Johnie, — szepnął, — odwróciwszy oczy, aby otrzeć łzy chusteczką. Chcąc ukryć ruch ten, odwrócił się ku oknu, z którego roztaczał się powabny widok. Pod lasem szybował, zmierzając ku morzu, wielki samolot. Zieleń łąk na zboczach upstrzona była bielą pasących się owieczek, a tuż pod oknami, na starannie utrzymanych kwietnikach, płomieniły się ogniście żółte i ponsowe tulipany.
Kiedy tak stał przy oknie, przypomniał mu się nagle spotkany w zagajniku włóczęga, zamierzał więc powiedzieć o tem spotkaniu doktorowi. Nie czuł się jednak w nastroju opisywania wyglądu dziwnego intruza, ani rozważania, skąd się mógł wziąć. Niepokój wewnętrzny sprowadził go zpowrotem do wezgłowia chorego, który leżał wciąż nieruchomy. Kitson wrócił znów do okna. Myślał teraz o młodej dziewczynie, o której nazwisku i pokrewieństwie z Johnem on jeden tylko wiedział. Jaki użytek zrobi ona z miljonów, które, ani tego przeczuwając, wkrótce odziedziczy? Co...
— Jim!... Jim!... — usłyszał głos poza sobą.
Odwrócił się momentalnie.
Był to głos Johna Millinborne’a.
— Chodź, prędko!...
W tym samym momencie przyskoczył do łóżka doktór, który odszedł na chwilę od chorego.
Millinborne siedział na pościeli i kiedy adwokat pośpieszył wślad za doktorem, spojrzenie jego spotkało się z szeroko rozwartemi oczami przyjaciela.
— Jimie, on...
Głowa jego opadła na pierś, doktór odchylił ją zwolna na poduszki.
— Coś powiedział, Johnie? Powtórz, drogi przyjacielu...
— Niestety, wątpię, czy panu odpowie, — rzekł doktór, podciągając w górę kołdrę i nakrywając nią leżącego już sztywno na poduszkach.
— Umarł? — szepnął wystraszony adwokat.
— Nie, ale...
Dał znak adwokatowi, aby wszedł za nim do bawialni i Kitson, rzuciwszy okiem na nieporuszone ciało, usłuchał wezwania.
— Spójrz pan, coś dziwnego! Kto to taki? — rzekł doktór, wskazując palcem poprzez otwarte okno na drobną niezdarną figurkę, pędzącą co tchu po zboczu drogą ku jesionowemu zagajnikowi.
Kitson odrazu poznał biegnącego. Był to intruz, którego spotkał w drodze ku wsi. W gwałtownym wszelako pędzie obdartusa, w jego szeroko rozpostartych ramionach, tak wyraźnie widniała obłędna groza, że adwokat zapomniał o tragicznem pobliżu.
— Gdzie on był? — zawołał. Kto to taki?
Twarz doktora zbielała, ściągnięta spazmem przerażenia, jakgdyby i on zdjęty był grozą na widok szalonej tej ucieczki.
Kitson powrócił do pokoju umierającego przyjaciela, już na progu wszelako stanął przygwożdżony mrożącym krew widokiem.
— Doktorze!... Doktorze!... — krzyknął.
Doktór spojrzał w kierunku wskazanym przez adwokata. Z łóżka na podłogę ściekało coś szkarłatnego, coś potwornego. Kitson zacisnął mocno zęby i podbiegłszy do łóżka, ściągnął kołdrę z leżącego. W tej samej chwili cofnął się z okrzykiem grozy. W boku Johna Millinborne’a sterczała kościana rękojeść noża.ROZDZIAŁ II.
PIJANY MR. BEALE.
Ambulatorjum chirurgiczne doktora van Heerdena zajmowało jedno z czterech mieszkań parterowych wielkiej kamienicy, noszącej nazwę Krooman Chambers, albo, jak nazywali ją inni, Krooman Mansions. Gmach wzniesiony został przez bogatego filantropa nazwiskiem Krooman, który postawił sobie za cel dostarczenie małych, wzorowo urządzonych mieszkań ludziom, pracującym zawodowo i potrzebującym niewielkich pomieszczeń i dobrych adresów (dom położony był w pobliżu ulicy Oksfordzkiej) za niską cenę komornego. Jak wielu jednak filantropom sprzykrzyła się wkrótce i Kroomanowi jego zabawka, sprzedał więc budynek syndykatowi, którego zarząd domem dawał niejednokrotnie powód do dochodzeń śledczych.
Z czasem przeszły jednak budynki w ręce inteligentnej kobiety, która wyeksmitowała niepożądanych lokatorów, umeblowała mieszkania skromnie, ale wygodnie i powynajmowała je ludziom wypłacalnym, a zarazem przyzwoitym. Dzięki temu zrehabilitowały się rychło Krooman Chambers w oczach sąsiedztwa.
Doktór van Heerden miał tutaj swoje ambulatorjum chirurgiczne od sześciu już lat. Podczas wojny był on podejrzewany przez czas jakiś o sprzyjanie wrogowi, nie było jednakowoż żadnych dowodów nieprzyjaznego jego stosunku do kraju. Pomimo, że urodził się on niewątpliwie po niewłaściwej stronie granicy w Cranenburgu na pruskiej stacji kolejowej linji Roterdam - Kolonja, nazwisko jego jednakże, van Heerden, wskazywało wyraźnie na holenderskie jego pochodzenie. Bardziej zjadliwi krytycy utrzymywali, co prawda, że wystarczy zmienić „van” na „von”, a wyjdzie „Hun” i że kwestji nie ulega, jako Niemcy pełne są von Heerensów i von Heerdensów, — nie tykano jednak doktora i pozwolono mu zostać w kraju. Doktór poradził sobie z krytyką, poradził sobie z podejrzeniami i zdobył wkrótce wcale zyskowną praktykę. Zajmował największy lokal w całym budynku, urządziwszy jeden z pokojów na laboratorjum, miał bowiem pasję do badań naukowych. Tajemnicze zabójstwo, dokonane na osobie Johna Millinborne’a, posłużyło mu do pewnego stopnia za reklamę, której wyniki dały mu wyraźne korzyści. Fakt, że miał w swojem leczeniu miljonera, przyczynił się do rozgłoszenia wśród szerokich sfer sławy jego nazwiska.
Z opinją jego, że zabójstwa dokonał ktoś, kto dostać się musiał przez otwarte okno w chwili, kiedy obydwaj mężczyźni byli w sąsiednim pokoju, zgadzano się powszechnie, zwłaszcza, że dochodzenie śledcze wykazało ślady nóg na kwietnikach, przez które przebiegł widocznie zabójca. Nie znaleziono jednakże owego podejrzanie wyglądającego człowieka, z którym mr. Kitson spotkał się w jesionowym zagajniku. Osobnik ten znikł równie tajemniczo, jak tajemniczo się ukazał.
W trzy miesiące od daty morderstwa stał doktór van Heerden na stopniach, wiodących do szerokiego hallu wejściowego Krooman Mansions, przyglądając się tłumom przechodniów. Była szósta po południu, zatem pora powrotu od zajęć dziewcząt sklepowych oraz wszelkiego rodzaju pracowników i oficjalistów, tłumnie zalegających ulicę.
Doktór stał, paląc papierosa. Zainteresowanie jego ruchem ulicznym było bardziej pozorne może, niż rzeczywiste. Odprawił niedawno ostatniego swego pacjenta i drzwi ambulatorjum oraz okna, zasłonięte zielonemi żaluzjami, pozamykane już były na noc.
Oczy doktora ślizgały się po przechodzących w stronę ulicy Oksfordzkiej, gdy nagle sprężył się on wyraźnie. W kierunku Crooman Chambers szła młoda dziewczyna. O tej porze dnia niewielki jest ruch kołowy, jako że Lattice Street stanowi ślepą uliczkę i dlatego dziewczyna mogła iść środkiem drogi jezdnej. Ubrana była z ową wykwintną starannością, która zdumiewająco upodabnia pracujące dziewczęta zamożnym damom. Miała na sobie granatowy, niczem nieprzybrany, doskonale zato skrojony wełniany kostjum, którego jedyną ozdobą był biały, batystowy kołnierzyk, a mały, zręczny kapelusik nie krył bogactwa jej jasnych włosów, które w promieniach padającego na głowę dziewczyny, zachodzącego słońca sprawiały wrażenie otaczająej ją glorji złocistej.
Głęboko osadzone jej oczy miały ów wyraz inteligencji, której źródłem są najczęściej bądź osobiste bolesne przeżycia, bądź bliższe zetknięcia się z cudzemi cierpieniami. Nos miała dziewczyna prosty i kształtny, wargi ponsowe i pełne. Można było jednak poddawać rozbiorowi każdy jej rys poszczególnie i nie znaleźć dostatecznego wytłumaczenia uroku, jakim tchnęła cała postać ślicznego dziewczęcia.
Urok ten nie był zależny bowiem od kameljowej bladości jej cery, ani od miękkiej wysmukłości jej kształtów, ani od dumnego osadzenia zgrabnej jej główki i królewskości jej spokojnych ruchów, ani nawet od wesołych błysków filuternie czasem roześmianych, przeważnie jednak zamyślonych jej oczu. Trudno było, słowem, określić jeden szczególny i szczególnie pociągający jej rys; czar jej polegał raczej na doskonałej harmonji całości, na wzajemnem dopełnianiu się wszystkich wdzięków, które w młodej kobiecie tak wabią mężczyznę.
Swobodnym, szczerym gestem podniosła rękę i z rozjaśniającym całą twarz uśmiechem przywitała doktora.
— O, miss Cresswell, nie widziałem pani już od wieków.
— Od dwóch dni, — rzekła, udając powagę. — Myślę jednak, że doktorzy, dla których odsłonięte są wszystkie tajniki przyrody, mają ukryte leki, które pozwalają im pokonywać zwycięsko podobnie ciężkie próby.
— Niech pani nie kpi z mojego zawodu, — roześmiał się — i nie pozwala sobie na szydzenie z tak młodego jej adepta. Ale, ale, nie miałem jeszcze okazji zapytania pani, czy uzyska pani zamianę mieszkania?
Potrząsnęła głową i zmarszczyła brew.
— Miss Millitt mówi, że nie może mnie przenieść.
— Fatalne, — burknął, widocznie zmartwiony. — Wyjawiła jej pani powód? Powiedziała pani o zachowaniu się Beale’a?
Skinęła energicznie główką.
— Tak, powiedziałam jej wyraźnie: — Czy doszło do wiadomości pani, miss Millitt, że jegomość, mieszkający naprzeciwko mnie, nie wyszedł od dwóch miesięcy, o ile mnie pamięć nie zawodzi, ze stanu pijaństwa? To znaczy, od czasu, jak zamieszkał w Krooman Chambers? — Czy to przeszkadza pani? — zapytała miss Millitt. — Ludzie pijani zawsze mi przeszkadzają, — odpowiedziałam. — Mr. Beale powraca co wieczór do domu w stanie, który nazwałabym godnym politowania.
— A cóż ona na to?
Młoda dziewczyna zrobiła pogardliwy grymas i dodała zupełnie serjo:
— Powiedziała, że o ile mr. Beale nie zaczepia mnie albo nie wtrąca się do mnie, ani też umyślnie mnie nie drażni i nie straszy, nie powinno mnie to wcale obchodzić, bo to nie moja sprawa. — Miss Oliwja Cresswell roześmiała się bezradnie. — Wie pan, przyznać muszę, że mieszkanie moje jest takie rozkoszne i takie przytem tanie, iż nie mogłabym zdecydować się na szukanie innego. Nie ma pan wcale pojęcia, doktorze, jak jestem wdzięczna panu, że dostałam się tutaj. Wiem, że stało się to jedynie za pańskiem pośrednictwem. Miss Millitt niechętnie przyjmuje samotne, młode kobiety.
Zmarszczyła pogardliwie nosek i roześmiała się.
— Z czego się pani śmieje? — zapytał.
— Myślałam o tem, w jaki dziwny sposób spotkaliśmy się, ja i pan.
Okoliczności ich zapoznania się były w istocie dziwne. Zajmowała wówczas stanowisko kasjerki w jednym z wielkich magazynów w West End. Doktór wszedł tam, żeby kupić coś i zapłacił pięciofuntowym banknotem, który, po sprawdzeniu, okazał się podrobionym. Smutna to była chwila dla młodej dziewczyny, kiedy fakt ten wyszedł najaw, wiedziała bowiem, że będzie musiała pokryć stratę z własnej kieszeni, co nie było dla niej bynajmniej obojętnem.
Nagle stał się cud. Doktór przyjechał, stokrotnie przepraszając, przedstawił i wyjaśnił cały incydent. Banknot ten przechowywał, jako curiosum. Dano mu go w tym celu. Tak był wspaniale naśladowany, że doktór zamierzał kazać go oprawić i dlatego właśnie zabrał go z sobą. Przez omyłkę jednak zamieszał mu się on z innemi pieniędzmi, które miał przy sobie i w ten sposób go wydał.
— Zaczął pan od roli czarnego charakteru i skończył na roli dobrej mojej wróżki,—rzekła.—Gdyby nie pańskie pośrednictwo, nie dowiedziałabym się nigdy, że jest tu wolne mieszkanie. Miss Millitt nie byłaby wcale chciała ze mną mówić, gdyby nie wzgląd na pana, z którym szczególnie się liczy. Nazwisko pańskibyło owym bajkowym sezamem, który otworzył przede mną drzwi zaczarowanego tego pałacu.
Położyła miękko drobną swoją rączkę na ramieniu doktora mile koleżeńskim gestem.
Odwróciła się już, żeby odejść, kiedy nagle powstrzymał ją gniewny okrzyk:
— Co to takiego?... O, rozumiem, to Nr. 4! — z oburzeniem zawołał van Heerden.
Młoda dziewczyna przysunęła się nieco bliżej do doktora i z pod zwężonych powiek patrzyła na zbliżającą się postać.
— Dlaczego on to robi? — powtórzyła niecierpliwie. — Jak może mężczyzna do tego stopnia nie umieć panować nad sobą? Nic nie jest w stanie go usprawiedliwić! Niczem niepodobna wytłumaczyć tej ohydy!
„Ohyda” usiłowała widocznie utrzymać się na chodniku, jakgdyby to była wyciągnięta wysoko nad ziemią lina. Poza pewnym nieporządkiem w tualecie, jak wyłażącym z za kołnierza krawatem i zabłoconym kapeluszem, wyglądał pijak wcale przyzwoicie. Był młody i w innych warunkach mógłby nawet uchodzić za przystojnego. Ale zwisające na czoło długiemi kosmykami jasne jego włosy i kapelusz zsunięty na tył głowy mocno psuły wrażenie. Jego usiłowanie utrzymania równowagi na sześciocalowej szerokości flizach, obrzeżających chodnik, przy pomocy, użytej, jako pręta do balansowania, laski spacerowej, mogły jednak wydać się śmiesznemi duszy mniej wrażliwej niż dusza Oliwji Cresswell.
Pijany młody człowiek poślizgnął się i znów wyprostował z lekkim okrzykiem, poślizgnął się powtórnie, wreszcie dał za wygraną ćwiczeniom gimnastycznym i jako tako dowlókł się przez jezdnię do domu.
Na widok doktora uchylił kapelusza.
— Wspaniała pogoda, mój Esku-esku--lapie, — rzekł sepleniąc, ale z figlarnym uśmiechem w oczach, — wspaniała dla tej pańskiej bacteria trypanosomes (mam ją) i dla wszystkich pańskich ukochanych mikrobów.
Uśmiechnął się przymilnie do doktora, nie zwracając uwagi na wymowne spojrzenie, rzucone przez van Heerdena w stronę młodej dziewczyny, która cofnęła się, aby nie być wciągniętą do konwersacji.
— Muszę pożegnać pana najsza.. sza... nowniejszy doktorze, — dodał pijak, — uciekam na górę od fatalnych zapachów nauki i jeszcze fatalniejszych pokus piękna. Trochę trudno drapać się na najwyższe piąterko, jak się nieco zaprószyło pałę — per arduis ad astra — przez pracę ku gwiazdom — piękne motto. Latające trupy! — to mi motto! — moje motto!... Dobrej nocy życzę, dobrej nocy. Spokojnych marzeń!...
Zerwał ponownie kapelusz z głowy i potknął się przy tym ruchu na szerokich, kamiennych stopniach, aż wreszcie znikł na zakręcie. W kilka chwil potem doktór i Oliwja usłyszeli zatrzaśnięie jego drzwi.
— Straszne... a jednak... — zawahała się Oliwja.
— A jednak? — zapytał doktór.
— Wydał mi się zabawnym. Omal nie roześmiałam się. Ale jakie to okropne! Taki jeszcze młody i widocznie zaznać musiał kiedyś lepszego wychowania.
Potrząsnęła głową ze smutkiem.
I ona także pożegnała doktora i poszła do siebie na górę. Troje drzwi otwierało się na najwyższym piętrze na podest klatki schodowej: numer 4, 6, i 8-my.
Rzuciła okiem z wyrazem zaniepokojenia na numer 4-ty, obok którego musiała przejść, żaden jednak dźwięk zdradzający obecność za temi drzwiami hałaśliwego gościa, nie dochodził z poza nich, otworzyła więc szybko numer 6-ty i zamknęła za sobą drzwi do własnego przedsionka.
Mieszkanko jej składało się z dwóch pokoików: sypialki i bawialki, z maleńkiego pokoju kąpielowego i jeszcze mniejszej kuchenki. Komorne było zdumiewająco niskie, wynosiło bowiem mniej niż czwartą część jej tył godniowej pensji, dzięki czemu mogła wygodnie urządzić sobie życie.
Podpaliła kuchenkę gazową, postawiła czajnik i zabrała się do nakrywania stołu. W mikroskopijnej jej śpiżarce znajdowały się wszystkie potrzebne zapasy — blaszanka marmelady, strucelka białego chleba, dzbanek mleka, puszka cukru, kilka pomidorów, ocet, oliwa — słowem wszystko, czego było potrzeba do sporządzenia smacznego posiłku, do którego zasiadła z zadowoleniem nieco zarumieniona krzątaniem się około lilipuciego swojego gospodarstwa. Jedząc, myślała z przyjemnością o doktorze i o tem, jak powinna czuć się szczęśliwa, mając takiego przyjaciela. Taki jest rozsądny, nie wdaje się w żadne „głupstwa”. Nigdy nie próbuje brać jej za rękę i przytrzymywać ją dłużej w swojej dłoni, jak ci idjotyczni kupujący, ani też nigdy nie próbuje pocałować jej, jak to ośmielił się zrobić niedawno jeden z jej szefów.
Tak, doktór jest zupełnie inny, niż oni wszyscy. Niepodobna sobie wyobrazić go, siedzącego w omnibusie obok młodej dziewczyny i przyciskającego niby nieumyślnie butem swoim jej nogę, albo też zaczepiającego ją na ulicy sakramentalnem pytaniem: Zdaje mi się, że spotkaliśmy się już kiedyś?
Piła herbatę i jadła powoli, czytając przytem wieczorną gazetę, czasem zamyślając się w przerwach pomiędzy jedzeniem i czytaniem. Zmierzchło się już na dobre, kiedy skończyła. Zapaliła lampę elektryczną. Miała w kąpielowym pokoju automat świetlny, który działał jednak dość ekscentrycznie. Czasem wrzucenie do otworu jednego szylinga wystarczyło do dostarczania światła przez cały tydzień, innym znów razem po dwóch dniach lampy zaczynały drgać spazmatycznie i gasły.
I w tej chwili przypomniała sobie, że już od dość dawna nie przekupiła automatu, zaczęła więc szukać w portmonetce swojej szylinga. Okazało się jednak, że miała tylko półkoronówki, floreny i sześciopensówki, ale ani jednego pojedyńczego szylinga, a automat nie uznawał innej monety. Wiadomo, że jest to chroniczna bolączka wszystkich posiadaczy automatów, nie przejęła się więc zbytnio tem odkryciem, przyjmując je, jako zło konieczne. Rozważała przez chwilę, czy ma zejść na dół i zmienić pieniądze u uprzejmego zawsze dla niej papierośnika, czy też liczyć, że dzisiaj jeszcze uda jej się przeszmuglować ze światłem.
— Jeżeli ja nie wyjdę, ty wyjdziesz, — zwróciła się do rozżarzonego na biało drutu elektrycznego, który w odpowiedzi załopotał, nie wróżąc nic dobrego.
Otworzyła przedpokój i w tej samej chwili lampa w jej pokoju zgasła. Na podeście klatki schodowej paliło się małe światełko, — plutokratyczne urządzenie, nie zależne od automatów! Zamknęła za sobą drzwi i zbliżyła się do schodów. Przechodząc mimo numeru 4-go, zauważyła, że drzwi z pokoju nietrzeźwego młodzieńca są uchylone, zatrzymała się więc. Nie miała ochoty zetknąć się z nim, cofnęła się więc ku ścianie. W tej samej chwili przypomniała sobie jednak, że pod 8-ym mieści się prywatne mieszkanie doktora. Zazwyczaj, o ile siedział on w domu, widać było przez oszklone drzwi, prowadzące do jego przedpokoju, światło, które paliło się tam stale. Teraz wszakże było u niego zupełnie ciemno, zaś na drzwiach bieliła się kartka, na której wyczytała w mdłem świetle lampki schodowej:
„Wrócę o 12-ej. Czekać!”
Wyszedł więc i widocznie spodziewał się odwiedzin. Nie było innej rady, jak tylko narazić się ewentualnie na niemiłe spotkanie z mr. Bealem. Zbiegła pędem ze schodów i z uczuciem ulgi wyszła na ulicę.
Uprzejmy papierośnik, bardzo wylewny na temat Niemców i Niemiec, zatrzymał ją, aż wreszcie wyczerpał się niewielki zapas jej cierpliwości. Wkońcu jednak udało jej się wydostać z pod zalewu jego wyrzekań. W połowie jezdni, którą musiała przebyć, aby się dostać do domu, dostrzegła postać męską, stojącą w ciemnem wejściu do hallu i na ten widok serce w niej zadygotało.
— Nie bądź głupia, Matyldo! — ofuknęła samą siebie.
Nie było jej na imię Matylda, w chwilach wszakże niezadowolenia z samej siebie nazywała się w ten sposób.
Zawstydzona własną tchórzliwością, uzbroiła się w odwagę i minęła śmiało niepokojącą postać. W przejściu spojrzała ukradkiem na stojącego, ale nie poznała w nim nikogo ze znanych sobie mieszkańców domu. Zauważyła tylko, że on sam równie mało zdradzał chęci zwrócenia na siebie uwagi, jak ona.
Wydał jej się małym i przysadzistym, nie była wszakże zupełnie pewna, czy tak jest w istocie. Przeskoczyła szybko stopnie schodów i stanąwszy na górze, zawróciła ku swojemu pokojowi. Drzwi numeru 4-ego były wciąż jeszcze uchylone, co ważniejsze jednak, tak samo były uchylone jej własne. Nie było co do tego wątpliwości. Pomiędzy brzegiem drzwi a futryną widniał otwór szerokości dobrych dwóch cali, doskonale zaś pamiętała, że nietylko zamknęła je, ale nawet zatrzasnęła za sobą dla pewności. Co ma czynić? Poczuła niemiły dreszcz strachu, przebiegający po jej plecach i przykre dygotanie rąk.
„Gdyby światło paliło się u mnie, odważyłabym się wejść”, — pomyślała, — ale wiedziała, że jest ciemno, będzie więc musiała przejść przez nieoświetloną bawialkę i jeszcze ciemniejszy kąpielowy — jak wiadomo najodpowiedniejsze miejsce do wszelkich zbrodni, — zanim dostanie się do automatu.
— Nonsens, Matyldo, — skarciła się, — wejdź, paskudny tchórzu — napewno zapomniałaś zamknąć za sobą drzwi i nic więcej!
Zebrała odwagę, otworzyła szeroko drzwi i z dreszczem trwogi weszła do pokoju.
Nagle jednak szelest jakiś przygwoździł ją do podłogi. Było to coś, jakgdyby potrącenie czy otarcie się, ale nie człowieka, tylko psa raczej, o sprzęt jakiś.
— Kto tu? — krzyknęła.
Nie było odpowiedzi.
Zrobiła krok naprzód i w tej samej chwili wielka jakaś ręka chwyciła ją za rękaw sukni. Równocześnie usłyszała Oliwja wyraźnie ciężki, chrapliwy oddech.
Zagryzła wargi, ażeby powstrzymać okrzyk strachu i wyrwała przemocą ramię, pozostawiając część lekkiej materji rękawa w dłoni napastnika. Jednym susem rzuciła się w tył, zatrzasnęła za sobą własne swoje drzwi i dopadła numeru 4-ego, w które walić zaczęła bez pamięci obiema pięściami.
— Pijany, czy trzeźwy, jest jednak mężczyzną, — szepnęła przez zaciśnięte zęby.
Zaledwie dwa razy uderzyć zdołała we drzwi, kiedy otworzyły się one nagle i na progu stanął mr. Beale.
— Co się stało?
Nie zauważyła nawet tonu jego zapytania.
— Obcy jakiś mężczyzna w mojem mieszkaniu, mężczyzna!... — ledwie zdołała wyjąkać, pokazując wydarty rękaw.
Odsunął ją na bok i pośpieszył ku drzwiom.
— Klucz! — zawołał.
Drżącemi rękami wyciągnęła klucz z kieszeni.
— Chwilkę cierpliwości.
Znikł za własnemi drzwiami i po sekundzie wrócił, trzymając w ręku kieszonkową latarkę elektryczną. Odsunął zasuwkę zamka, włożył klucz do kieszeni i ku zdumieniu Oliwji wyjął z innej kieszeni mały rewolwer. Nogą rozepchnął drzwi i znikł w ciemnem wnętrzu.
Po chwili usłyszała groźny i ostry jego okrzyk:
— Ręce do góry!
Głos jakiś wymamrotał coś w podnieceniu, poczem zwrócił się, wyraźnie do Oliwji już, mr. Beale.
— Czy światło u pani funkcjonuje? — zapytał. — Może pani wejść. Trzymam go w bawialni.
Weszła odważniej już do kąpielowego pokoju, wrzuciła szylingową monetę do otworu automatu, usłyszała charakterystyczny zgrzyt śruby i w tej samej chwili za płonęły światła.
W rogu pokoju stał mężczyzna, trupio blady, z trzęsącą się nieporadnie dziwnie wielką, jak na jego korpus, głową. Ręce trzymał wyciągnięte do góry, dolna warga wyraźnie drżała mu ze strachu.
Mr. Beale obszukiwał go szybko, ale dokładnie.
— Nie masz przy sobie broni? — W porządku. Możesz opuścić ręce! A teraz wywróć no kieszenie, bratku!
Mężczyzna powiedział coś w języku, którego dziewczyna nie mogła zrozumieć, a mr. Beale odpowiedział mu w tem samem narzeczu. Rabuś wyrzucił na stół zawartość naprzód jednej kieszeni, potem drugiej. Oliwja przyglądała się temu z szeroko otwartemi ze zdziwienia oczyma.
— O, a to co takiego?
Mr. Beal wziął do ręki bilet, na którym wypisana była niewyraźnie jakaś cyfra, którą można było przyjąć równie dobrze za szóstkę jak za czwórkę.
— Aha! To tak, — mruknął. — A teraz trzecia kieszeń. Rozumiesz po angielsku, mój ptaszku?
Intruz był niedorzecznie posłuszny. Wyciągnął z bocznej kieszeni skórzany portfel, który mr. Beale natychmiast otworzył i wyjął z niego małą paczuszkę, przypominającą zewnętrznym wyglądem opakowanie proszku sody. Mr. Beale powiedział coś gniewnie w języku, który wydał się młodej dziewczynie niemieckim, ale mężczyzna potrząsnął głową. Powtórzył parokrotnie coś, co brzmiało, jak: — _Nicht gut!_
— Pozostawię panią na chwilę samą, — rzekł mr. Beale. — Sprowadzę tylko tego jegomościa na dół. Zaraz powrócę.
Wyszli z mieszkania razem, mały człowieczek z wielką głową, widocznie ociągając się i usiłując protestować, rychło jednak usłyszała Oliwja odgłos ich kroków na schodach. Wyraźnie schodzili obydwaj na dół. Po chwili mr. Beale powrócił sam. Wówczas dopiero uświadomiła sobie dziewczyna dziwny, niezrozumiały fakt — jej sąsiad był zupełnie trzeźwy.
Oczy utraciły mętną mglistość, usta normalnie były zamknięte, a jasne włosy, mające stałą tendencję opadania zwichrzonemi kosmykami na twarz, gładko były zaczesane w tył głowy. Patrzył na Oliwję tak poważnie, że aż ją to zażenowało.
— Miss Cresswell, — rzekł spokojnie, — chciałbym prosić panią o wyświadczenie mi wielkiej przysługi.
— O ile to tylko będzie w mojej mocy, zastosuję się napewno do pańskiej prośby, — uśmiechnęła się w odpowiedzi.
—Nie prosiłbym panią o nic niemożliwego do spełnienia — wbrew poglądowi humorystów na kobiety, — dodał z uśmiechem. — Jedyne, o co śmiem prosić panią bardzo usilnie, to o nieopowiadanie nikomu — proszę dobrze zrozumieć mnie, _nikomu —_ powtórzył z naciskiem — o tem, co zaszło tutaj tej nocy.
— Nikomu? — zdziwiła się, — ale doktorowi?...
— Ani nawet doktorowi, — rzekł z dziwnym błyskiem w oczach. — Proszę panią o to, jako o specjalną łaskę. Daje mi pani na to słowo honoru?
Rozważała przez chwilę, co ma odpowiedzieć.
— Przyobiecuję, — rzekła. — Nie mam opowiedzieć nikomu o tym potwornym człowieku, od którego pan uratował mnie tak uprzejmie?
Mr. Beale podniósł głowę.
— Proszę dobrze mnie zrozumieć, miss Cresswell — podkreślił. — Nie chciałbym, aby pani źle sobie tłumaczyła postępek tego „potwornego”, jak go pani nazwała, człowieka. Proszę mi wierzyć, że był on niemniej przestraszony niż pani i nie byłby pani wyrządził żadnej krzywdy. Czekałem na niego cały wieczór.
— Czekał pan na niego?
Mr. Beale skinął głową.
— Gdzie?
— W mieszkaniu doktora, — odparł spokojnie. — Widzi pani, doktór i ja jesteśmy śmiertelnymi wrogami. Właściwie nietyle wrogami, ile współzawodnikami naukowymi i właśnie czekałem na małego tego człowieczka, żeby wykraść doktorowi jedną z jego zdobyczy.
— Ale w jaki sposób dostał się pan do niego?
— Miałem ten klucz, — rzekł, pokazując niewielki kluczyk. — Ale proszę pamiętać, że dała pani słowo honoru! Człowiek, którego odprowadziłem przed chwilą, wszedł na górę, nie będąc pewnym, czy ma wejść pod numer 8-my, do mieszkania doktora, czy pod 6-ty. _Klucz ten otwiera jedne i drugie drzwi!_
Włożył klucz w otwór zamku u drzwi młodej dziewczyny i pokazał, że otwiera je nim z łatwością.
— Na to właśnie czekałem — rzekł. — Biedak nie mógł zrobić nic lepszego — dodał, wyjmując mały pakiecik i rozpieczętowując go. Starannie rozwinął papier, położył go na stole i zdumionym oczom Oliwji ukazała się mała garsteczka czegoś, co wyglądało jak miałki zielony proszek.
— Co to takiego? — zapytała trwożnie.
Czuła, nie wiedząc właściwie dlaczego, że znajduje się wobec olbrzymiej jakiejś grozy, — wobec czegoś wielkiego i potężnego w pierwotnej swojej sile.
— To — rzekł mr. Beale, starannie dobierając słów. — To wcale niezła imitacja Zielonej Rdzy, a raczej, jak dla mnie, Zielonego Potwora.
— Co to jest takiego ta Zielona Rdza? Jakie jest jej działanie? — zapytała przerażona.
— Mam nadzieję, że nie dowiemy się tego nigdy — rzekł, i w jasnych jego oczach zamigotał błysk śmiertelnego strachu.ROZDZIAŁ III.
PUNSONBY WYDALA URZĘDNICZKĘ.
Z chwilą kiedy przebrzmiało nieznośne brzęczenie budnika, wstała Oliwja z łóżka, bohatersko przezwyciężają pokusę zamknięcia jeszcze na chwilę oczu, chociażby dla przekonania się jak smakuje takie dodatkowe zdrzemnięcie się. Pierwszem jej uczuciem było, że wcale nie spała tej nocy. Przypomniała sobie, że położyła się o pierwszej i przewracała się z boku na bok, aż do trzeciej. Pamiętała nawet, że przez chwilę przyszło jej na myśl, czy nie najlepiej zrobi, jeżeli wstanie, przygotuje sobie filiżankę herbaty i przesiedzi do wschodu słońca, ale że właśnie wówczas, kiedy rozważała, czy podobny krok byłby romantyczny, czy tylko głupi, musiał ogarnąć ją sen.
Cztery godziny snu nie mogą jednak wystarczyć zdrowej, normalnej młodej dziewczynie, nic dziwnego też, że Oliwja ociągała się ze wstaniem, i że, przerzuciwszy wreszcie za krawędź łóżka tkwiące w nogawkach pidżamy nogi, poświęciła całe pięć minut na przyglądanie się z zachwytem małym, bielutkim swoim stopkom, Musiała dokonać na samej sobie prawdziwego aktu przemocy, żeby pójść do pokoju kąpielowego i poddać obnażone swoje ciało działaniu zimnego prysznicu, umyła się jednak i ubrała, potem nastawiła czajnik na maszynce gazowej i w pół godziny później czuła się już dobrze fizycznie, ale dziwnie jakoś nieswojo moralnie.
Kiedy nareszcie wytrzeźwiła się zupełnie po tej źle przespanej nocy, co nastąpiło dopiero w połowie drogi do biura, zdała sobie sprawę, że ma na sercu pewną troskę i że to to właśnie gnębi ją moralnie. Stała się wbrew własnej woli uczestniczką tajemnicy, — i ten współudział został jej narzucony przez młodocianego rozpustnika, oddającego się stale nałogowi pijaństwa, słowem przez pana Beale’a. Tylko że—na to wspomnienie wzdrygnęła się i w nagłym tym ruchu podskoczył jej podbródek do góry (siedziała w tym momencie w omnibusie i konduktor, przekopany, że daje mu znak, aby kazał zatrzymać, pociągnął za taśmę dzwonka) — mr. Beale był wówczas zdumiewająco trzeźwy i dziwnie opanowany jak na człowieka tak słabego charakteru.
Czy nie należałoby jednak powiedzieć doktorowi? Doktorowi van Heerdenowi, który okazywał jej tyle przyjaźni? Wydawało się nielojalnością, ohydną nielojalnością w stosunku do niego tajenie przed nim faktu, że mr. Beale był w nocy w jego mieszkaniu, i że usiłował okraść go z jego zdobyczy naukowej.
Czyżby to był jednak traf tylko, że ten sam klucz otwiera jej drzwi i drzwi doktora?... Jeżeli tak jest, przyznać trzeba, że to koincydencja dość ambarasująca. Musi niezwłocznie dać zmienić zamek.
Omnibus dowiózł ją do rogu przed wielki gmach firmy handlowej A. I. B. Punsonby, jednego z najświetniej prosperujących, a zarazem jednego z najwytworniejszych magazynów gotowych ubrań w całym Londynie. Oliwji prawdziwie poszczęściło się, że dostała obecne swoje stanowisko, bowiem posada w magazynie Punsonby równała się niemal posadzie rządowej stałością zabezpieczenia, będąc równocześnie znacznie korzystniejszą pod względem płacy.
Wysiadając z omnibusu na chodnik, spojrzała w górę na wielki zegar wieżowy. Zdążyła w porę, powiedziała sobie w chwili otwierania szerokich drzwi oszklonych, któremi urzędnicy i urzędniczki rozmaitych oddziałów dążą na swoje miejsca pracy. Nagle poczuła na ramieniu delikatne dotknięcie czyjejś dłoni.
Odwróciła się zdumiona i spotkała się twarzą w twarz z panem Beale’m, bardzo elegancko wyglądającym w doskonale skrojonym szarym garniturze i szarym filcowym kapeluszu, z bukiecikiem fiołków w butonjerce.
— Przepraszam panią, miss Cresswell, pozwoli pani zamienić z sobą kilka słów?
Spojrzała na niego nieufnie.
— Wołałabym, żeby pan wybrał inny czas, mr. Beale, i inne miejsce — odparła szczerze.
Skinął w odpowiedzi głową.
— Rozumiem, że to dla pani żenujące — rzekł — niestety, jednak, sprawa moja nie może czekać. Jestem handlowcem, jak może pani wiadomo; pomimo moich rażąco niewłaściwych nawyknień — dodał z uśmiechem.
Spojrzała na niego uważnie, wyczuła bowiem w jego słowach ton nieco ironiczny.
Uśmiech zgasł jednak w jego oczach.
— Nie zatrzymam pani dłużej niż dwie minuty — mówił dalej, — ale w ciągu tych dwóch minut mam pani dużo do powiedzenia. Nie będę nudził pani historją mojezo życia.
Tym razem dostrzegła wyraźny błysk wesołości w jego spojrzeniu i w odpowiedzi uśmiechnęła się mimowoli. W głębi duszy nie czuła jednak szczególnego rozradowania.
— Posiadam dom handlowy w City — rzekł — i znów będę musiał prosić panią o zachowanie w tajemnicy tego, co pani wyjawię — zajmuję się fachowo ekspertyzą pszenicy.
— Ekspertyzą pszenicy?! — powtórzyła z wyrazem zdziwienia.
— Dziwny zawód, prawda? Ale tak jest w rzeczywistości. Jestem ekspertem pszenicznym. W biurze mojem wakuje posada zaufanej sekretarki. Miłe zajęcie, dobra płaca, praca dzienna kilkogodzinna zaledwie i zupełnie łatwa. Chciałbym wiedzieć, czy pani zdecydowałaby się przyjąć tę posadę?
Potrząsnęła przecząco głową i spojrzała na niego z pewnem, nie wolnem od podejrzliwości, zainteresowaniem.
— Wielce to uprzejmie z pańskiej strony, mr. Beale, i zobowiązuje mnie bardziej jeszcze wobec pana — rzekła, — nie mam jednak zamiaru porzucania posady w firmie Punsonby. Mam tam zajęcie bardzo mi odpowiadające, i jakkolwiek nie przypuszczam, aby interesowały pana prywatne moje sprawy — mógł powiedzieć jej, że bardzo go te sprawy interesują, ale się powstrzymał — pozwolę sobie powiedzieć panu, że otrzymuję pokaźną pensję, tak że nie mam ani zamiaru, ani ochoty zmieniania obecnego mojego stanowiska.
W oczach jego znów błysnęła iskierka uśmiechu.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.