Zielone oczy driady - ebook
Zielone oczy driady - ebook
ZDRADZONE SERCE POTRZEBUJE CZASU, ŻEBY ZNÓW ZAUFAĆ
Livia kocha swoją irlandzką chatkę na klifie. Szum fal i targający wrzosowiskami wiatr zagłuszają bolesne wspomnienia. Dziewczyna chce zapomnieć o najgorszym dniu swojego życia, kiedyzdradził ją ukochany mężczyzna, a cały jej świat w jednej chwili rozsypał się na kawałki.
Przeszłość jednak znów próbuje ją dopaść, i wtedy Livia bez wahania przyjmuje nieoczekiwaną propozycję wyjazdu na Podlasie. Kiedy obdarzona niezwykłą intuicją dziewczyna zaczyna renowację tajemniczego fresku zielonookiej Noelle, czuje, że być może zdarzenia i zagadki w jej własnym życiu są częścią większej historii. A gdy na jej drodze staje tajemniczy mężczyzna, nie może oprzeć się wrażeniu, że gdzieś się już kiedyś spotkali. Czy poznanie skrywanego przez mieszkańców wioski sekretu pomoże jej uporać się z demonami przeszłości i znów otworzyć się na miłość?
Zielone oczy driady to kolejna część serii Dni Mocy. Poznaj niepowtarzalny klimat wietrznej Irlandii i urzekającą atmosferę Podlasia – osadzonych w tradycji i pełnych ludowych podań i legend.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8672-6 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy wymknęły się z zamku, było jeszcze ciemno, ale zabrały ze sobą lampion, by oświetlał ścieżkę prowadzącą do ich ulubionego miejsca. Dzisiaj jedna z nich miała iść tam po raz ostatni. Ocean, tak jak zawsze, przywoływał je znajomą melodią. Kusił i zdradzał różne sekrety. Uwodził dawnymi opowieściami, o których teraz już nikt nie pamiętał. Ale one je znały. Rozumiały i słyszały o wiele więcej niż inne dzieci. Były wyjątkowe. Ta inność jednak w pewien sposób stanowiła też ich zgubę. Nie rozstawały się od dnia, gdy rozwijały się w łonie matki. Jedna wiedziała o drugiej wszystko. Domyślały się niewypowiedzianych przez siebie słów, a w swoich identycznych zielonych oczach potrafiły dostrzec obrazy mającej nadejść przyszłości. Miały świadomość tego, co je czeka. Znały swój los. Od początku zdawały sobie sprawę z misji, jaka została im przeznaczona. Lecz były tylko dziećmi o spragnionych miłości sercach, wciąż skore do zabawy i figlów mimo powierzonego im na czas, gdy dorosną, zadania. Kochały otaczający je świat, a poznając go, nieustannie się nim zachwycały. Często też się śmiały, głośno i beztrosko, jak to dzieci. Dziś jednak u dziewczynek wyczuwało się jakiś szczególny, nietypowy dla nich rodzaj powagi.
– Podaj mi rękę, bo znów się poślizgniesz i jeszcze zwichniesz nogę, a przecież wkrótce czeka cię bardzo długa podróż – powiedziała dziewczynka w sukience koloru słońca.
– Może tak byłoby lepiej. – Druga, odziana w identyczny, lecz szmaragdowy strój, zasępiła się, a potem mocno chwyciła drobną dłoń siostry i dała jej poprowadzić się w dół klifu. Kiedy schodziły po wilgotnych, śliskich skałach, starały się pewnie stawiać stopy, ale dziś, jak rzadko, kilka razy się potknęły. Odsapnęły, dopiero gdy dotarły na swoją skalną półkę, którą pokazała im niegdyś pewna wróżka, zdradzając sekret, że często spotykają się w tym miejscu duchy wszystkich żywiołów i można usłyszeć tu śpiew oceanu.
Dziewczynki długo milczały, smutno patrząc sobie w oczy. Nie zwracały uwagi ani na to, że wiatr targa ich miedziane, kędzierzawe włosy ani że krople deszczu co chwilę osiadają na drobniutkich piegach, którymi obsypane były ich twarze. Ciemnozielone pelerynki coraz szybciej nasiąkały wilgocią. Ale to było w tej chwili nieistotne. Chwyciły się za ręce i przywarły do siebie tak mocno, jakby stanowiły jeden organizm. Jedna czuła rytmiczne bicie serca drugiej. Pragnęły zatrzymać tę chwilę na zawsze, ale zdawały sobie sprawę, że powinny się pospieszyć; niebawem ktoś mógł odkryć ich nieobecność. Wybaczano im niewielkie spóźnienia, ale dziś musiały być na czas. Zresztą o tak wczesnej porze nie pozwalano im wychodzić. Dzisiejszy dzień był jednak wyjątkowy.
W pewnej chwili dziewczynka w słonecznej sukience wsunęła dłoń pod wyszywany złotą nicią dekolt i zdjęła z szyi kamienny medalion na cieniutkim rzemyku, po czym włożyła go w rękę siostry.
– Załóż go, wtedy zawsze będziesz o mnie pamiętać – poleciła piskliwym głosikiem, ocierając kilka łez, które nagle wypłynęły z jej oczu.
– I tak będę o tobie pamiętać, zawsze… Na zawsze… – rzekła z mocą druga. A po chwili zrobiła to samo. Zdjęła swój medalion, niemal identyczny, różniący się tylko wyrytymi na nim ogamicznymi znakami, ale nie podała go siostrze, lecz przechyliła się i sama zawiesiła go na jej bladej szyi. Potem założyła ten, który od dnia narodzin przynależny był bliźniaczce.
– Wystarczy, że mnie zawołasz w święto Imbolc, gdy wszystko jest możliwe – powiedziała dziewczynka w złotej sukience. – Zawsze znajdę do ciebie drogę, przecież wiesz…
– Wiem – przyznała ze wzruszeniem siostra. – Ale teraz będziemy bardzo daleko od siebie.
– Nieprawda, dla kochającego serca nie istnieje żadna odległość.
– Ale nie będziemy już mogły przychodzić na naszą skałę ani biegać po łąkach i zrywać wrzosów. Nie będziemy już liczyć owiec ani rozmawiać z naszymi przyjaciółkami, wróżkami drzew – wyliczała ze smutkiem dziewczynka.
– Poznasz nowe przyjaciółki. Dowiedziałam się, że w kraju, w którym zamieszkasz, nazywają je driadami. Jestem pewna, że od razu z którąś się zaprzyjaźnisz. – Jedna z sióstr starała się dodać drugiej otuchy.
– Obyś miała rację – odparła z westchnieniem dziewczynka w szmaragdowej sukience.
– A teraz zamknij oczy – nakazała stanowczo panienka w słonecznej sukience i chwyciła dłoń siostry. – Posłuchaj…
Przez kilka następnych minut stały obok siebie, trzymając się za ręce, zasłuchane w melodie oceanu, które zwykle spoczywały na samym jego dnie. Jednak w szczególnym czasie, jak choćby dziś, gdy zaczęło się święto Samhain, muzyka groźnego żywiołu rozbrzmiewała o wiele donośniej. Lecz one wiedziały, że z takiego chaosu może wyłonić się coś niezwykłego.
– I co…? – spytała po chwili dziewczynka w szmaragdowej sukience. – Jestem ciekawa, czy poczułaś to samo, co ja.
– Zawsze czujemy tak samo. – Siostra się uśmiechnęła.
– Czyli… Co usłyszałaś?
– A ty…?
Przez chwilę obie się zadumały, a potem jednocześnie, jakby wcześniej to ustaliły, powiedziały: „Wrócimy tu, wrócimy wówczas, gdy ktoś pomoże odnaleźć to, co zostało rozdzielone…”.
– Wierzysz w to? – spytała jedna z sióstr.
– Wierzę, bo to my, kiedy nastanie właściwy czas, pomożemy tej dziewczynie do nas trafić.
– A jeśli nie uda się jej nas odszukać?
– To niemożliwe, gdyż zostawimy ślady, po których do nas dotrze. A dzięki temu, że napisze do końca naszą opowieść, odkryje też swoją własną drogę.
Siostry po raz ostatni spojrzały w najdalszy punkt oceanu, z którego zaczęło się wyłaniać słońce. Wiedziały, że pora wracać. Wspięły się po skałach i znajomą ścieżką ruszyły do zamku. Biegły tak szybko, że nie zauważyły stojącego pod świętą jabłonią starego druida, który, o czym nie miały pojęcia, od dnia ich narodzin w najdrobniejszych szczegółach zaplanował los dziewczynek.1
Tego wieczoru wiatr uderzał w szybę z wyjątkową zapalczywością. W kamiennym kominku lekko buzował ogień, rzucając przyjazny blask na niewielki pokoik. Kontury kilku mebli na tle zielonych ścian z minuty na minutę rozmywały się w sączącym się do wnętrza zmierzchu.
Livia podciągnęła nogi pod brodę i oparła głowę na kolanach. Dzisiejsza sytuacja wytrąciła ją z równowagi. Jak on śmiał tutaj przyjechać po tym, jak ją potraktował?! I jeszcze przywiózł ze sobą tę Bogu ducha winną dziewczynę, która na dodatek wydała się całkiem miła. Zupełnie nie pasowała do tego bufona, jej brata. Odkąd Livia pamiętała, Liama zawsze otaczał wianuszek ślicznych i przeważnie głupiutkich dziewczątek, a on niestety chętnie to wykorzystywał. Co ta Olga w nim zobaczyła? Zresztą on też wpatrywał się w nią jak w obraz. Gdyby Livia nie wiedziała, jaki jest w rzeczywistości, może dałaby się nabrać na jego sztuczki, a tak od razu go przejrzała. Żeby chociaż wcześniej zadzwonił albo wysłał jakąś wiadomość, że się pojawi. Ale nie, niczym duch stanął nagle w progu jej niewielkiego domku i oderwana od pracy Livia w pierwszej chwili naprawdę pomyślała, że ma przed sobą zjawę.
Ze względu na tę dziewczynę musiała silić się na choćby odrobinę uprzejmości, mimo że kosztowało ją to wiele wysiłku. Na szczęście nieoczekiwani goście nie zabawili u niej długo, raptem pół godziny wypełnione w większości milczeniem. „Przepraszam”, to słowo padało z ust Liama najczęściej. Drażniło uszy, burzyło jej spokój. Przypomniało o tym, od czego na pewien czas udało jej się odgrodzić. Nie rozumiała powodu jego wizyty. Po co chciał się z nią zobaczyć? Czy potrzebował ugasić palące go wyrzuty sumienia? A może zatęsknił za nią? Ostatnia opcja wydała jej się tak mało prawdopodobna, że Livia aż się roześmiała, częściowo rozładowując w ten sposób emocje. Miała nadzieję, że już się nie spotkają. W końcu dała mu wyraźnie do zrozumienia, że nie ma na to ochoty. Poza tym zgodnie z prawdą powiedziała, że jest zawalona pracą. Że też nie mogli zatrzymać się w innym miejscu, tylko wybrali hotelik w pobliskim Doolin. Dobrze, że przynajmniej dzieliło ich kilka kilometrów. Livia z pełną świadomością zdecydowała się na ten malutki domek na końcu świata, by w pewnym sensie pławić się w swojej samotności.
Po trzech latach mieszkania na tym pustkowiu, gdzie widok ludzi zastępowały jej przeważnie rozszalały ocean i hulający wiatr, wydawało jej się nawet, że nieco zdziczała, i gdyby nie sąsiadka Gwen, którą od czasu do czasu odwiedzała, oraz nieliczni klienci, wpadający tu przeważnie na chwilę, być może zapomniałaby, że umie mówić. Wynajęła ten dom za niewielkie pieniądze od któregoś ze znajomych swojej matki; przynajmniej na tyle rodzicielka mogła się przydać. Chata była niewielka, składała się zaledwie z kilku pomieszczeń – funkcjonalnej kuchni, przytulnego saloniku, sypialni i jednego pokoiku, który ze względu na metraż przypominał raczej składzik na miotły. Jednak najważniejsze było dla Livii ogrzewane pomieszczenie gospodarcze tuż przy domu, gdzie mogła urządzić pracownię. Jako konserwator zabytków zawsze znajdowała zatrudnienie w dużych placówkach, ostatnio w Muzeum Narodowym w Dublinie, i rezygnując z tego, bała się, czy sobie poradzi i uda jej się utrzymać wyłącznie ze zleceń. Ale na razie całkiem nieźle sobie radziła. Płatna reklama w internecie zrobiła swoje, stronę Livii odwiedzało sporo osób i choć ktoś mógłby pomyśleć, że taka młoda, ładna dziewczyna niepotrzebnie sama skazała się na banicję i niemal ascetyczne życie, dla niej ten wybór stanowił wybawienie.
Zeszła z fotela i zaciągnęła zasłony, by ochronić pomieszczenie przed chłodem wkradającego się przez nieszczelne okno wiatru. Ogień w kominku dogasał, ale nie zamierzała dokładać drewna. Mały domek zdążył się już nagrzać. W tym roku wrzesień był wyjątkowo zimny i wilgotny, pogoda kaprysiła, jak to w Irlandii, przynosząc w nadmiarze deszcz i tylko sporadycznie oferując słoneczne dni. Livia na moment wróciła do kuchni, żeby sprawdzić, czy dokręciła kran. Ostatnio często chodziła rozkojarzona, a wydarzenia dzisiejszego dnia bez wątpienia temu sprzyjały. Nawet gdy znalazła się w łóżku, wciąż towarzyszyło jej to dziwne wrażenie niepokoju, które pojawiło się wraz z przyjazdem Liama. Czy to uczucie miało pozostać z nią już na zawsze? A może powinna wypowiedzieć wojnę wspomnieniom, z którymi było związane? Tylko jak miała to zrobić, skoro nadal stanowiło to dla niej niewyobrażalną trudność?
Nazajutrz obudziło ją słońce. Z samego rana wlało się do wnętrza przez niewielką szparę w zaciągniętych zasłonach, a to zachęciło Livię do szybkiego wstania z łóżka. Stwierdziła, że rozpocznie dzień od spaceru. Już od kilku dni nie odwiedziła swojego ulubionego zakątka na klifie. Ostatnio niemal nie wychodziła z pracowni. Nie lubiła zostawiać niczego na potem i do wszystkich prac zabierała się od razu.
Gdy wyszła za próg, owionął ją porywisty wiatr. Właściwie mogła się tego spodziewać – odkąd tu zamieszkała, zdążyła już poznać wady i zalety tutejszej pogody. Wróciła do domu i włożyła gruby, sięgający niemal kolan wełniany sweter. Drobna sylwetka całkowicie ginęła w jego szerokim fasonie, jednak Livia uwielbiała ten pulower z owczej wełny. Nie potrzebowała tu zbyt wielu ubrań. Latem wystarczały krótkie spodenki, kilka T-shirtów i wygodne buty. W chłodniejszych porach roku dżinsy, miękkie swetry i niezastąpiona kurtka z membraną, w której nie był jej straszny nawet zimowy wiatr czy deszcz.
Ruszyła w stronę klifu. Już po kilku minutach usłyszała charakterystyczny szum oceanu. Wiatr smagał jej zaróżowioną chłodem twarz i rozwiewał miedziane włosy, kiedy szła znajomą dróżką wijącą się między zielonymi połaciami traw. Pokochała to miejsce od pierwszego wejrzenia. Życie na tym pustkowiu odebrało jej część dawnej tożsamości, jednocześnie oferując spokój i głębokie wyciszenie. Surowa przyroda stanowiła antidotum na zranione serce. Livia kroczyła wzdłuż klifu, hipnotycznie przyglądając się dobijającym do skał falom. Ten odgłos budził w niej respekt. Kochała ocean, ale bała się jego potęgi. Lęk ten nie powstrzymał jej jednak przed tym, by w pewnym momencie zejść z klifu i ruszyć w stronę lekko zaokrąglonej półki skalnej, od spodu obficie obmywanej wodą. Miejsce to odkryła kilka dni po przeprowadzce i teraz, po upływie trzech lat, mogła śmiało stwierdzić, że to jej duch opiekuńczy ją tu przyprowadził. Tutaj udało jej się bowiem znów złapać oddech i przynajmniej częściowo odzyskać harmonię. Muzyka oceanu zagłuszała palące uczucie wstydu i dotkliwej porażki, jakiej zaznała z powodu bliskich jej osób. Choć zamknęła oczy, dziś trudno było jej się skupić na rozmowie z żywiołami. Wizyta Liama zburzyła wypracowany z mozołem spokój i Livia czuła, że trudno jej będzie wejść w utarty rytm dnia.
Po kilku minutach wstała więc i z powrotem zaczęła się wspinać na klif, a znalazłszy się na szczycie, ruszyła w przeciwnym kierunku niż ten, skąd przyszła. Postanowiła wpaść do Gwen. Ich domy dzieliło kilka kilometrów i Livia odwiedzała sąsiadkę zwykle w czasie swoich dłuższych spacerów, kiedy odczuwała potrzebę kontaktu ze światem zewnętrznym. Dzisiaj tym bardziej chciała z kimś porozmawiać. Po kilkudziesięciu minutach żwawej wędrówki dotarła do niewielkiej jabłonki otoczonej niskim murkiem z kamieni, skąd do domu sąsiadki było już tylko parę kroków. Lubiła to osobliwe miejsce i zawsze, gdy tędy przechodziła, witała się z drzewem. Ze strony matki była w połowie Irlandką, więc wszystkie legendy, gusła i zwyczaje związane z tym krajem wydawały się jej równie naturalne jak codzienne wschody i zachody słońca. Mocno wierzyła, że niektóre drzewa i krzewy są domami wróżek. Pod żadnym pozorem nie wolno ich ścinać, gdyż uważano, że grozi to strasznymi konsekwencjami, a nawet śmiercią. Dlatego często gdzieś w szczerym polu, a nawet w centrum miasta, można było zauważyć drzewa otoczone płotkiem lub murkiem. Ta stara jabłonka o zadziwiająco mięsistych, jaskrawozielonych liściach była jednym z _fairy trees_, czyli drzewem zamieszkanym przez wróżki.
Livia zatrzymała się przy murku, na moment przymykając oczy. A wówczas gdzieś w głębi siebie usłyszała cichutki kobiecy chichot. Czasem głosów było więcej. Wydawały się swawolne, pewne siebie, a niekiedy nawet aroganckie. Lecz dziś Livia nawet tutaj nie mogła się skupić. Może jej wzburzone myśli odstraszyły wróżki, poza tym cichutkim śmiechem nie poczuła bowiem nic szczególnego. Nie było sensu tu dalej stać, ruszyła więc w stronę widocznego już w oddali domu Gwen. Idąc znajomą ścieżką, w ostatniej chwili skręciła jednak w ledwo widoczną drożynę prowadzącą do mieszczącego się na niewielkim wzniesieniu średniowiecznego zamku Doonagore. Właściwie dziś pozostały po nim jedynie mieszkalna wieża i nieduży dziedziniec. Zamek stanowił własność prywatną i nie można było wejść na jego teren, mimo to Livia zawsze wspinała się na zielony pagórek i podchodziła tak blisko, jak to możliwe. To było drugie miejsce, poza zawieszoną nad rozszalałym oceanem skalną półką, które Livię fascynowało. Czasem, kiedy nie miała zamiaru odwiedzać Gwen, szła tam tylko po to, by choć przez chwilę pooddychać jego niesamowitą atmosferą. Na otwartej przestrzeni zwykle hulał wiatr, a przy częstej i jakże charakterystycznej irlandzkiej mżawce łatwo było zmarznąć. Livia zazwyczaj nie zwracała na te niedogodności uwagi. Czuła, że w okresie świetności na zamku wydarzyło się coś smutnego, ale miała też świadomość unoszącej się nad wilgotnym płaskowyżem magii szczęścia.
Gdy po kilku minutach szybkiej wędrówki wspięła się na pagórek, usiadła i spojrzała na rozpościerające się jak okiem sięgnąć szmaragdowe połacie łąk, gdzieniegdzie poprzecinane kamiennymi murkami. Jednak to widok oceanu najbardziej przyciągał jej wzrok. Nawet tutaj, choć była daleko od brzegu, słyszała jego wyjątkowo głośny tego dnia szum.
Aż trudno uwierzyć, że odkąd opuściła Dublin, minęły już trzy lata. Uważała, że podjęła trafną decyzję, i nawet przez chwilę nie zatęskniła za typowym miejskim gwarem. Odkąd pamiętała, zawsze ciągnęło ją na wieś, a najlepiej czuła się pośród natury. Niestety, jej życie dotąd związane było głównie z miastem. Wychowywana przez matkę, której priorytet stanowiło przyciąganie uwagi kolejnych, zwykle majętnych mężczyzn, jako dziecko przywykła do częstych zmian miejsca zamieszkania. Później na wiele lat osiadła w Dublinie. Studia na wydziale malarstwa, które podjęła na National College of Art and Design w Dublinie sprawiły, że poczuła wiatr w żaglach. W końcu miała szansę spotkać osoby myślące, a nawet czujące tak jak ona. Wcześniej zwykle wystarczało jej towarzystwo brata bliźniaka, z którym od urodzenia łączyła ją szczególna więź. Wciąż spotykali się z Liamem, a ich silna relacja brat–siostra nie ucierpiała po przeprowadzce Livii, lecz od tamtej pory przed dziewczyną otworzyły się też dotychczas zamknięte drzwi. Po raz pierwszy w życiu zauważyła, że jest kobietą o wyjątkowej urodzie, dlatego ochoczo zaczęła z tego korzystać, często umawiając się na randki i różne spotkania towarzyskie z rówieśnikami, zachowując przy tym stosowny dystans. Bawił ją flirt i często wodziła konkurentów za nos. Kiedy jednak zauważyła, że któryś za bardzo zaczynał się angażować, zrywała znajomość. Sam fakt, że może kogoś oczarować, na początku wydawał jej się nieco zaskakującym odkryciem. W oczach matki, która od dzieciństwa faworyzowała ukochanego Liama, Livia czuła się zbędną i pozbawioną powabu dziewczyną. Tymczasem w spojrzeniach nowych znajomych zaczęła zauważać zachwyt i zainteresowanie sobą. Sprawiło jej to nie tylko radość, ale też satysfakcję, że oddaliwszy się od matki, odnalazła swój dotąd ukryty blask.
Od pewnego czasu rozmowy i nieśmiałe pocałunki przestały jej wystarczać i Livia zaczęła tęsknić za głębszym uczuciem. Długo nie mogła trafić na tego jedynego, ale kiedy to się stało, miała wrażenie, że wyrosły jej skrzydła. Czując w najgłębszym zakamarku serca żar tak potężny, że omal jej nie spalił, po raz pierwszy była pewna, że właśnie z tym mężczyzną chce spędzić dalsze życie. Oddała mu ciało i duszę, bezgranicznie obdarzając go taką miłością, jakiej sama nigdy nie zaznała. Pozbawiona uczucia przedwcześnie zmarłego taty właściwie nigdy nie doświadczyła ojcowskiej czułości i opieki, mogła więc sobie tylko wyobrazić, jak wygląda taka relacja.
Gdy na twarzy poczuła zbierające się w nadmiarze kropelki mżawki, uznała, że należy przerwać te niesłużące niczemu dobremu rozważania. Najwyższa pora schronić się w ciepłym domu Gwen. Omiotła wzrokiem surową kamienną wieżę, po czym skierowała się do sąsiadki.
Gwen, która dojrzała ją już z oddali, wyszła jej naprzeciw z rozpostartymi ramionami.
– Nie uwierzysz, skarbie, ale właśnie dziś o tobie myślałam – przywitała się z dziewczyną, obejmując ją czule niczym matka.
Livia nie wzbraniała się przed tym ciepłym powitaniem, tylko z przyjemnością zagłębiła się w serdecznym uścisku pulchnych ramion Gwen.
– Coś się stało? – spytała dopiero po chwili, ponieważ sąsiadka wydała jej się nieco roztargniona. Gwen zazwyczaj rozpierała energia, którą przeważnie rozładowywała, oddając się pracom w przydomowym ogródku. Dużo też czytała, ale trudno było ją przykuć do fotela na dłużej niż godzinę. Jednak Livia miała pewność, że dziś chodziło o coś zupełnie innego.
Gdy usiadła w ciepłej kuchni przy starym drewnianym stole, który jeszcze zrobił świętej pamięci dziadek Gwen, z ciekawością jej się przyglądała.
Livia uwielbiała ten przyjazny dom, od pierwszej wizyty czuła się tutaj jak u siebie. Szczególnie upodobała sobie kuchnię, która zresztą była sercem tego miejsca. Spod lekko zmrużonych powiek obserwowała gospodynię krzątającą się przy sosnowych szafkach, których drewno pociemniało ze starości, nadając im przez to pewien rodzaj szlachetności.
Żywiołowa Gwen o okrągłej, dobrodusznej twarzy, przenikliwych piwnych oczach i krótkich jasnych włosach pasowała do tego miejsca tak bardzo, że trudno byłoby ją sobie wyobrazić gdziekolwiek indziej. Zresztą mieszkała tutaj od urodzenia, czyli ponad sześćdziesiąt lat, i pędziła w tym zakątku niemal tak samo pustelnicze życie jak Livia, tyle że w przeciwieństwie do dziewczyny nie z wyboru. Dekadę temu owdowiała, a jedyna córka od dwudziestu lat żyła w Stanach. Jedynym odstępstwem Gwen od rutyny były wyprawy starym pikapem na zakupy do pobliskiego Doolin, z których wracała usatysfakcjonowana z zapasem świeżutkich wieści. Kochała spokojne życie wśród znajomej, dziewiczej natury. Nie przerażały jej ani wiejący od oceanu wiatr, ani mżawka, ani też chłód, oswoiła się bowiem z nimi już w dzieciństwie.
– Cieszę się, że mam z kim napić się herbaty. Przyszłaś o idealnej porze, właśnie wybiła jedenasta – oznajmiła Gwen z czystą radością, a potem postawiła przed Livią jasnozieloną filiżankę, do której wcześniej nalała śmietanki. Tuż obok znalazł się dzbanuszek z herbatą i talerz z pokrojonym na równe porcje ciastem porterowym.
Livii aż zaświeciły się oczy, gdy zobaczyła ulubiony przysmak. Gwen nie musiała jej zachęcać, żeby się poczęstowała, gdyż dziewczyna od razu nałożyła sobie zgrabny kawałek wypieku na talerzyk.
– Opowiadaj, co u ciebie – zachęciła Gwen, nalewając do filiżanki gościa bursztynowego płynu.
Livia sięgnęła po łyżeczkę i zamieszała herbatę, która łącząc się ze śmietanką, szybko zmieniała barwę z ciemnej na kremową.
– Tak jak zwykle, Gwen. Tylko ja, moje starocie, a za oknem szalejący wiatr i ocean – odpowiedziała ze spokojnym uśmiechem.
– Pokochałaś to miejsce tak samo jak ja – zauważyła gospodyni z pewną satysfakcją. – Co nie zmienia faktu, że raz na jakiś czas powinnaś się stąd gdzieś wyrwać – dodała, nieznacznie mrużąc oczy i na chwilę przeniosła spojrzenie na blat. Dobrze wiedziała, że młoda sąsiadka nie lubi jej matczynych rad, rzadko też mówi coś o sobie. A jeśli już, to zwykle same ogólniki. To Gwen była w tej relacji gadułą, co zresztą bardzo jej odpowiadało. Wreszcie miała komu opowiedzieć o swoim życiu i historii tego miejsca. Po śmierci męża czuła tak intensywną potrzebę komunikowania się ze światem, że nawet zaczęła pisać pamiętniki. Pisała codziennie, raz więcej, raz mniej, czasem o banałach, a czasem ubierała w słowa głębsze przemyślenia, lecz to były tylko zdania. Może i zawierały emocje czy pewną nutkę nostalgii, ale pozostawały na papierze. Gdy jednak na tym odludziu pojawiła się Livia, co samo w sobie wydawało się Gwen cudem, starsza kobieta odłożyła zapiski na dno szuflady, bo wreszcie miała z kim szczerze porozmawiać.
Tak jak przypuszczała, jej słowa sprawiły, że na twarzy Livii pojawił się lekki grymas niezadowolenia. Szybko zmieniła więc temat, a właściwie to zwinnie przeskoczyła do aktualnej sprawy.
– Kochanie, dzwonił do mnie wczoraj znajomy mojego ojca, pan Angus. Dawno się nie widzieliśmy i szczerze mówiąc, bardzo zdziwił mnie jego telefon. Okazało się, że ma dla mnie coś wyjątkowego. – Gwen uśmiechnęła się szeroko.
Livia spojrzała ciekawie, lecz o nic nie spytała.
– Angus od zawsze interesował się historią Irlandii, zbierał przeróżne materiały, książki, zdjęcia. Pamiętam, że gdy byłam dzieckiem, często zakradałam się do pokoiku taty, gdzie on i jego przyjaciel żywiołowo dyskutowali. Ach, żebyś ty wiedziała, jakie barwne opowieści unosiły się wówczas w eterze. – Gwen zatrzymała na sąsiadce roziskrzone spojrzenie i dodała z wyraźnym podekscytowaniem: – Jutro ma mnie odwiedzić.
– Cudownie – rzekła Livia z uśmiechem, upijając łyk herbaty.
– Oczywiście ogromnie się cieszę z wizyty przyjaciela rodziny, zwłaszcza że nie widzieliśmy się bez mała dwadzieścia lat. – Machnęła dłonią, jakby sama nie dowierzała, że czas płynie tak szybko. – Ale szczerze powiedziawszy, nie mogę się doczekać tego, co Angus chce mi podarować.
– Co takiego?
– Stary album z fotografiami, na których on i mój tata są jeszcze młodzikami. Angus był od niego o kilka lat starszy, ale w takim wieku trudno dopatrzyć się różnicy – poinformowała entuzjastycznie Gwen.
– Cudownie! – Livii od razu udzieliło się podekscytowanie znajomej.
– O tak – odparła Gwen już spokojniej.
Livia sięgnęła po kolejny kawałek ciasta i dolała sobie herbaty.
– A, jest jeszcze coś. Od słowa do słowa dowiedziałam się, że Angus potrzebuje odnowić niewielką szafkę. Mebel sam w sobie podobno nie jest zniszczony i właściwie to zależy mu, żeby odświeżyć umieszczoną na drzwiczkach polichromię. To oczywiste, że zaraz pomyślałam o tobie. Bez twojej zgody nie chciałam jednak podawać mu twojego numeru telefonu. – Gwen spojrzała na dziewczynę znacząco.
– Oczywiście, że możesz podać panu Angusowi mój numer. Po pierwsze, będzie to dla mnie ogromna przyjemność, a po drugie, przecież leży to w moim interesie – zakomunikowała rezolutnie Livia. – Na pewno będę musiała ocenić stan mebla, ale na razie nie mam większych zleceń, więc przypuszczalnie szybko mogłabym się zabrać do pracy.
– Świetnie! – Gwen klasnęła w swoje pulchne ręce obwieszone mosiężnymi bransoletkami, a po kuchni rozszedł się dźwięk przypominający odgłos dzwoneczków. – A może przyszłabyś tutaj jutro w czasie wizyty Angusa?
– Kusząca propozycja, Gwen, ale nie chcę wam przeszkadzać. Na pewno macie sobie wiele do opowiedzenia. Może po prostu, wracając od ciebie, pan Angus mógłby wstąpić do mnie, a wówczas ustalilibyśmy szczegóły. Jeśli nie stanowiłoby to dla niego trudności, może byłby w stanie od razu przywieźć mebel. W każdym razie przekaż mu to, a decyzja oczywiście należy do niego.
– Dobrze, skarbie. Po południu będę do niego dzwonić, żeby dograć szczegóły jutrzejszej wizyty, więc spytam go, jak to widzi.
Tak jak Livia przewidywała, sąsiedzka wizyta poprawiła jej humor. Poza tym sama wędrówka i pobyt na świeżym powietrzu sprawiły, że gdy dotarła do domu, mimo lekkiego zmęczenia miała wrażenie, że właśnie teraz mogłaby przenosić góry. Gwen zawsze potrafiła ją rozweselić. Emanowała radością i dobrą energią, którą lubiła obficie się dzielić. Livia była przekonana, że drewniane krzesło z wygodnym, wygiętym oparciem w kuchni sąsiadki z powodzeniem mogłoby konkurować z kozetką psychoterapeuty. Niestety, krótkie spojrzenie na wyświetlacz komórki sprawiło, że znów poczuła na plecach palący dotyk prześladujących ją demonów.
– Do cholery, po co on do mnie wydzwania?! – krzyknęła poirytowana, mocno ściskając komórkę.
No tak, oczywiście mogła się spodziewać, że Liam będzie chciał się z nią widzieć. Czyż wczoraj na odchodnym nie powiedział „do zobaczenia”? W jego ustach zabrzmiało to dość oficjalnie i nieco patetycznie, ale przecież cała ich niezręczna rozmowa najeżona była niedomówieniami i wyraźnym skrępowaniem. To cud, że Livia w ogóle potrafiła sklecić jakiekolwiek zdanie. Zresztą jej brat też dukał jak nie on. Bez wątpienia sytuację uratowała ta dziewczyna, Olga.
Livia znów poczuła się jak w potrzasku i ogarnęła ją wściekłość tak wielka, jak podczas ich ostatniego spotkania, gdy wykrzyczała Liamowi w twarz, że go nienawidzi. Czas trochę przytępił kanty ostrych emocji i uporządkował plątaninę myśli, ale uczucia wciąż pozostały żywe, a zadana krzywda bolała równie intensywnie, jak trzy lata temu. Nie sądziła, żeby kiedykolwiek mogła o tym zapomnieć. Ostatecznie postanowiła Liama zlekceważyć. Może jeśli nie będzie odbierała od niego telefonów, szybko odpuści i wyjedzie.
Trochę uspokojona tą naprędce podjętą decyzją, odłożyła komórkę na komodę, a potem do końca dnia starała się robić wszystko, byle tylko znów nie brać jej w dłonie. Popołudnie i część wieczoru spędziła w pracowni, na siłę wyszukując sobie jakieś zajęcia, ponieważ ważniejsze prace już wykonała.
Wieczorem rozpaliła w kominku, zjadła kolację i w końcu sięgnęła po telefon. Ignorowanie połączeń wydawało się nieodpowiedzialne, przecież w każdej chwili ktoś mógł próbować skontaktować się z nią w sprawie zlecenia. Spojrzawszy na wyświetlacz, odetchnęła z ulgą, wyglądało bowiem na to, że Liam przynajmniej na razie dał jej spokój. Jej uwagę przykuł natomiast obcy numer. Pomyślała, że mógł to być pan Angus, dlatego od razu postanowiła się o tym przekonać.
– Halo? – Usłyszała miły, jakby znajomy głos.
– Dzień dobry – przywitała się Livia. – Ktoś dzwonił do mnie z tego numeru.
– Tak. – Dziewczyna po drugiej stronie słuchawki ucieszyła się. – To ja, Olga, wczoraj się poznałyśmy…
Ta informacja sprawiła, że Livia przez chwilę straciła głos. Walcząc z pokusą, żeby się rozłączyć, coraz mocniej ściskała telefon, miotając w duchu najbardziej wymyślne przekleństwa. Sekundy uciekały, a ona, milcząc, grała na zwłokę.
– Livia, ja… ja wiem, że właściwie się nie znamy i może nie powinnam do ciebie dzwonić, ale poczułam, że muszę z tobą porozmawiać. – Olga w końcu przerwała przedłużającą się chwilę ciszy.
– On ci kazał? – spytała zaczepnie Livia.
– Nie! – Olga zareagowała impulsywnie. – Liam o niczym nie wie, to wyłącznie mój pomysł.
– No dobrze – odparła z westchnieniem Livia. – O co chodzi? – zapytała spokojniej, choć wciąż niezbyt przyjemnym tonem.
– Chciałabym się z tobą spotkać – zaproponowała niepewnie Olga, a kiedy zamiast odpowiedzi usłyszała tylko ciche westchnienie, dodała: – Bardzo mi na tym zależy.
– W takim razie… – zająknęła się Livia. – W takim razie zobaczmy się jutro w pubie Gusa O’Connora w Doolin. Mam nadzieję, że będziesz sama. – Ostatnie słowa wymówiła wyjątkowo twardo.
– Oczywiście, że będę sama – potwierdziła wyraźnie uradowana Olga. – Możemy się spotkać po południu? Liama akurat nie będzie, a szczerze mówiąc, nie wiem, jak wcześniej mogłabym się wyrwać.
– Może być po południu – zgodziła się Livia.
– Szesnasta?
– Okej, będę – rzekła bez przekonania Livia, a w jej głowie kołatało się uporczywe pytanie, po co, do cholery, się w to pakuje. Jednak słowo się rzekło i nie chciała wystawiać do wiatru tej niczemu niewinnej dziewczyny. Miała tylko nadzieję, że Olga nic nie wykombinuje. Dobrze jej patrzyło z oczu.
Tej nocy Livia wyjątkowo źle spała. Wydawało się, że niespokojne myśli są nie w jej głowie, ale wypełzają ze wszystkich ciemnych kątów niewielkiego pokoju i zaczynają ją osaczać. Niestety, rozmowa z Olgą, choć krótka, sprawiła, że prowizoryczne poczucie bezpieczeństwa Livii znów się zachwiało. Jej system obronny zaczął słabnąć, czuła, że byle słowo może ją ściągnąć do miejsca, w którym tkwiła trzy lata temu. Wciąż balansowała między wyklutym w przeszłości poczuciem porażki a w miarę spokojnym azylem teraźniejszości. Za wszelką cenę musiała zachować samokontrolę. Liam na pewno wyjedzie równie szybko, jak się pojawił, a ona znów wróci do utartego rytmu codzienności.
Świt wstał miękko, cicho, budząc się w oparach nadciągającej od oceanu mgły, ale ukryte za mleczną kurtyną słońce dawało nadzieję na pogodny dzień. Ledwo się ubrała i zjadła śniadanie, a już zadzwoniła do niej Gwen z informacją, że koło pierwszej Livia może spodziewać się Angusa. Sąsiadka wytłumaczyła mu, jak dojechać do domku Livii, co zważywszy na to, że na odcinku kilkudziesięciu kilometrów stało zaledwie kilka zabudowań, nie było wcale trudne. Starszy pan postanowił, że odwiedzi renowatorkę po drodze do swojej przyjaciółki i od razu zabierze ze sobą niewielki mebel.
Wiadomość ta sprawiła, że Livia zaraz poczuła przypływ świeżej energii. Uwielbiała swoją pracę, a każde nowe zlecenie stanowiło dla niej wyjątkowe wyzwanie. Ciekawiło ją, z czym tym razem przyjdzie jej się zmierzyć. Przed przyjazdem Angusa Livia dokładnie posprzątała dom i upiekła ciasto z dzikimi jagodami, zebranymi dwa dni wcześniej podczas spaceru. Od tak dawna nikt jej tutaj nie odwiedzał, że nawet tę przypadkową wizytę związaną przecież z pracą potraktowała bardzo poważnie. A domowa krzątanina odciągnęła jej myśli od popołudniowego spotkania z Olgą.
Kiedy kilka minut przed pierwszą usłyszała podjeżdżający pod dom samochód, narzuciła na siebie sweter i wyszła na zewnątrz. Mgła już opadła i tak jak Livia przewidywała rankiem, w tym dniu to słońce grało na niebie pierwsze skrzypce, górując nad kilkoma przypadkowymi chmurami. Mimo zwodniczego blasku porywisty wiatr niósł jednak za sobą drapieżny chłód.
Stanąwszy przy otwartych drzwiach, Livia otoczyła się ramionami. Jej jaskrawe włosy kontrastowały z białą elewacją domku. Starszy pan powoli wysiadł z zabudowanego pikapa, a ona uśmiechnęła się zachęcająco.
– Dzień dobry – przywitał się serdecznie, wyciągając do niej smukłą, piegowatą dłoń.
Znajomy Gwen od razu zrobił na Livii dobre wrażenie. Trudno było określić, ile mężczyzna ma lat, w jego nakrapianej licznymi piegami, pomarszczonej twarzy zwracały bowiem uwagę jasne niebieskie oczy młodego chłopaka. Spomiędzy siwych, falowanych włosów gdzieniegdzie przebijało kilka słomkowych kosmyków.
– Proszę wejść – zaprosiła Livia gościa do środka po uprzejmej wymianie uścisków.
Przez chwilę się wahał, rzuciwszy okiem na tył samochodu, myśląc być może o głównym powodzie, dla którego się tutaj pojawił, lecz ostatecznie energicznie, jak na starszego człowieka, przekroczył niski kamienny próg, wchodząc do ciepłego, przytulnego korytarza. Livia zaprowadziła mężczyznę do pokoju gościnnego.
– Czego się pan napije? – zapytała z uśmiechem, gdy Angus zajął miejsce przy drewnianym owalnym stole w pobliżu okna, zza którego rozpościerał się urzekający widok na szmaragdowe połacie łąk, zaścielonych różnej wielkości głazami i szczodrze obsypanych liliowymi wrzosami.
– Proszę nie robić sobie kłopotu…
– Ależ to żaden kłopot. Kawa, herbata? A może coś mocniejszego?
– Poproszę kawę – zadecydował z uśmiechem Angus.
Livia wyszła na moment do kuchni. Kiedy wróciła, zastała mężczyznę przy biblioteczce.
– Widzę, że mamy podobne zainteresowania. – Odwrócił się do niej z błyskiem w oku. – Sztuka, historia, baśnie. Jakże ładnie to wszystko do siebie pasuje.
– Tak, rzeczywiście. – Uśmiechnęła się. – Proszę się poczęstować – zachęciła gościa, kiedy zajął miejsce obok niej.
A on, nie czekając długo, sięgnął po filiżankę z kawą, a potem z apetytem spróbował ciasta i pochwalił talent kulinarny gospodyni.
Livia z przyjemnością przyjęła te komplementy. Choć Angus przebywał w jej domu zaledwie od kilku minut, dobrze czuła się w jego towarzystwie. Emanowały z niego wewnętrzna mądrość i nienachalna pewność siebie.
– Pewnie nie będę oryginalny, gdy o to zapytam, ale… – Zawahał się. – Co taka młoda, śliczna dziewczyna robi na takim odludziu? – dokończył, a potem przez dłuższą chwilę nie spuszczał z Livii wzroku.
Natychmiast uciekła spojrzeniem w stronę okna, a potem odruchowo zacisnęła usta.
– Przepraszam, nie powinienem o to pytać – rzekł nieco zakłopotany Angus, zauważywszy jej reakcję.
W pytaniu starszego człowieka nie było nic niegrzecznego, ale tych kilka niewinnych słów przypomniało Livii o tym, o czym wolała nie pamiętać. A na pierwszy plan wysunęła się perspektywa popołudniowego spotkania z Olgą. Dziewczyna chciała odpowiedzieć, ale kiedy znów przeniosła wzrok na Angusa i napotkała spojrzenie jego przejrzystych, niebieskich oczu, wiedziała, że żaden banał nie wchodzi w grę. Na prawdę nie była jednak gotowa.
Zauważywszy jej zakłopotanie, Angus postanowił przejść do meritum sprawy, która go tutaj przywiodła.
– Niezwykle miło tu u pani, ale na mnie już czas. Nie wiem, czy Gwen wspominała, że nie widzieliśmy się ponad dwadzieścia lat. – Popatrzył wymownie na Livię, jakby chciał ją zapewnić, że ich konwersacja przeniosła się teraz na bezpieczne terytorium.
– Tak, mówiła o tym – potwierdziła z uśmiechem Livia, pod wpływem czaru Angusa od razu pozbywając się wcześniejszego zmieszania. – Dwadzieścia lat to bardzo dużo czasu…
– O tak, rzeczywiście. – Robiąc zabawną minę, Angus podrapał się w czubek głowy. – Muszę się pani przyznać, że trochę denerwuję się tym spotkaniem. Wciąż pamiętam Gwen jako kilkulatkę, i to właśnie ten obraz najbardziej wrył się w moją pamięć.
– Oj, nie ma się czego obawiać, Gwen na pewno nie może się pana doczekać. Wczoraj wydawała się ogromnie uszczęśliwiona faktem, że pana zobaczy. – Livia pocieszyła Angusa od serca. Wydało jej się to wzruszające, że starszy człowiek tak szczerze podzielił się z nią swoimi obawami.
– Tym bardziej nie powinienem kazać jej zbyt długo na siebie czekać. – Podniósł się z figlarną miną i wygładził poły wełnianej marynarki w kratkę, z charakterystycznymi zamszowymi łatkami na łokciach. – Obejrzy pani mebel teraz? Gwen mówiła, że jest pani jedną z najlepszych w swoim fachu.
– Cała Gwen. – Livia pokręciła głową z pobłażliwym uśmiechem. – Oczywiście, to będzie dla mnie ogromna przyjemność.
Wyszli na zewnątrz, a Livia przyciągnęła i postawiła przy samochodzie wózek, który służył jej do przemieszczania mebli. Gdy Angus otworzył tylne drzwi, okazało się, że szafkę o niewielkich gabarytach z powodzeniem można by przenieść, mimo to Livia zapakowała ją na wózek i po chwili mebel stał już w ciepłym, przytulnym pokoju. Zwykle przedmioty do renowacji Livia zabierała od razu do pracowni, lecz tym razem postanowiła przyjrzeć się szafce w jasnym świetle dużego południowego okna, przez które akurat zachęcająco wpadało kilka rozproszonych słonecznych promieni.
Angus porządnie zabezpieczył mebel na czas transportu i teraz należało pozbyć się kilku warstw folii bąbelkowej i tektury. Zdejmowali to wspólnie, powoli i dokładnie, choć malujące się na twarzy Livii podekscytowanie świadczyło, że nie może się doczekać, aż ujrzy zawartość. To było niezwykle podniecające, miała wrażenie, że właśnie otwiera bożonarodzeniowy podarek.
– Mebel sam w sobie nie wymaga renowacji, chodzi tylko o odnowienie polichromii na drzwiczkach – wyjaśnił Angus, gdy ostatnia warstwa folii znalazła się na podłodze, a ich oczom ukazał się ledwo widoczny malunek.
Livia spojrzała na drzwi i poczuła coś dziwnego. Wpatrywała się w malowidło, starając się szybko i w miarę dokładnie ocenić stan polichromii, żeby przekazać swoje spostrzeżenia Angusowi. Lecz mimo doświadczenia tym razem nie potrafiła tego zrobić.
– Wszystko w porządku? – Angus złowił jej niepewne spojrzenie.
Niezbyt przekonująco pokiwała głową.
– Pani Livio, sam mebel nie wymaga renowacji, zależy mi jedynie na odświeżeniu malowidła – powtórzył po chwili cicho Angus. Nie wydawał się już taki pewny siebie, jak choćby kilka minut wcześniej.
– Na pewno nie będzie z tym problemu – powiedziała Livia jakby na przekór sobie, a jej wzrok znów powędrował do osobliwej polichromii przedstawiającej rudowłosą kobietę trzymającą w splecionych dłoniach coś, co wyglądało jak kula światła. Trudno było to jednoznacznie określić, bo właściwie przypominało to też migotliwy płomyk. Livia starała się nieco dłużej zatrzymać na niej wzrok, ale kobieta w jakiś irracjonalny sposób odpychała ją od siebie. Zupełnie jakby szeptała: „Nie dotykaj mnie, odejdź”. Livia absolutnie nie wiedziała, jak to odczytać. Od dziecka charakteryzowała ją wyjątkowa wrażliwość, często widziała i czuła więcej niż inni ludzie, a wszelkiego rodzaju zjawiska paranormalne zwykle jej nie dziwiły. Nie podważała słuszności subtelnych spraw, których nie dało się racjonalnie wyjaśnić. Tylko że teraz chodziło o jej pracę, o coś, na czym dość dobrze się znała i z czym dotychczas nigdy nie miała problemu. Przynajmniej tak jej się wydawało.
– W takim razie bardzo się cieszę. Zatem ustalmy należność – rzekł Angus, sprawiając wrażenie, jak gdyby nagle zaczęło mu się spieszyć.
Kiedy kilka minut po jego wyjściu Livia usiadła na brzegu kanapy, z pewną obawą spojrzała na swój nowy obiekt pracy. Według informacji Angusa i jej oceny malowidło pochodziło z osiemnastego wieku i wbrew temu jego stan był nadzwyczaj dobry. Idealnie odzwierciedlone, łagodne rysy twarzy kobiety, wijąca się linia rdzawych włosów, odcinająca jej smukłą postać odzianą w miodową suknię od szmaragdowego tła, które w pierwszej ocenie skojarzyło się Livii z irlandzką łąką. Wszystkie elementy wydawały się idealnie do siebie pasować. Wciąż pełna sprzecznych uczuć, starała się złożyć je na karb zdenerwowania przed spotkaniem z dziewczyną Liama. Lecz nawet teraz, patrząc z oddali na osobliwą szafkę, najchętniej upchałaby ją w najciemniejszym kącie domu, by na nią nie patrzeć. I zupełnie nie potrafiła wytłumaczyć tego uczucia.