- W empik go
Zielony promień - ebook
Zielony promień - ebook
„Czy robiliście kiedykolwiek spostrzeżenia nad zachodem słońca na morzu? Czy śledziliście za słońcem do tej chwili, gdy brzeg jego górny zanurza się w wodzie? Prawdopodobnie widzieliście to nieraz. Lecz czy zauważyliście przytem dziwne zjawisko jakie powstaje w tym właśnie momencie, kiedy, przy zupełnie bezchmurnem niebie, słońce rzuca ostatni swój promień? Jeżeli tego zjawiska nie oglądaliście, to jak tylko zdarzy się wam je obserwować — a zdarza się to nader rzadko — przekonacie się że ostatni promień słoneczny, nie będzie, jakby przypuszczać można czerwonego koloru, lecz jaskrawo-zielonego. Barwa tego promienia jest tak piękna, że żaden artysta nie zdoła go odtworzyć na swojej palecie; nie da on się porównać z żadnym z tych kolorów zielonych, które rozróżniacie na nieograniczonem mnóstwie roślin, ani w morzu chociażby woda w niem była najprzezroczystsza. Jeżeli w raju istnieje kolor zielony, to tylko tam znaleźć można taki kolor: „prawdziwy kolor nadziei.” (fragment)
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63625-91-7 |
Rozmiar pliku: | 528 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
— Bet!
— Bess!
— Betti!
— Betsi!
Taki szereg nawoływań rozlegał się w pięknym salonie dworu Hellenburg; to znaczyło, że bracia Sam i Seb przywoływali swoją gospodynię. Lecz na ten raz wszystkie te zdrobnienia tak samo nie sprowadziły skutku zjawienia się tej pani, jak gdyby ją wzywali całkowitem imieniem Elżbiety. Nareszcie zamiast niej ukazał się burgrabia Patrydż. Trzymając w rękach swoją szkocką czapeczkę, Patrydż zwrócił się z uszanowaniem ku dwom sympatycznie wyglądającym panom, siedzącym w obszernej niszy okna, wychodzącego na park i rzekł:
— Panowie raczyli wołać Bessy? Niema jej w domu.
— Gdzie ona, Patrydżu?
— Bessy wyszła razem z miss (panną) Campbell, która w tej chwili przechadza się po parku.
To powiedziawszy, na znak dany przez panów, Patrydż poważnie wyszedł z pokoju.
Dwaj mężczyźni, o których tylko co mówiliśmy, byli to bracia Sam i Seb Melwilowie. Imiona nadane im przy chrzcie brzmiały w rzeczywistości Samuel i Sebastyan. Co się tyczy miss Campbell, to była ona siostrzenicą Melwilów. Bracia Melwilowie należeli do jednej ze starszych rodzin szkockich; razem liczyli sobie stodziewiętnaście lat, tylko z tą różnicą, że Sam był starszym od Seba o piętnaście miesięcy. Ażeby kilkoma rysami określić świat wewnętrzny obydwu braci, dosyć będzie powiedzieć, że całe swoje życie ześrodkowali w swojej siostrzenicy — jedynem dziecku siostry, która zmarła wkrótce po śmierci męża. Gorąca miłość do sieroty związała ściśle braci Melwilów; żyli oni tylko dla niej jednej i o niej jednej tylko myśleli. Gwoli siostrzenicy wyrzekli się myśli wstąpienia w stan małżeński — czego bynajmniej nie żałowali: ze swego usposobienia należeli oni do tych miłych i dobrych ludzi, którym jakby sama przyroda naznacza ro]ę bezżeństwa i opiekuństwa. W tym opisie jednak nie wyczerpaliśmy charakterystyki obu braci, należy dodać, że nietylko przyjęli na siebie obowiązek opiekunów nad dziewczyną, lecz że starszy brat, Sam stał się ojcem, — a młodszy, Seb — matką dziecięcia. Dlatego nikogo nie mogło to zadziwić, jeżeli, jak nieraz zdarzało się, miss Campbell swobodnie witała swoich wujów słowami:
— Witaj tatko Samie!
— Jak się masz mamo Sebie!
Z kim możnaby stowniej porównywać tych dwu ludzi, jeżeli nie z tymi dwoma wspaniałomyślnymi, kochającymi, zacnymi braćmi Sherybl, przemysłowcami londyńskimi; — z temi istotami od których doskonalszych fantazya Dickensa stworzyć nie mogła. Większego podobieństwa pomiędzy nimi trudno byłoby znaleść, za wyjątkiem jednego: do handlowych przedsiębiorstw, bracia Melwilowie nie okazywali żadnych zdolności. Sam i Seb chowali się razem i nie rozstawali się z sobą nigdy na najkrótszy nawet czas. Wy chowanie otrzymali oni zupełnie jednakowe i nietylko że uczęszczali do jednego i tego samego zakładu naukowego, lecz nawet zawsze razem przechodzili z klasy do klasy. To wszystko uczyniło ich pod względem moralnym tak dalece podobnymi do siebie, że w największej liczbie wypadków bywali zupełnie jednakowego zdania, tak że dosyć było jednemu zacząć jaki frazes, żeby go drugi z braci dokończył, nietylko dosłownie ale tym samym głosem i z tymi samymi ruchami. Krótko mówiąc, dwaj ci ludzie stanowili rzeczywiście jedną istotę, chociaż powierzchownie różnili się trochę pomiędzy sobą: Sam był cokolwiek wyższego wzrostu od Seba, Seb zaś cokolwiek tęższy niż Sam; lecz zato otwarte i poczciwe ich twarze odznaczały się niezwyczajnem podobieństwem. Czyż trzeba jeszcze dodawać do tego wszystkiego, że suknie ich dawnego kroju były z jednakowego materyału i świadczyły o jednakowem upodobaniu braci w każdym względzie?
Zachodziła jednak w tem mała różnica Sam upodobał sobie barwę ciemno-niebieską, Seb ciemno-bronzową. Zaprawdę, któżby nie życzył sobie żyć na świecie w takim spokoju i takiej przyjaźni jak żyli ci dwaj ze wszech miar dobrzy ludzie? Bracia tak przywykli iść ręka w rękę przez życie, że możnaby pójść o zakład, że jeden drugiego prędzej nie opuści póki nie wybije godzina ziemskiej wędrówki. Lecz, sądząc z ich wyglądu, można było napewno spodziewać się, że ta chwila jeszcze nie prędko nastąpi i mieć nadzieję, że te dwa filary domu Melwilów długo jeszcze podpierać będą gmach starożytny. Ród Melwilów wywodził swój początek z XIV stulecia, z czasów Roberta Brusa i Wallsa, z okresu bohaterskiego, w którym Szkocya broniła swoich praw i wolności przed anglikami. Jakkolwiek bracia Melwilowoe nie mieli sposobności stawać w rzędzie wojowników i bić się za ojczyznę, a życie ich, dzięki nagromadzonemu przez przodków bogactwu upływało spokojnie i cicho — nie mniej jednak oni święcie czcili podania swego rodu, szczodrą dłonią pomagając bliźniemu. Ponieważ obaj bracia cieszyli się czerstwem zdrowiem i życie prowadzili w sposób prawidłowy, przeto można było przypuszczać że długo jeszcze nie zestarzeją się ani fizycznie ani moralnie. Niezawodnie i ci dwaj dobrzy ludzie mieli swoje pewne wady, lecz któż jest całkiem bez wad? Nam znaną jest jedna wada braci Melwilów czyli raczej słabostka: mieli oni zwyczaj przeplatać swoje rozmowy cytatam wyjętemi z ulubionych powieści lub poematów Ossyana, któremi się zabawiali bezustannie. Któż jednak poczytywałby im to za winę, gdy weźmie na uwagę, że zamieszkiwałi on w kraju Fingala i Walter-Scotta? W celu ostatecznego wykończenia szkicu naszych braci Melwilów dodamy ten rys, że obaj namiętnie zażywali tabakę. Ale nie należy zapominać jeszcze o jednej uwagi godnej osobliwości: bracia Melwilowie posiadał razem, wprawdzie wielkich rozmiarów, ale jednę tylko tabakierę. Ten majątek ruchomy przechodził z kieszeni jednego w kieszeń drugiego i służył za nowy łącznik pomiędzy nimi, nie mówiąc już o tem, że bracia zawsze prawie równocześnie odczuwali potrzebę zażycia tabaki, a gdy jeden z nich dobywał z głębi kieszeni tabakiery, drugi już sięgał do niej palcami. Gdy obydwaj po zażyciu tabaki, kichali, to prawie jednocześnie wołali:
— Na zdrowie!
Co się tycze praktycznej mądrość życia, to bracia Melwilowie byli w niej prawdziwemi dziećmi: oni jednako nie znali się na handlowych i pieniężnych interesach, a nawet nie pożądali tej znajomości. W rzeczach dotyczących polityki byli także obojętni, a jeżeli, co być może, w sercu byli Jakobitami, i w miejsce domu Hanowerskiego życzyli sobie powrotu Stuartów, to było to takiem samem marzeniem jak marzą niektórzy francuzi o powrocie ostatniego z Walezyuszów. Na sprawach sercowych jeszcze mniej się znali, gdy tymczasem najgorętszem ich pragnieniem było czytać wyraźnie w sercu miss Campbell; odgadywać najskrytsze jej myśli, kierować niem podług swego rozumienia a w końcu uszczęśliwić ją przez wydanie za mąż.
Jeżeli mamy wierzyć braciom, czyli raczej jeżeli przysłuchamy się rozmowie którą oni prowadzą siedząc, w salonie zamku Hellenburg, to możnaby sądzić że już znaleźli człowieka na którego można by włożyć ten przyjemny obowiązek.
— A tak bracie Sebie, Helena spaceruje, przemówił drugi skoro burgrabia opuścił pokój.
— Tak, bracie Samie, Helena przechadza się ale teraz godzina piąta, zaraz powinna wrócić do domu.
— A gdy powróci?...
— Sądzę, bracie Samie, że będzie pora pomówić z nią poważnie.
— Za kilka tygodni, bracie Sebie córka nasza kończy osiemnaście lat.
— Ona dosięgnie lat Dyany-Vernon, czyż nie tak, bracie Samie? a mówiąc prawdę jest taka piękna jak i bohaterka z Rob-Roya.
— Tak, to prawda, lecz elegancyą swoich manier..
— Przymiotami swego umysłu...
— Ona bardziej przypomina Dyanę Yernon niż Florę Mak-Iwor wspaniałą heroinę Wewerleya. I dumni ze znajomości swoich pisarzów narodowych, bracia zaczęli przeglądać wszystkie bohaterki ze znanych romansów, lecz podług ich mniemania, żadna nie mogła się mierzyć z panną Campbell pod względem doskonałości moralnej i fizycznej.
— Bracie Sebie, ona jest jakby młodociany krzew różany który cokolwiek zaprędko wystrzelił w górę i któremu — koniecznie trzeba dać podpórkę, bracie Samie? A najlepszą podpórką — będzie niezawodnie, mąż, bracie Sebie. Róża i podpora puszczą korzenie w tymsamym gruncie.
Nadzwyczaj zadowoleni z tego porównania, wyczytanego w książce „Piękny Ogrodnik” bracia uśmiechnęli się do siebie wesoło, a brat Seb zadowolony wyjął tabakierkę z kieszeni a otworzywszy ją zanurzył w niej delikatnie dwa palce; poczem oddał ją bratu, który z kolei wziąwszy szczyptę tabaki schował tabakierkę do swojej kieszeni
— A więc, bracie Samie, zgadzamy się?
— Tak jak zawsze, bracie Sebie.
— Nawet pod względem wyboru opiekuna dla naszej córki.
— Nie inaczej. Któż może być bardziej sympatycznym, bardziej stosownym mężem dla naszej Helenki, a głównie bardziej odpowiednim dla jej gustu jeżeli nie ten młody uczony, zaszczycony stopniem kandydata aż w dwóch uniwersytetach: Oxfordskim i Edynburskim? — ten fizyk równy Tyndalowi?
— Ten chemik podobny do Faradaya, ten człowiek który przeniknął tajemnicę pochodzenia wszelkiego istnienia na tym marnym świecie...
— I który, bracie Sebie, bez długiego namysłu odpowiada na każde zadane mu zapytanie.
— Tak, kto mógłby być stosowniejszym mężem od tego potomka starożytnej rodziny i właściciela znacznego majątku?
— Nie mówię już o jego uprzejmości, jego przyjemnej powierzchowności a nawet i tych aluminiowych okularach które mu są tak do twarzy — jak sądzę...
My z naszej strony, zupełnie jesteśmy przekonani, że gdyby okulary tego bohatera były złote, niklowe a nawet stalowe bracia Melwilowie nie uważaliby tego za wadę. Bo rzeczywiście ten optyczny przyrząd jak najlepiej nadaje się do twarzy młodych uczonych, gdyż wyraźniej uwydatnia powagę rysów któremi odznaczają się ich twarze.
Lecz czy ten uczony, zaszczycony stopniem naukowym aż w dwóch uniwersytetach przypadał rzeczywiście do gustu miss Campbell. Jeżeli miss Campbell była podobną do Dyany Vernon, toż wiadomo że ta heroina w ostatnim rozdziale romansu nie wyszła za mąż za swego uczonego kuzyna Raleyga. Zresztą, cóż to znaczy? Takie okoliczności nie mogły zaniepokoić braci Melwilów, którzy, jako dwaj starzy kawalerowie nie mogli mieć doświadczenia w sprawach sercowych.
— Młodzi ludzie widzieli się już nieraz, mówił dalej brat Sam — i nasz uczony przyjaciel, widocznie, nie pozostał obojętnym wobec piękności Heleny.
— Jeszczeby też — bracie Samie. Gdyby ubóstwiany Ossyan miał opiewać jej piękność i cnotę, napewno nazwałby ją Moiną, t. j. „wszechmiłą”.
— Tak, gdyby jej tylko nie przezwał Fioną, co jak wiesz po galijsku znaczy: „piękność niezrównana”.
— Czyż nie naszą Helenkę odtworzyła jego wyobraźnia, gdy napisał: „Ona porzuca schronienie w którem wzdychała ukradkiem i występuje w całej swojej piękności jak księżyc z zachmur...”, zaczął brat Sam.
— „A blask jej piękności otacza ją jak zorzę i szelest lekkich jej kroków dzwoni w uszach jak cicha melodya — dokończył brat Seb.
Na szczęście nastrój poetyczny braci zamącony został przez inne myśli, które z mglistego nieco nieba celtyckiego pieśniarza strącały ich na ziemię z jej prozaiczną rzeczywistością.
— Nie ulega wątpliwości, przemówił jeden z nich że kiedy Helena podoba się naszemu młodemu uczonemu, to z kolei i on niezawodnie jej się spodoba.
— A jeżeli ona nie okazała dotąd naszemu uczonemu przyjacielowi tych względów, na jakie zasługuje, to, bracie Sarnie, piękne przymioty jakiemi od natury jest obdarzony... — nie omieszkają zrobić na niej swego głębokiego wrażenia; a jeżeli to do tej pory nie nastąpiło, to tylko dlatego, bracie Sebie, żeśmy jej nie powiedzieli, iż przyszedł dla niej czas pomyśleć o zamążpójściu.
— Prawda, bracie Samie, od chwili gdy damy jej myślom pożądany kierunek — przypuszczając że ona niema uprzedzenia do stanu małżeńskiego to...
— Ona nie będzie się ociągała ze swojem przyzwoleniem, jak piękny Benedykt, który po oporze...
— Dał rozwiązanie komedyi „Wiele hałasu o nic” tem, że się ożenił z Beatryczą.
Otóż jakimi byli bracia Sam i Seb Melwilowie i jak obmyślana przez nich kombinacya zdawała im się być tak samo naturalną jak rozwiązanie w komedyi Szekspira.
Przyszedłszy do tego wniosku, bracia z uczuciem zadowolenia podnieśli się z siedzenia i zacierając ręce zaczęli uśmiechać się do siebie. Kwestya wydania za mąż Heleny była rozstrzygnięta. Jakież trudności mogłyby temu stawać na przeszkodzie? Młody uczony oświadczy się, Helena się zgodzi a gdy te formalności będą załatwione zostanie się tylko jedno: naznaczyć dzień ślubu. A wesele musi być wspaniałe; ślub odbędzie się nie w mrocznej katedrze ś-go Lungo lecz w jasnym wesołym kościele ś-go Andrzeja, gdzie według wyobrażenia braci Melwilów uroczystość podobną będzie do związania się młodości z promienną miłością.
Pogrążeni w swoich myślach, bracia Sam i Seb, nie zauważyli jak drzwi salonu otworzyły się i na progu stanęła śliczna dziewczyna. Twarz jej była zarumieniona od biegu, a w ręku trzymała rozłożoną gazetę: zbliżywszy się do braci Melwilów, obdarzyła każdego z nich dwoma pocałunkami.
— Dzień dobry, wujku Samie — mówiła przytem. — Jak się masz, wujku Sebie?
— Doskonale! — odpowiedział Seb.
— Helenko, przemówił Sam, mamy o czemś do pomówienia z tobą poważnie.
— O czemś poważnem? — a cóżeście takiego wymyślili? pytała miss Campbell, patrząc filuternie to na jednego to na drugiego.
— Znasz młodego uczonego Arystobula Ursiklosa?
— Znam go.
— Czy on ci się podoba?
— Dlaczegóż nie miałby mi się podobać?
— A więc podoba ci się?
— Dlaczego mianowicie miałby mi się podobać?
— Jednem słowem po dojrzałym namyśle, brat i ja przyszliśmy do przekonania, że on byłby dla ciebie stosownym mężem.
— Mężem!... ja miałabym wyjść zamąż?! wybuchnęła miss Campbel wesołym śmiechem.
— Więc nie chcesz wychodzić zamąż? — spytał brat Sam.
— Poco mam wychodzić zamąż?
— Więc wcale nie chcesz iść zamąż, nigdy? pytał brat Seb,— seryo?
— Nigdy — odrzekła miss Campbell, starając się przy tem okazać twarz poważną, chociaż igrający w kącikach ust uśmiech zdradzał jej przekorę. — Nigdy, wujkowie... Przynajmniej dotąd nie wyjdę zamąż dopóki nie ujrzę...
— Czego? — wykrzyknęli obaj bracia razem.
— Póki nie zobaczę „Zielonego promienia.”ROZDZIAŁ II. Helena Campbell.
Zamek w którym mieszkali bracia Melwilowie i miss Campbel, położony był w bardzo pięknej okolicy o trzy mile (angielskie) od osady Hellenbnrg na brzegach kanału Gar-Loch.
Sezon zimowy braciu Melwil ze swoją siostrzenicą przepędzali zazwyczaj w Glasgowie, w starożytnym domu przy ulicy West-George — w jednej z najbardziej arystokratycznych dzielnic Nowego miasta. Przemieszkiwali oni tam przez sześć miesięcy, jeżeli jaki kaprys Heleny której we wszystkiem ulegali, nie przeniósł ich do Włoch, do Hiszpanii lub do Francyi. W czasie tych podróży bracia Melwilowie patrzali na wszystko oczami Heleny; tam tylko jeździli gdzie jej się podobało, przystawali tam, gdzie jej zachciało się zatrzymać; a nakoniec, kiedy miss Campbell zamknęła swój album w którym rysowała lub notowała swoje wrażenia z podróży, bracia Melwilowie udawali się za nią nazad i z przyjemnością znów osiadali w swoim pięknym i wygodnym domu na West-George-Street. Około połowy maja bracia zaczynali odczuwać chęć powrotu na wieś i dziwnym sposobem ta ich chęć właśnie pojawiała się wtenczas gdy i pannę Campbell ogarniało gorące życzenie żeby opuścić Glasgow z jego niemilknącym hałasem, zakopconym niebem i z zapachem od węgli kamiennych Skoro przeprowadzka na wieś była postanowioną wnet cały dom poruszał się i gospodarze wraz ze służbą wyjeżdżali do wspaniałych dóbr Melwilów położonych o 20 mil od miasta. Miasteczko Hellenburg mogło się nazywać pięknem a oprócz tego sławne było ze swoich morskich kąpieli, pomimo to ustępowało ono w piękności miejscu które Melwilowie wybrali na zbudowanie swego ślicznego zameczku. W dobrach Melwillów można było spotkać wszystko co pieści wzrok: gaje cieniste, przezroczyste strumienie, łąki aksamitne, stawy świecące zwierciadlaną szybą, na których pływały stada dzikich łabędzi. Szczególnie z jednej części parku odsłaniał się widok czarujący: z tego punktu widać było po prawej stronie należącą do hrabiego Argila prześliczną willę, która się przytuliła do półwyspu za wazką zatoką; po lewej stronie tej części parku na pobrzeżu Klajdy leżały rozrzucone domki i kościoły Hellenburga, naprzeciwko zaś samego zamku, po drugiej stronie rzeki widne były port Glasgowski i zwaliska zamków Newark i Greenecku. To wszystko, razem wzięte, przedstawiało obraz bardzo malowniczy a czem wyżej wstępować na wieże zamku, tem horyzont staje się szerszym, a widoki piękniejszemi. Takich wież było na zamku kilka. Sam zamek ze swoimi pozałamywanymi dachami, wystającymi fasadami o oknach bezładnie rozrzuconych, z mnóstwem ostrołukowych wieżyczek, z flagą dumnie powiewającą nad główną wieżą — przedstawiał w sobie wzór anglosaskiej architektury. Na balkoniku głównej wieży pod rozwieszonymi proporcami narodowymi znajdowało się najmilsze panny Campbell schronienie. Zazwyczaj przepędzała tam większa część dnia jużto zajmując się robótką, czytaniem, lub też tak sobie marząc o niebieskich migdałach. Na tej to wieży zbudowała ona sobie jakby wygodne gniazdko, rodzaj obserwatoryum, zasłonięte od deszczu i słońca. Jeżeli młodej dziewczyny nie było na wieży, można było być pewnym że przechadza się po parku sama albo w towarzystwie Bessy lub też ugania się wierzchem po polu pod opieką Pabrydża, który co sił pogania swego konia, żeby nadążyć za panią.
Z pomiędzy licznej służby rodziny Melwilów tylko dwie osoby w szczególności domagają się naszej uwagi, ponieważ od najmłodszych lat czuli głębokie przywiązanie do tej rodziny i zachowywali się względem niej, jak względem własnej. W owym czasie o którym opowiadamy, Betta czyli Elżbieta, szafarka Melwilów, liczyła sobie tyleż wiosen ile nosiła kluczów za pasem — tych zaś było czterdzieści siedm. Kobieta ta była wzorową gospodynią i zarządzała całym domem bez niczyjej kontroli. Czy wywierała ona wpływ jaki na braci Melwilów, trudno twierdzić, gdyż byli starsi od niej, lecz że wychodowała miss Campbell to było faktem niezaprzeczonym: ona wychowywała dziewczynę z macierzyńską, iście, troskliwością. Rządca zamku Patrydż, szkot od pięty do czubka głowy, ubierający się jedynie w kostium narodowy był w zupełności oddany swoim panom i, pomimo długoletniej służby, uważał za wielki brak uszanowania, żeby swoich panów nazywać po imieniu; nawet Heleny, którą on niegdyś na rękach nosił, nie nazywał inaczej, tylko „miss Campbel.” W Wielkobrytanii utrzymuje się zwyczaj że starszej lub jedynej córki w znaczniejszych domach nigdy nie nazywają po imieniu, córka mera nazywa się lady. A miss Campbell, jakkolwiek po ojcu oddaliła się bardzo od linii paladyna, Sir Colina, który brał udział w wojnach Krzyżowych, niemniej płynęła w jej żyłach krew znakomitych przodków. Dziewczyna była istotną szkotką ze złotemi kędziorami i niebieskiemi oczami, ona była tak piękną, że podług zdania Melwilów, nie mogły z nią się ubiegać ani Mina ani Katarzyna Glawer ani Dyana Vernon — te znakamite piękności romansów. W istocie można się było zachwycać piękną twarzyczką tej dzieweczki, jej błękitnemi jak szkockie jezioro oczyma, jej zgrabną kibicią i lekkim nieco dumnym chodem. Wyraz jej twarzy najczęściej rozmarzony, lecz czasami też dobrotliwy i filuterny, wywierał najprzyjemniejsze wrażenie. Cała powierzchowność panienki nosiła na sobie piętno elegancyi i szlachetności. Obok tego miss Campbell była nietylko ładną ale i dobrą dziewczyną. Dzięki bogactwu wujów miała znaczne środki do swego rozporządzenia, nie używała ich jednak na swoje przyjemności lub zbytki, lecz na wspomaganie biednych — pomnąc przytem „że ręka dającego nie skąpi.” Gorąco kochała wujów i dom w którym się wychowywała i wszystkich jego mieszkańców. Duszą i ciałem była ona szkotką, a gdyby jej pozostawiony był wybór męża, to najbiedniejszego szkota przeniosłaby nad dumnego anglika; dla jej ucha zaś nie było piękniejszej muzyki nad pieśni narodowe górali. De Maistre powiedział: W każdym człowieku są dwie istoty: on sam i jeszcze drugi. Świat wewnętrzny miss Campbell także był podzielony na dwie istoty: jedna była romantyczna, skłonna do fatalizmu i lubująca się w fantastycznych powieściach w które ojczyzna jej obfituje — zaś druga istota w niej była bardzo poważna, myśląca, uważająca życie raczej za obowiązek niżeli za przyjemność.
Bracia Sam i Seb kochali w swojej siostrzenicy wszystkie rysy jej charakteru jednakowo, trzeba wszakże przyznać, że zachwycając się jej szlachetnym sposobem myślenia, jednocześnie uczuwali niepokój na widok fantastycznych kaprysów ujawniających się w rozmaitych niespodzianych wybrykach i nader zmiennym nastroju ducha. Czyż nie to właśnie usposobienie przemówiło z niej w chwili gdy tak dziwnie odpowiedziała swoim wujom na zapytanie w przedmiocie zamążpójścia? Gdyby w owej chwili przemówiła poważna połowa jej charakteru, odpowiedziałaby niezawodnie: „Wyjść za mąż za pana Arystobulusa Ursyklosa? — pomówimy o tem kiedyindziej” — lecz ona powiedziała: Nigdy... przynajmniej póki nie zobaczę „Zielonego promienia”.
Przy tej niespodziewanej odpowiedzi bracia spojrzeli po sobie zadziwieni, a gdy miss Campbell sadowiła się na wielkiem fotelu stojącym w zagłębieniu okna, brat Sam zapytał:
— Jaki „Zielony promień?”
— Dlaczego trzeba widzieć ten promień? powtórzył Seb.
— Dlaczego? — zaraz to zobaczymy.