Ziemia kłamstw - ebook
Ziemia kłamstw - ebook
Kiedy na tydzień przed świętami Bożego Narodzenia stara Anna Neshov nagle dostaje wylewu i leży na łożu śmierci, jej trzej synowie muszą stawić czoła nie tylko chorobie matki, lecz także własnemu życiu oraz skomplikowanym wzajemnym relacjom (bracia od wielu lat nie mieli ze sobą żadnego kontaktu). Erlend pracuje jako dekorator wystaw sklepowych w Kopenhadze, Margido jest właścicielem małego zakładu pogrzebowego, a najstarszy, 56-letni Tor, prowadzi rodzinne gospodarstwo w Byneset niedaleko Trondheim. Tor jako jedyny z całej trójki ma dziecko, córkę Torunn, którą spotkał tylko raz w życiu. Teraz pragnie, aby córka przyjechała poznać babcię, zanim ta umrze.
"Ziemia kłamstw" to powieść o próbie szukania swoich korzeni. pozwalającej dostrzec, że sięgają one znacznie głębiej, niż się sądziło. Opowiada także o niespodziewanym odkryciu takich korzeni, o których istnieniu nie miało się nawet pojęcia.
Ragde jest jedną z najbardziej znanych współczesnych norweskich pisarek. Jej twórczość cieszy się uznaniem zarówno czytelników, jak i krytyków. W Norwegii autorka sprzedała ponad milion egzemplarzy swoich książek. Książka okazała się także bestsellerem na świecie, została przetłumaczona na ponad 20 języków. Na jej podstawie powstał także niezwykle popularny w krajach skandynawskich serial telewizyjny.
W 2004 roku Anne B. Ragde otrzymała za "Ziemię kłamstw" nagrodę literacką Riksmålsforbundets. Książka została także uznana przez czasopismo "VG" za najlepsza norweską powieść dekady 1999-2009, a w 2004 roku została uhonorowana Norwegian Language Prize oraz Booksellers' Prize.
"Doskonale napisana, porywająca i przede wszystkim czarująca książka (...) "Ziemia kłamstw" to jak dotąd najlepsza powieść pisarki".
Terje Stemland
"Fantastycznie napisana powieść ku poprawie samopoczucia, zasługująca na miano bestsellera… Ziemia kłamstw to jedna z tych rzadkich książek, których nie ma się ochoty odłożyć nawet po przeczytaniu ostatniej strony, bo nadal myśli się o głównych bohaterach i zastanawia, jakie będą ich dalsze losy… Ragde zademonstrowała tu taki profesjonalizm, z którym mogliby się mierzyć tylko nieliczni norwescy pisarze” .
Bjorn Gabrielsen
"Ragde nie dopuszcza, aby akcja zdominowała urok książki. Przeciwnie, ma właśnie taką umiejętność zauważania zjawisk, która odróżnia wybitnego powieściopisarza od przeciętnego. Zaraz po przeczytaniu ostatniej strony czytelnik jest gotów na ciąg dalszy".
Mie Hindle, Stavanger Aftenblad
"Mocna i realistyczna opowieść o prawdzie, smutku, kłamstwie i korzeniach".
Cecilie Schram Hoel
"Powieść wywiera na czytelniku niezapomniane wrażenie, a jej finał jest szokujący".
Paul Binding, "Times Literary Supplement"
"Mocna, wzbudzająca prawdziwe emocje saga rodzinna. Ragde napisała powieść zachwycającą, niesamowitą, a zarazem pouczającą i pełną współczucia".
"Andresseavisen"
Powieść Anne B. Ragde zdobyła nie tylko rzesze czytelników, ale też uznanie krytyki i jurorów prestiżowych nagród. Ragde napisała wspaniałą wielowątkową powieść o postępującym rozpadzie dysfunkcjonalnej rodziny i nieudolnych próbach walki z chorymi emocjami. Dowiodła, że „popularna saga norweska” wcale nie musi być określeniem pejoratywnym.
Grzegorz Wysocki, „Tygodnik Powszechny”
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65731-05-0 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chodź – wyszeptała. – Przyjdź już, proszę...
Stała tuż przed drzwiami szopy na nabrzeżu, zaciskając dłonie w kieszeni fartucha, co będzie, jeśli ktoś się do niego przyłączy. Już tak bywało. Bo kto mógłby przypuszczać, że wyprawa na wybrzeże to coś więcej niż tylko wyprawa na wybrzeże, mogliby pomyśleć, że może pragnie towarzystwa. Ale gdyby nie przyszedł sam, a ona tu była, to zawsze mogła powiedzieć, że chciała tylko nabrać z fiordu zimnej wody do zalania śledzi. Właśnie z myślą o takim wytłumaczeniu zabrała ze sobą ceberek.
W domku gorące powietrze stało w miejscu, pasiaste promienie słońca kładły się między deskami na ścianach, a tam gdzie słoneczne blaski wytyczały swój szlak, pośród kamieni, rosły kępki krótkiej, zielonej trawy. Najchętniej rozebrałaby się teraz do naga i poszła, brodząc przez lodowatą jeszcze wodę fiordu, chciałaby poczuć ostry piasek pod stopami i wodorosty, ocierające się gładko o łydki i uda, zapomnieć o nim na chwilę, zapomnieć i tym bardziej się cieszyć, gdy znów do niej w myślach powróci.
– Chodź, teraz... Proszę...
Drzwi do szopy były uchylone i mogła wszystko śledzić. Na zewnątrz widać było otwartą starą łódź, wyciągniętą na ląd, na wpół przechyloną. Dziób tkwił w wodzie, drobne fale rozbijały się o jego smołowaną powierzchnię. Ostrygojady, wyglądające jak czarno-białe kulki z jaskrawymi czerwonymi paskami dookoła źrenic, ganiały się po tafli wody, oszołomione słońcem i nagłym gorącem. Wszyscy rozmawiali o upale, te ciepłe wiosny nadeszły razem z pokojem. Dwa lata pokoju w kraju i nagle ciepło powróciło. Pola nabrzmiały od kiełkujących zbóż i posadzonych ziemniaków, krzewy i drzewa owocowe stały pełne świeżych przyrostów, nawet niemieckie drzewa rosły jak szalone. Tej wiosny, gdy przyszli i rozgościli się Niemcy, było tak zimno, że w głębi fiordu lód leżał na ziemi prawie do końca maja.
Nadal radowała się pokojem i zastanawiała, ile czasu musi minąć, zanim stanie się on czymś oczywistym, tak jak przecież powinno być. Ale może ta radość pochodziła też z innego źródła, od niego. Od niego – spotkanego tego pierwszego lata pokoju. Zaraz spotkanego...
Od zawsze przecież wiedziała, kim on jest, nawet rozmawiała z nim kilkakrotnie o jakichś zwykłych sprawach, odwiedzał wszak wszystkie gospodarstwa w okolicy, tak jak to jest w zwyczaju wśród sąsiadów. Ale nagle tamtego letniego wieczoru na Snarli, gdy po skończeniu całodziennej pracy przy torfie siedzieli na leśnej polanie, spoceni i otumanieni gorącem i pracą, on nadszedł powoli od strony Neshov i natychmiast dostrzegła, że to do niej właśnie przyszedł. Zrozumiała to całą sobą, że każdy najdrobniejszy fragment jej ciała został przez niego zauważony, szyja, przepocone loki opadające na czoło, dłonie oparte z tyłu na trawie, brązowe i lśniące nogi, wystające z butów tuż przed nim, których istnienia była świadoma. Ktoś przyniósł dzbanek piwa, od piwa chciało jej się śmiać, on też się śmiał, próbował śmiać się głównie do innych, ale jego wzrok stale wędrował ku niej i czynił ją piękną, a gdy poczuła, jak brzeg jej sukienki przesuwa się nieco nad kolana, w miejsce, gdzie zaczynała się stromość ud, pozwoliła, aby przesunął się jeszcze odrobinę wyżej, i jeszcze trochę, rozchyliła troszeczkę kolana, śmiejąc się głośniej i przeczuwając narastanie w dole pleców jakby bólu, tak że prawie musiała jęknąć.
Ruszyła ku domowi, a on stał tam w cienistym lesie i czekał, położyła dłonie na jego skórze i napotkała spojrzenie, zrozumiała, że od teraz wszystko jest inaczej. Nie tylko zapanował pokój, a ona w ciągu lat wojny stała się dorosła, ale też świat był nowy, tworzyli go, stojąc tutaj, oni we dwoje, drzewa i wzgórza były nowe, i fiord tam w dole, i letnie niebo z latającymi jaskółkami, gdy on pochylił głowę i bez wahania oczekiwał na spotkanie jej ust.
Temu, co było potworne w tym wszystkim, nie poświęciła ani jednej myśli.
Przyszedł! Sam, dzięki Bogu na wysokościach.
Wciągnęła gwałtownie powietrze i poczuła narastające drżenie, włoski na jej nogach najeżyły się w stojącym upale, usta zaschły. Jego ręce zwisały swobodnie, czoło błyszczało brązem, gdy spoglądał na swoje drewniaki, planując kolejny krok na kamienistej, nierównej ścieżce. Pod ciężkim roboczym ubraniem był cały jej, za zapachem morderczej pracy ukrywały się jej zapachy, chciała polizać jego oczy tak, żeby mieściły tylko jej obraz, chociaż dobrze wiedziała, że tak już się stało. Jej miejsce było teraz w Neshov, tam miało być, załatwił to tak, aby mogła pozostać tam na zawsze. A czasami uciekali i przychodzili tutaj albo szli do stodoły lub do lasu, z dala od cienkich ścian sypialni i wszędzie obecnych uszu.
Jego drewniaki chrzęściły na wyschniętych wodorostach. Zatrzymał się przed szopą.
– Anno? – zapytał cicho w ciemną szczelinę w drzwiach.
– Jestem tutaj – wyszeptała i leciutko popchnęła drzwi.ROZDZIAŁ 1
Gdy telefon zadzwonił o godzinie wpół do jedenastej w niedzielny wieczór, wiedział oczywiście, o co chodzi. Chwycił pilota i ściszył telewizor, na ekranie przewijał się reportaż o Al-Kaidzie.
– Halo, tutaj Margido Neshov.
Pomyślał: Mam nadzieję, że to nie wypadek drogowy, tylko stary człowiek umarł w łóżku.
Okazało się, że to żadna z tych spraw, powiesił się młody chłopiec. Dzwonił jego ojciec, Lars Kotum, Margido doskonale wiedział, gdzie w Byneset leżało wielkie gospodarstwo Kotumów.
W tle słychać było głośny krzyk, zwierzęcy, przejmujący. Krzyk, z którym na swój sposób był zaznajomiony: krzyk matki. Zapytał ojca, czy powiadomił już policję i lekarza. Nie, zadzwonił natychmiast do Margido, wiedział przecież, kim jest, czym się zajmuje.
– Musi pan jednak zadzwonić na policję i do lekarza również, a może woli pan, żebym ja to zrobił?
– On nie powiesił się w... zwykły sposób. Raczej... udusił się. To coś potwornego. Tak, proszę zadzwonić. I przyjechać. Po prostu przyjechać.
Zamiast wziąć czarny karawan, wsiadł do citroena. Niech policja zamówi raczej karetkę ze szpitala Świętego Olava.
Zadzwonił z komórki, przekrzykując hałas pracującego na pełnych obrotach wentylatora, skierowanego na przednią szybę, na dworze był silny mróz, trzecia niedziela adwentu. Udało mu się zastać zarówno lekarkę, jak i komendanta policji, niedzielne wieczory zawsze bywały spokojne. W ten zimny, cichy zmrok na podjeździe gospodarstwa miało się wkrótce zaroić od samochodów, ludzie w sąsiednich obejściach będą stali przy oknach, dziwiąc się zamieszaniu. Zobaczą karetkę, samochód policyjny, pojazd lekarki i białego citroena CX kombi, którego niektórzy zapewne już skądś znali. Zauważą światła w oknach gospodarstwa zapalone dużo dłużej niż zazwyczaj, ale nie będą mieli śmiałości tak późno zadzwonić, zamiast tego będą długo leżeć bezsennie i cicho szeptać w mroku o wszystkim, co i któremu z sąsiadów mogło się przydarzyć, czując jednocześnie w środku tajemną, wstydliwą radość, że to nie ich spotkało.
Ojciec wyszedł mu na spotkanie do drzwi. Policjant i lekarka byli już na miejscu, mieli bliżej. Siedzieli w kuchni, z kawą stojącą w kubkach na stole, w towarzystwie matki, spoglądającej na nich poczerniałymi, suchymi oczami. Margido przedstawił się jej, chociaż wiedział, że ona wie, kim jest. Nigdy jednak się ze sobą wcześniej nie witali.
– Kto by pomyślał, że tu przyjedziesz. Ty. Z jego powodu – powiedziała.
Głos zabrzmiał monotonnie i nieco ochryple.
Elektryczny świecznik adwentowy stał na parapecie okna, skierowany na podwórze. Policjant podniósł się i poszedł w stronę sypialni, mijając Margida. Lekarka wyszła na ganek, gdy zadzwonił jej telefon. W małym oknie w korytarzu wisiała żółta papierowa gwiazda z żarówką w środku, elektryczne światło przedzierało się przez otworki w papierze – jasnożółtym pośrodku i przechodzącym w coraz ciemniejszy kolor pomarańczowy na gwiezdnych ramionach. Ojciec pozostał w kuchni. Wyglądał bezmyślnie przez okno i nie sprawiał wrażenia zainteresowanego matką chłopca, siedzącą tam tak po prostu, nagle obojętną na wszystko, z rękoma złożonymi na kolanach, ze stopami na podłodze, ze swoim oddechem, filiżankami stojącymi przed nią na stole, godziną, rachunkami na półce, krowami w oborze, mężem przy oknie, pogodą i mrozem, świątecznymi wypiekami, dniami mającymi dopiero nadejść, zupełnie same z siebie. Siedziała tam, dziwiąc się tylko, że jeszcze oddycha, że płuca nadal działają, całkiem same. Jeszcze nie wiedziała, czym jest smutek, siedziała tam szczerze zadziwiona, że wskazówka zegara ciągle jeszcze wędruje do przodu.
Margido po prostu obserwował wszystko. Skąd miał wiedzieć, jak to jest stracić syna – on, który nie wiedział nawet, jak to jest go mieć. Poza tym nie mógł pozwolić sobie na odczuwanie czegokolwiek, jego praca polegała na obserwowaniu, jakie uczucia dochodzą do głosu u osieroconych, musiał bowiem skłonić ich do zajęcia stanowiska w różnych sprawach praktycznych. Współczucie i smutek, ukrywające się za profesjonalizmem, próbował wyrazić poprzez wykonywanie wszystkiego dokładnie tak, jak sobie tego życzyli żałobnicy, i poprzez spełnianie wszelkich ich oczekiwań.
Był nieprzygotowany na taki widok, chociaż ojciec uprzedził go, że to nie było zwykłe powieszenie się. Mówiąc tak, miał zapewne na myśli sznur zwisający z belki sufitowej, przewrócony stołek i trupa obracającego się wolno wokół własnej osi albo wiszącego zupełnie nieruchomo. Klasyczny scenariusz, który każdy zna z filmów, ze wszystkimi szczegółami, z wyjątkiem kału spływającego zazwyczaj w takich wypadkach wzdłuż nogawki spodni i tworzącego plamę na podłodze. Teraz nie wyglądało to wcale w ten sposób, chłopiec nie wisiał swobodnie w powietrzu. Klęczał pochylony na łóżku, poza czerwonymi bokserkami całkowicie nagi. Sznur przywiązany był do wezgłowia, napięty od karku do łóżka. Twarz była bladoniebieska, oczy otwarte i wytrzeszczone – język suchy i opuchnięty – wystawał spomiędzy warg. Policjant zamknął za sobą drzwi i rzekł: – Mógł zmienić zdanie w każdej chwili.
Margido przytaknął, nie spuszczając oczu z trupa.
– Jak długo pracuje pan w tej branży? – zapytał policjant.
– Wkrótce będzie trzydzieści lat.
– Czy widział pan już kiedyś coś podobnego?
– Tak.
– A coś jeszcze gorszego?
– Może jedną dziewczynę na drzwiach. Nie było dostatecznie daleko do podłogi i przyciągnęła kolana do klatki piersiowej.
– Kurwa. Czyli oni naprawdę tego chcą.
– Chcą. Nie widzą innego wyjścia. Pewnie są zbyt młodzi, aby dostrzec inne wyjście, biedacy.
Skłamał policjantowi, nigdy wcześniej nie widział samobójstwa akurat w takim wydaniu, był jednak zmuszony okazywać zblazowany spokój, wtedy pracowało mu się najlepiej, miał warunki, patrzono na niego jak na profesjonalnego eksperta i nic ponadto. Tak, często oczekiwano od niego większego zawodowego dystansu niż na przykład od policjanta. Zakładano zapewne, że skoro codziennie ma do czynienia ze śmiercią, to nic nie jest w stanie go poruszyć. Wielokrotnie wspólnie z sanitariuszami i policjantami zbierał z asfaltu rozrzucone części ciała po wypadkach samochodowych, innym oferowano później pomoc kryzysową – jemu nigdy.
Przyglądał się chłopcu. Chociaż widok go zaszokował, jednocześnie w makabryczny sposób zaimponowało mu, że młody chłopak tak po prostu położył się w łóżku, oparł na kolanach i udach, pozwalając, aby sznur zacisnął mu tętnicę i unerwienie, i czekał na mrok. A gdy ten mrok zaczął już nadciągać, najpierw w postaci czerwonych plam przed oczami, nie wyciągnął rąk przed siebie i nie oparł się o materac. Nie zrobił tego. Udało mu się tego nie zrobić. Był zdecydowany.
– Czytałem o czymś w rodzaju zabawy seksualnej – wyszeptał policjant i przestąpił z nogi na nogę.
Margido rzucił mu szybkie spojrzenie, a potem znów popatrzył na trupa.
– Nie wiem, co ma pan na myśli – powiedział.
– Coś w tym stylu, że trzeba prawie się udusić, żeby...
– Przecież on ma na sobie majtki.
– Tak. Ma pan rację. Tak tylko sobie pomyślałem. Wszystko jest przecież oczywiste. Nie ma podejrzeń, żeby zaszło coś... kryminalnego. Zostawił nawet list. Tylko kilka słów, przeprosiny. Rodzice byli na poprawinach u znajomych nowożeńców. Chłopak wiedział, że ma kilka godzin. Właściwie to miał iść z nimi. To ich najmłodszy syn. Mają dwie córki, jedna studiuje jakieś dziwactwo w Trondheim, najstarsza na szczęście chodzi do szkoły w Ås. Ale on... Yngve, mieszkał jeszcze w domu, zupełnie nie wiedział, czego chce. Widywałem go często, jak na rowerze zjeżdżał nad deltę rzeki Gauli, z lornetką na ramieniu, podglądał ptaki, strasznie dużo ptaków ma tam swój przystanek, wie pan. Ale dla ojca posiadanie syna-podglądacza ptaków musiało być męczące, tyle jest roboty w gospodarstwie, nawet jeśli to nie Yngve miał je przejąć. Ale powiesić się, i to na kolanach! Przecież tego, do cholery, normalny człowiek nie idzie i nie robi...
Margido przyniósł z samochodu pojemnik na odpady specjalne. Karetka jeszcze nie przyjechała. Lekarka siedziała w kuchni razem z rodzicami. Słyszał ich głosy, mijając otwarte drzwi w drodze powrotnej. Zdania o niewielu słowach i długie przerwy pomiędzy nimi. Lekarka weszła tuż za nim do sypialni, zamykając za sobą drzwi.
– Musimy go odciąć – powiedział policjant. Lekarka przyniosła domowe nożyczki, z uchwytem z pomarańczowego plastiku, i wręczyła je policjantowi. Odciął. Głowa opadła na kołdrę. Margido odwiązał końcówkę sznura od wezgłowia łóżka.
– Zaraz będzie tu karetka – powiedział policjant. – Resztę załatwi pan jutro? W szpitalu?
– Oczywiście – odrzekł Margido.
– No cóż, z tym pacjentem nie mogę już nic więcej zrobić – powiedziała lekarka.
Margida zdziwił nieco ten brak ludzkiego komentarza z jej strony. Była w końcu kobietą, nawet jeśli z zawodu lekarzem. A jednak rozmawiała w taki sposób, jakby codziennie znajdowała martwych młodych chłopców, powieszonych na kolanach we własnym łóżku. Poczuł ulgę, gdy lekarka poszła z powrotem do kuchni.
Usłyszał na podwórku dźwięk ambulansu, wyszedł więc do korytarza i już w drzwiach zewnętrznych pochwyciwszy spojrzenie kierowcy, skinął głową. Margido zdecydowanie wolałby, żeby trup leżał na noszach w karetce przed przyjściem matki lub ojca. Tak było lepiej. Wtedy wszystko wyglądało bardziej jak wypadek, jak coś, za co nikt nie mógł być odpowiedzialny.
– Wolałbym go trochę oporządzić. To okropne wysyłać go w tym stanie, ze sznurem zwisającym z szyi – powiedział cicho Margido.
– Tak to przecież wygląda przy samobójstwach – odparł policjant. – To oczywista sprawa.
Personel karetki zablokował rozłożone nosze, przykrywając je czarną folią. Byli to dwaj młodzi mężczyźni. Nie więcej niż kilka lat starsi od chłopca leżącego na kolanach w łóżku. Włożyli jednorazowe rękawiczki i chwycili chłopca pod pachy i za kostki, wspólnie policzyli cicho do trzech i jednym szybkim ruchem przełożyli go na folię, a następnie szczelnie go nią owinęli. Pusty już materac nie przedstawiał ładnego widoku.
– Przyniosłem pojemnik – powiedział Margido. – Czy mogę przynajmniej zdjąć prześcieradło? Żeby rodzice nie musieli na nie patrzeć?
– Tak, proszę – odrzekł policjant.
Przed przyjściem matki zdążył jeszcze rozłożyć kołdrę i zasłonić nią dużą, wilgotną plamę na materacu. Materac i tak zostanie wyrzucony, zawsze tak się działo, ale dodatkowe przykre uczucia i niepokój rodziny, którym musiał sprostać, były tym większe, im więcej ona zobaczyła. O uświadomieniu sobie przez bliskich prawdziwości tragedii często decydowały szczegóły, które wpychały osieroconych w nagłą realność, histerię; mogło to być cokolwiek, począwszy od opróżnionego do połowy kubka z herbatą na nocnym stoliku, poprzez brudnego misia na podłodze, aż po termos i kanapki, które Margido musiał oddać rodzinie zmarłego, gdy do wypadku doszło w pracy.
– Ależ co wyście z nim zrobili! – krzyknęła matka. – Zapakowaliście go w folię? Przecież on nie da rady... nie da rady oddychać! Chcę go zobaczyć!
– Nie można – powiedział policjant. – Ale jutro, jak Margido już...
– Nie! Chcę go zobaczyć teraz!
– Muszę najpierw go trochę oporządzić – rzekł Margido.
Matka rzuciła się na nosze i zaczęła rozdzierać czarny plastik. Lepiej byłoby, gdyby jej mąż teraz przyszedł. Ale jego nie było. W końcu to kierowca karetki musiał złapać kobietę za ramiona i unieruchomić.
– Tylko spokojnie, zaraz...
– ON NIE MOŻE ODDYCHAĆ! YNGVE! Mój synku...
Mąż wreszcie się pojawił. Przejął od kierowcy łkającą kobietę, wpatrując się przy tym nieobecnym wzrokiem w ładunek na noszach, otulony czarnym plastikiem, zawierający jego jedynego syna. Zdawało się, że cała energia z pomieszczenia została wessana w ten widok, w tę potworność, wynikającą z faktu, że dawniejszy mieszkaniec pokoju leżał teraz zapakowany w ten sposób, większy i bardziej dominujący, niż kiedykolwiek był za życia.
– Ale dlaczego... – powiedział. – Sądziłem, że go zobaczymy, zanim go zabierzecie. Nie wiedziałem, że... Myślałem, że Margido...
– Trzeba przeprowadzić sekcję – rzekł policjant, patrząc w podłogę. – To zwykła procedura przy samobójstwach.
– Ale po co? Chyba nie ma wątpliwości, że zrobił to sam!
Ojciec tak bardzo próbował wziąć się w garść, że jego głos stał się nagle ochrypły i napięty. Matka chłopca zwisała bezradnie w jego ramionach i z zamkniętymi oczami cicho płakała.
– Nie chodzi o to, że uważam inaczej – powiedział policjant i chrząknął, przestępując z nogi na nogę.
– Czy mogę się nie zgodzić? Nie zgodzić się na krojenie naszego synka?
Matką wstrząsnął dreszcz, ale jej oczy pozostały zamknięte, a łzy nadal ciekły po policzkach.
Nagle policjant spojrzał prosto na ojca chłopca i powiedział:
– W porządku. Nie będę wnioskował o sekcję. Dobrze, Lars. Ale i tak nie pozwolę wam zobaczyć go jeszcze raz dziś wieczorem. Niech karetka go zabierze. Ale gdy Margido już się nim zajmie...
Ojciec powoli skinął głową.
– Dziękuję. Bardzo dziękuję. Turid, teraz muszą go zabrać. Chodź.
W zamieszaniu spowodowanym wynoszeniem zwłok z domu Margido zdołał przenieść pojemnik na odpady do swojego samochodu i zabrać dokumenty. Karetka powoli zjechała w dół podjazdu, bez włączonego sygnału alarmowego i niebieskich świateł, teraz wszyscy sąsiedzi wiedzieli już, że ktoś umarł. Samochód policyjny stał przy drodze.
Drzwi zewnętrzne nadal były szeroko otwarte, żółte światło padało na śnieg na ganku i na wzgórze przed nim, złotożółte światło, które łatwo można było wziąć za żar domowego ogniska, za ciepło rozpalonego pieca i dzbanka z kawą, za normalność. Margido nigdy nie zdołał nadziwić się kontrastom, śmierć w zasadzie nigdzie nie pasowała, może z wyjątkiem placu bitwy – pomyślał. Księżyc wisiał dość wysoko nad polami, była prawie pełnia, wokół miał słabą poświatę, cienie drzew rysowały pęknięcia w świeżym śniegu, przyglądał się im, planując jednocześnie kolejny dzień. Musiał wrócić tu przed południem, potem miał pogrzeb w kościele w Strindzie o godzinie drugiej, następnie należało oporządzić ciało, żeby można je było pokazać, również siostrom. Może też będą chcieli mieć chwilę czuwania przy zwłokach jutro wieczorem w kaplicy szpitalnej. Będzie musiał uzgodnić szczegóły ze swoimi paniami jutro rano. Nie wszystko musi przecież załatwiać sam. Dobrze było mieć świadomość, że panie Gabrielsen i Marstad kontrolują swój zakres prac. Ale mimo że było ich w sumie troje, to zawsze on sam jeździł na wizyty domowe. A jeżeli nie miał na to czasu, odsyłał klienta do innego biura. Panie nie chciały tego robić, wiedziały aż nadto dobrze, że chodzi o coś zupełnie innego niż wkładanie prześcieradeł do specjalnego pojemnika.
Lekarka dała matce tabletkę uspokajającą, ojciec odmówił. Pełna klasyka: mężczyźni muszą sobie poradzić bez pomocy, muszą zachować jasność umysłu, nie mogą załamać się, stracić kontroli. Zamiast tego chodził z rękami założonymi na plecy tam i z powrotem po kuchni, Margido nie zazdrościł mu nadchodzącej nocy.
– Może weźmie pan chociaż lekarstwo nasenne? – zapytała lekarka, najwyraźniej pomyślawszy sobie to samo co Margido.
– Nie.
– Zostawiam na wszelki wypadek listek tabletek. To nie są żadne... przestarzałe środki nasenne. Pomagają jedynie na zaśnięcie w spokoju.
Margido rzucił jej krótkie spojrzenie, ale nie zdradziła się niczym, czy zwróciła uwagę na własny dobór słów, pozostali dwoje też najwyraźniej tego nie uchwycili.
– Nie będziemy go kremować – powiedział ojciec i wyprostował szyję, patrząc na swoje odbicie w szybie.
– Oczywiście, że nie, jeśli tego nie chcecie – rzekł Margido.
– Ależ tak! – krzyknęła matka. – Nie zamierzam mieć go gdzieś pod ziemią! Nie pozwolę, żeby tam leżał i gnił, zjadany przez robaki! On... on zostanie...
– Nie będzie się spalał w ogniu, dopóki ja mogę temu przeszkodzić – powiedział cicho ojciec. Matka zamilkła i podniosła rękę do oczu.
– Nie rozumiem – wyszeptała. – Dlaczego on... Miało nas nie być tylko przez kilka godzin. Czemu nie poczekał, aż z nim porozmawiam, pomogę, pomogłabym swojemu synkowi. Jak bardzo musiał cierpieć...
– Myślę, że powinnaś teraz pójść się położyć – powiedział ojciec. Podniosła się natychmiast, zagubiona, i wyszła chwiejnym krokiem. Mąż odprowadził ją do korytarza. Lekarka i Margido siedzieli w milczeniu, słuchając monotonnych, powolnych kroków na górę. Spojrzeli na siebie. Jej wzrok napełnił się nagle ogromnym smutkiem, ale nic nie powiedziała.
Po odjeździe lekarki został w kuchni sam z ojcem, który w końcu usiadł na prostym, drewnianym krześle, z pochyloną głową i pięściami wspartymi o uda. Chłopskie ręce, czarne obwódki wokół paznokci, brud w każdej bruździe i zmarszczce. Ale jego najstarsza córka uczyła się w Ås. I to nie jego główny dziedzic w tę przedświąteczną noc był w drodze do szpitalnej chłodni. Zupełnie jakby to była jakaś pociecha. Najwyraźniej takiego zdania był policjant.
– Mogę udzielić wam wszelkiej pomocy, jakiej potrzebujecie – zaczął Margido. – To wy decydujecie.
– Proszę załatwiać wszystko. Ja nie dam rady nawet... Pogrzeb. Pogrzebać Yngve, przecież to jest zupełnie niewiarygodne. To całkowicie bez sensu.
– Czy powiadomiliście jego siostry?
Ojciec uniósł twarz. – Nie.
– Chyba pan powinien. I resztę rodziny także.
– Jutro rano.
– No tak, może teraz lepiej nie za dużo naraz – rzekł Margido głosem, w który włożył pełne współczucie, wiedział dobrze, jak to się robi. – Najpierw nekrolog. Mógłby ukazać się we wtorek.
– Nie mam siły, żeby...
– Oczywiście, że nie. Dlatego zostawiam wam broszurkę do obejrzenia i wrócę tutaj jutro przed południem. Tak około dziesiątej, może być?
– Wszystko jedno, kiedy pan...
– Wobec tego pojawię się w okolicach dziesiątej.
Ojciec wziął broszurę do ręki i otworzył ją w przypadkowym miejscu. – Symbole śmierci – przeczytał. – Symbol śmierci. Symbol śmierci? To dziwne określenie.
– Chodzi o symbol umieszczony na górze nekrologu.
– Rozumiem. Nie wiedziałem tylko, że to... ma nazwę. Gdy zmarł ojciec, matka załatwiła wszystko, a gdy umarła ona, wszystkim zajęła się moja siostra. Muszę chyba... zadzwonić też i do niej. Byliśmy wspólnie dziś wieczorem na tych poprawinach, w tym samym miejscu. Składaliśmy się na prezent. Zdaje się, że to był lniany obrus. Markowy, wykonany w Røros. Albo raczej... utkany... w Røros. Przez kogoś.
– Na pewno był ładny.
– Tak. Na pewno był – powiedział ojciec. Siedział i kołysał się na krześle z broszurą w rękach. Margido był świadom, że siedział tam, szukając wyjaśnienia. Wyjaśnienia, którego Margido już dawno przestał poszukiwać, chociaż bez przerwy był o nie pytany. W śmierci zapisana była niemożliwość, która nigdy nie przestała go fascynować, ale nie potrafił jej wyjaśnić. Prawdy nie można było odnaleźć nigdzie poza rytuałami.
– Czy nie mógłby pan po prostu wybrać... symbolu śmierci? – zapytał ojciec.
– Naturalnie, że mogę. Ale to mogłoby być... dobre dla was. Wybrać samemu. Będziecie pamiętali pogrzeb. Później. Wtedy może stać się ważne to, że był... właściwy według was.
Miał zwyczaj robić krótkie przerwy między słowami, tak jakby nie mógł znaleźć właściwych. Nie widział nic cynicznego w tym obyczaju, był świadom, że dla ludzi, z którymi rozmawiał, sytuacja była jedyna na całym świecie, jedyna w całym ich życiu. Dlatego nie zamierzał nigdy wylewać z siebie potoku słów, dając im w ten sposób odczuć, że robi to często, że ma w głowie coś na kształt wzorca, co należy powiedzieć w każdej sytuacji. A przynajmniej w prawie każdej sytuacji.
– Policjant wspomniał, że Yngve bardzo lubił ptaki – rzekł.
– Tak.
– Może jaskółka – powiedział Margido. – Na górze nekrologu.
– On ma zupełnego fioła na punkcie jaskółek tu w gospodarstwie. Zapisuje... zapisywał w kalendarzu ich przyloty z południa, to ostatnie ptaki wędrowne, które tu przylatują. Często nie wcześniej niż dopiero z początkiem czerwca. A to, zdaje się, późno, jak na ptaki wędrowne. Potrafił siedzieć godzinami i obserwować ich pokazy lotnicze nad stodołą.
– Może zatem jaskółka. W nekrologu.
– Tak bardzo lubił przyrodę. Tak bardzo. Człowiek mógłby pomyśleć, że to oczywiste, że chłopski syn lubił naturę, ale u niego miało to inny charakter. Ja nie rozmyślam specjalnie o przyrodzie, jeśli mnie pan rozumie, to moja praca, jest wszędzie wokół mnie, to oczywistość. Ale Yngve interesował się wszelką odmiennością, marudził o sortowanie śmieci, o przywrócenie pierwotnego wyglądu krajobrazu, narzekał, że gospodarstwa zanikają. Jasne, że czasem myślę o takich rzeczach, ale dla niego to było... ważne! Ja nie mam przecież czasu, żeby... Nie rozumiem, czemu on... Zaledwie siedemnaście lat. Chodził na naukę jazdy. W stodole stoi samochód, stara toyota. Ale nie był zainteresowany nawet tym, żeby coś przy niej naprawić, to nie był ten typ człowieka. Zapewne sądził, że w dniu, w którym mając prawo jazdy w kieszeni, przekręci kluczyk w stacyjce, samochód jakoś sam się potoczy. A my siedzieliśmy tam, żując ciasta, pijąc kawę i oglądając zdjęcia, ględząc o tym cholernym ślubie, podczas gdy on...
– Myślę, że powinien pan teraz trochę odpocząć, jest późno, a jutro czeka pana długi dzień.
Ojciec zamilkł, schylił głowę, spojrzał na swoje ręce i powiedział cicho: – Jaskółka. Niech zatem będzie to jaskółka. Dziękuję.
– Nie ma za co dziękować. Jasne, że nie. I proszę pamiętać, tam leżą te tabletki.
– Nie chcę niczego brać. Jutro rano trzeba zrobić obrządek. Muszę być trzeźwy.
Ruch był nieduży. Nad fiordem unosiła się mroźna mgiełka, przetykana frędzlami księżycowej poświaty. Samochód zdążył się całkowicie wychłodzić. Gdy w chwilę później mijał wysadzany długą klonową aleją podjazd do Neshov, wzrok miał utkwiony nieruchomo w przestrzeni. Wiedział przecież, że okna zazwyczaj są ciemne o tej porze, paliły się tylko światła na zewnątrz, a te widział już wcześniej.
Włączył radio w samochodzie, podjazd pozostał już w tyle, słuchał teraz wesołej muzyki wygrywanej na akordeonie. Nagle poczuł się zaskakująco odprężony i zadowolony, choć nie do końca wiedział, dlaczego. To było dziwne uczucie. Może chodziło o ulgę z tego powodu, że dostrzegł smutek w spojrzeniu lekarki.
Gdy następnego przedpołudnia przyjechał do gospodarstwa Kotumów, dom wypełniony był ludźmi. Przy stole kuchennym siedział ksiądz z kościoła w Byneset. Nazywał się Fosse. Był to starszy mężczyzna mniej więcej w wieku Margida. Chudy i przykurczony w swoim ubraniu, ale z ciepłym i mocnym uściskiem ręki, Margido bardzo go lubił. Zawsze zorganizowany, punktualny i profesjonalny, nie wszyscy księża tacy byli; niektórzy marudzili i rządzili ludźmi z zakładu pogrzebowego, tak jakby ci ostatni mieli za zadanie zadowolić księdza, a nie rodzinę.
Kuchnia stała się terytorium kobiet, mężczyźni zostali skierowani do jednego z salonów w wielkim, tradycyjnym domu, typowym dla okolic Trondheim. Matka chłopca siedziała w kuchni na stołku i ze zdumieniem przyglądała się wszystkiemu, co działo się dookoła niej. Pięć kobiet o zaczerwienionych oczach, prawdopodobnie wśród nich jedna z sióstr zmarłego i jego ciotka, ciężko pracowało, przygotowując jedzenie, kawę, kubki, półmiski, serwetki, cukiernice. Kobiety miały pod tym względem szczęście, zawsze mogły zająć się przyrządzaniem i podawaniem jedzenia, mężczyźni natomiast musieli uporać się ze smutkiem w bezczynności. Zostałoby to źle odebrane, gdyby ojciec rozpoczął dziś pracę na dworze, za to matka mogła spokojnie rozmieszać dziesięć litrów ciasta na naleśniki i nikt nie uznałby tego za niestosowne. Gdyby w nocy spadł śnieg na wysokość metra, mężczyzna mógłby co najwyżej odśnieżyć, ale raczej nic ponadto, a najlepiej, gdyby przyszedł sąsiad i go w tym wyręczył.
Ojciec zamknął drzwi do kuchni, oddzielając w ten sposób zewnętrzne zabieganie, i jeszcze zanim puścił na dobre klamkę, powiedział, zwracając się do Margida: – Dziewczyna go rzuciła. W sobotę wieczorem. A my nawet nie wiedzieliśmy o jej istnieniu.
Ojciec osunął się na skórzaną sofę, jego ciało zapadło się w sobie, obojczyki wyraźnie odcinały się wewnątrz kraciastej flanelowej koszuli.
– Smutek zawiedzionej miłości – wyszeptał. – Proszę pomyśleć, że on odebrał sobie życie z powodu zawodu miłosnego. Zabrał sobie sam... całe swoje życie. Bo jakaś dziewczyna go nie chciała. Jedna dziewczyna.
Margido zrozumiał, że nikt nie przejrzał broszury, którą wczoraj zostawił. A dzisiaj miał ze sobą kolejną, z różnymi rodzajami trumien. Kolejna bariera do pokonania. Ale dziś trumna musiała już być wybrana dla oporządzonych zwłok, przed wieczornym czuwaniem w kaplicy.
– Kiedy przyjeżdża najstarsza siostra Yngve? – zapytał.
– Ingebjørg? Sądzę, że za kilka godzin.
Margido skinął głową. Musiał teraz wyjaśnić kwestię trumny.
– Czy chcecie zobaczyć go wieczorem? Wszyscy razem? – zapytał Margido.
– Zapewne tak.
– Zróbcie to – powiedział ksiądz i pochylił się do przodu, opierając łokcie na kolanach. – Dziewczęta powinny go zobaczyć. A przynajmniej mieć taką możliwość. Jeśli nie będą chciały, to w porządku. Ale Margido robi to tak pięknie. Będzie dobrze, Lars, postąpicie krok naprzód w żałobie, w tym szoku dla wszystkich.
Dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu.
– Musimy chyba omówić sprawę nekrologu – rzekł Margido.
– Jaskółka – odparł ojciec.
Margido wyciągnął z torby notatnik. Był zadowolony z obecności księdza, który pomógł ojcu podjąć decyzję, że nad nazwiskiem, Yngve Kotum, napisane będzie tylko „nasz nieodżałowany” oraz pod spodem „odszedł nagle”. Ksiądz nalegał, aby ojciec zawołał żonę, która siedziała na stołku w kuchni do wspólnego podjęcia decyzji, ale nic z tego nie wyszło. Ksiądz sam pomógł Margidowi rozmieścić odpowiednio wszystkie nazwiska, coś w rodzaju odwróconego drzewa genealogicznego, pod nazwiskiem chłopca, jego datą urodzenia i śmierci.
– Wiersz. Czy chciałby pan umieścić wiersz? – zapytał Margido.
– Wiersz? – ojciec spojrzał na niego z bezbrzeżnym zdumieniem.
– Wielu ludzi tak robi, Lars – powiedział ksiądz. – Margido na pewno ma wiele tekstów, które by pasowały.
Margido sięgnął po broszurę. Tutaj miał zebranych kilka wierszy, które mogły zainteresować klientów. Otworzył na właściwej stronie i wręczył ją ojcu, który przyjął broszurę z pełnym rozpaczy oporem. Zagłębił się w teksty, analizując każdy wiersz przez dłuższą chwilę.
– Różne rzeczy pasują tutaj do starych ludzi albo do tych, którzy długo chorowali – powiedział ojciec i odchrząknął. – Ale może kilka... Może ten. – Wskazał palcem, podając broszurę księdzu, który wziął ją i przeczytał na głos: – A więc zamykamy cię w naszych sercach, chowając głęboko w środku. Będziesz mieszkał w pokoju w naszych duszach, ukochane i cenne wspomnienie.
Ojciec zacisnął dłonie i zgiął się w pół, prawie jak płód w pozycji embrionalnej, jego stopy napięły się i uniosły z podłogi; wydał kilka piskliwych, świszczących dźwięków z głębi krtani. Niemal w tej samej chwili otworzyły się drzwi i weszły dwie kobiety, niosąc kubki z kawą i półmisek oraz wielką tacę z kanapkami i pokrojonym ciastem. Stanęły i znieruchomiały. Ojciec zapanował nad sobą, dźwięk przełykanej przez niego śliny był nagle jedynym odgłosem słyszalnym w tym pomieszczeniu.
– Dobrze nam zrobi teraz kubek kawy – powiedział ksiądz, skinął głową w stronę kobiet i uśmiechnął się, a potem wstał, obszedł stół dookoła i położył rękę na ramieniu ojca. Kobiety odebrały sygnał i szybkimi ruchami nakryły do stołu, pozornie nie zauważając tej chwili bezradności ani nie przyjmując za nią odpowiedzialności. Najpierw zdjęły ze stołu tkany bieżnik, zastępując go bawełnianym, haftowanym, kwadratowym obrusem, następnie starannie rozstawiły filiżanki, kładąc przy nich złożone w trójkąt serwetki, a na końcu na środku postawiły półmisek z kanapkami i ciastem, a obok cukiernicę i dzbanek ze śmietanką.
Margido i ksiądz zostali sami, gdy ojciec zniknął na chwilę, tłumacząc, że musi tylko na moment wyjść do toalety. W tej samej chwili, gdy drzwi się za nim zamknęły, pozostali dwaj rozpoczęli cichą i konkretną rozmowę.
– W czwartek o pierwszej – powiedział ksiądz. – Chcą mieć zwykły pogrzeb.
– Nie matka – rzekł Margido, notując przy tym datę i godzinę. – Powiedziała dziś w nocy, że...
– Dzisiaj już chce – odpowiedział ksiądz. – Rozmawiałem z nią. Yngve zostanie pochowany obok swojej babki i dziadka ze strony ojca. Z tą myślą jakoś się pogodziła. To jasne, że chłopiec musi być pochowany w ziemi. To chłopskie dziecko.
– Czy może mu ksiądz pomóc w wyborze psalmów i muzyki? I zadzwonić później do mnie?
– Oczywiście.
Wręczył księdzu kartkę i powiedział: – Wymienione tu psalmy mamy gotowe w drukarni.
Ksiądz skinął głową i rzekł: – Załatwi pan sprawę dzisiejszego wieczoru? Może będą chcieli krótkiej chwili modlitwy przy zmarłym, nie tylko pokazania zwłok.
– Muszę zadzwonić do szpitala Świętego Olava i zamówić kaplicę. I skłonić go do wyboru trumny. Zostanie ksiądz tutaj?
Ksiądz spojrzał na zegarek i skinął głową.
Margido był przyzwyczajony, że każdy kolejny krok procedury wywoływał szok i nową falę smutku. Nekrolog powoli czynił niemożliwe rzeczywistością, kolorowe zdjęcia rozmaitych trumien podkręcały ból o jeszcze jeden stopień wyżej. Ojciec siedział, trzymając broszurę z trumnami, i wpatrywał się w zdjęcia tak, jakby oglądał coś całkowicie niepojętego.
– Wszystkie są piękne – powiedział ksiądz.
Większość ludzi bezradnie wskazywała na białą. Model Nordica. Tych trumien miał u siebie najwięcej, w magazynie w Fossegrenda. Ale człowiek na sofie zaskoczył go.
– Ta – powiedział i stuknął palcem w zdjęcie sosnowej trumny, model Natura, dostępnej w trzech wersjach: gładka lakierowana sosna, sosna surowa oraz sosna bejcowana.
– Surowa – powiedział ojciec. – I model nazywa się Natura. To pasuje.
Margido chrząknął. – Mam kilka w magazynie, ale są z bejcowanej sosny. Surową musiałbym zamówić, zajmie to kilka dni.
– To weźmiemy bejcowaną. Może nawet jest ładniejsza. Ale taka biała nadaje się tylko dla starych ludzi. Tak jak te wiersze.
Rzucił broszurę na stół, a Margido szybko schował ją do torby. – To niech tak będzie – rzekł.
Poczuł ulgę, że wszystko poszło dość sprawnie i że ojciec nie angażował całej rodziny w wybór trumny. Niektórzy tak robili, chcieli też zobaczyć i przeanalizować cennik, przyglądanie się temu zawsze sprawiało mu przykrość, chociaż logicznie rzecz biorąc, rozumiał to doskonale. Pogrzeb stanowił spory wydatek, szczególnie teraz, kiedy zlikwidowano zasiłek przyznawany wcześniej w takiej sytuacji. Niektórzy traktowali trumnę tylko jako niezbędny szczegół, dla innych był to ostatni dom, pojazd albo łóżko dla zmarłego. Doskonale pamiętał matkę, która straciła trzymiesięczne dziecko, zmarłe z niewyjaśnionych powodów w kołysce. Kobieta położyła rękę na małej, czterdziestocentymetrowej trumience i powiedziała: „Od teraz to twoja kołyska, kochanie, tu będziesz spała na zawsze, a ja będę o tobie myślała, jak tam leżysz”.
– Później nic więcej nie będzie – powiedział ojciec. – I żadnych kwiatów.
– Czasami proponuje się datki pieniężne – rzekł Margido.
– I kto niby miałby otrzymać te pieniądze? – zapytał gwałtownie ojciec podniesionym głosem. – Norweski związek samobójców? Towarzystwo ornitologiczne? Związek chłopski?
– Nikt nie miał niczego takiego na myśli, Lars – powiedział łagodnie ksiądz. – Równie dobrze mógłby to być... Na przykład klub młodzieżowy albo... ktoś inny, komu można by przekazać dar pieniężny, w imieniu Yngve. Zamiast kwiatów.
Ojciec odchylił się w fotelu, odetchnął jak po długim marszu, a jego spojrzenie powędrowało ku belkom na suficie.
– No tak. Tak, klub młodzieżowy to może nie jest taki zły pomysł. Chociaż rzadko tam bywał i nie miał zbyt wielu przyjaciół. W gruncie rzeczy w ogóle mnie to nie obchodzi, ale dobrze, niech dadzą parę koron na ten klub. Proszę tak napisać. Czy to już wszystko? Teraz wypijemy kawę, na więcej nie mam już siły.
Trumna, która stała na zielonym katafalku na środku kościoła w Strindzie już o godzinie wpół do pierwszej, półtorej godziny przed rozpoczęciem pogrzebu, była modelem białym Nordica, przywiezionym karawanem do kościoła przez panią Marstad. Zarówno pani Marstad, jak i pani Gabrielsen należały do silnych kobiet, w przeciwnym wypadku Margido musiałby zatrudnić mężczyznę. Postawienie trumny na miejscu należało do ciężkich zadań. Często trzeba było robić to w trójkę albo prosić o pomoc kościelnego.
W trumnie leżała pięćdziesięcioczteroletnia kobieta, zmarła podczas napadu astmy. Osierociła dwudziestodwuletnią córkę i dwóch byłych małżonków, zaangażowanych teraz na równi w przygotowania do pogrzebu.
Kościelny krzątał się, pomagając zapalać świece i wykonując inne drobne czynności, krążąc cały czas między zakrystią a prezbiterium. W tym czasie Margido i pani Marstad wnosili stojaki, walizki wypełnione nowymi świecami i wazonami na kwiaty. W kościołach zazwyczaj nie było niczego, co jest potrzebne przy pogrzebie, w niektórych brakowało nawet szpadla.
Posłaniec z kwiaciarni wnosił kolejne bukiety, wieńce i ozdoby, które Margido uważnie oglądał i w końcu układał. Bardzo ważne było zachowanie symetrii po obu stronach trumny. Wieńce żałobne trzeba było starannie ułożyć, poza tym lubił, jeśli przed frontem trumny jeden lub dwa bukiety leżały na podłodze. Napełniał kwiatami wysokie wazony i dokładnie rozkładał między nimi drukowane jedwabne wstęgi, tak aby słowa pamięci mogły zostać odczytane z kościelnych ławek.
Stół przy wejściu był gotowy, pozostawało tylko zapalić gromnice. Świece były błękitne, dość niezwykłe zjawisko, ale takie było życzenie córki, był to bowiem ulubiony kolor zmarłej kobiety. Księga kondolencyjna została wyłożona i otwarta, na niej, na pierwszej liniowanej stronie, położono ukośnie wieczne pióro. Oprawione zdjęcie zmarłej ukazywało ją w stroju sportowym na kamienistej plaży, w ręce trzymała szary korzeń do złudzenia przypominający łabędzia.
Śmiała się na tym zdjęciu, a jej włosy rozwiewał morski wiatr. Szary korzeń stanowił obecnie główną dekorację na jej trumnie, otoczony świerkowymi gałązkami, ozdobnymi porostami oraz gatunkiem pewnej rośliny przypominającej wrzosy, ponieważ zdobycie prawdziwych wrzosów w grudniu było zupełnie niemożliwe, a także szyszkami rozmaitej wielkości. Ozdoba była rzadkiej urody i bardzo oryginalna, Margido podziwiał ją od chwili umieszczenia jej na trumnie.
Obok zdjęcia leżał stos śpiewników, które Margido miał rozdać przychodzącym na pogrzeb ludziom. Na okładkach śpiewników widniało to samo zdjęcie zmarłej kobiety. Na końcu stołu stała urna na datki pieniężne. Pani Marstad umieściła na niej kartkę, na której napisała: „W imieniu rodziny dziękujemy za dary pieniężne na rzecz Stowarzyszenia Chorych na Astmę”.
– Panie, z pokolenia na pokolenie jesteś naszym schronieniem. Zanim nastały góry, zanim powstał świat i cała ziemia, od wieczności aż po wieczność wszędzie jesteś ty, o Boże. Pozwalasz ludziom obrócić się w proch i mówisz: „Wróćcie, człowiecze dzieci!” Bo tysiąc lat znaczy dla ciebie tyle samo, co wczorajszy dzień, który nie wiadomo kiedy przeminął, albo tyle, co nocne czuwanie. Naucz nas liczyć swoje dni, abyśmy posiedli mądrość w naszych sercach!
Margido słuchał tych słów jak znajomej fali docierającej do uszu, nie odczuwając ich jednak prawdziwie. Jedyne, co do niego jeszcze przemawiało w kazaniach kościelnych, to obecne niekiedy w głosie księży autentyczne oddanie i szczerość. Siedział, myśląc o wszystkim, co jeszcze musiał zdążyć zrobić po powrocie do biura. Pani Marstad pojechała już z powrotem, przekazując mu imienną listę ofiarodawców kwiatów na wypadek, gdyby ktoś z przybyłych w ostatniej chwili miał ze sobą bukiet. Było to niezwykle ważne, żeby każdy, kto składał kondolencje, przesyłając kwiaty, figurował na tej liście. Kartki zbierał później do jednego pamiątkowego albumu i wręczał rodzinie. Następnie dostarczał gotowe, wydrukowane już kartki z podziękowaniami. Wiedział, że rodzina zawsze dokładnie studiuje zarówno tę listę nazwisk, jak i album pamiątkowy wraz z księgą kondolencyjną; obie te rzeczy stanowiły dowód tego, jak bardzo kochany przez innych ludzi i znaczący w ich oczach był zmarły, a to pomagało rodzinie w smutku. Pociechę stanowiły też słowa: „To był przepiękny pogrzeb, naprawdę przepiękny”.
A to była jego praca, aby uczynić pogrzeb przepięknym. Jego i księdza. Ale najbardziej jego.
Gdy po ceremonii ponownie włączył telefon komórkowy, znalazł w nim wiadomość od Selmy Vanvik, żeby „bardzo-proszę-oddzwonił”.
Odłożył telefon na siedzenie pasażera, otworzył okno i pozwolił, aby owiał go strumień lodowatego zimowego powietrza. Nagle poczuł, że duszą go te wszystkie mocne kwiatowe zapachy, wypełniające jego samochód, i o mało nie zwymiotował. Żadne cięte kwiaty nie zagościły nigdy w jego dwupokojowym mieszkaniu w bloku we Flatåsen. Na niedużej werandzie hodował jedynie w ceramicznej donicy małego cyprysa. Dobrze było patrzeć na niego zimą, przykrytego śniegiem. Malutki widoczek, jego własny, i zupełnie wystarczający. Wcale nie potrzebował oglądać ze swego okna fiordu. Tuż nad sobą miał kolejny nowy blok, betonową powierzchnię pełną okien zasłoniętych firankami i kwiatami doniczkowymi i ozdobionych wiszącymi bibelotami, znał twarze i ruchy ludzi za niektórymi oknami, prawie we wszystkich oknach stały w tej chwili elektryczne świeczniki adwentowe, nieomal rzędem, bez większych różnic, małe piramidy składające się z siedmiu świetlnych punktów, z najwyższym pośrodku. Symetria. Życie miejskie. Tak odległe od prawdziwego, jak to tylko możliwe, dokładnie tak, jak chciał.
Równie dobrze mógł kupić sobie dom. Miał wystarczającą ilość pieniędzy, ale na co byłby mu dom. Dom spowodowałby jedynie, że zacząłby sobie wyobrażać różne rzeczy. Ostatnio zaczął jednak intensywnie myśleć o dobrej saunie. Móc posiedzieć w gorącu i wilgoci, wypocić z siebie całodniową pracę, zapachy całego dnia, wszystkie łzy, których był świadkiem, całą rozpacz i niewiarę. A w jego malutkim mieszkanku nie było miejsca na saunę. Ale może mógłby kupić nowe mieszkanie, nowiusieńkie, z miejscem na saunę, albo może z gotową już sauną. Mieszkanie o wysokim standardzie, odpowiednie na całe życie, z szerokimi futrynami, na jednym poziomie, bez progów, nigdy nie wiadomo, kiedy zdarzy się to, co i tak nas czeka. I z windą. I wygodną łazienką. Z dostatecznie długą wanną, przestronną kabiną prysznicową, wyłożoną solidnymi, lekko chropowatymi kafelkami, mógłby to być jasny kamień.
Selma Vanvik po pogrzebie swojego męża, który zmarł na raka prostaty, nie pogodziła się tak łatwo z nieobecnością Margida w swoim świecie.
Jechał teraz w stronę Fossegrenda, żeby odebrać bejcowany model trumny Natura dla Yngve Kotuma. Powinien do niej oddzwonić, tak nakazywała zwykła uprzejmość, ale nie zrobił tego. Minął już ponad tydzień od czasu, gdy był ostatni raz u niej i należało się spodziewać, że wkrótce znów będzie go poszukiwać.
Ciasto na półmisku, dźwięczące filiżanki do kawy, aksamitna sofa w kolorze butelkowej zieleni, jej przyprószone pudrem zmarszczki pod oczami oraz na podbródku, zwisającym nad bluzką, zapach ciężkich perfum, odpowiednich raczej na inną okazję.
Świeżo upieczone wdowy w jego wieku to nic niezwykłego. Otwierały się przed nim i zwierzały się mu ze swojego smutku. Mrugały do niego przez łzy. Były przygotowane, pławiły się w jego współczuciu i uwadze. Dużą część smutku przeżyły niejako z góry, chociaż niektórym wydawało się to niemożliwe, ale w wypadku kobiet było inaczej. Na mężczyzn śmierć spadała zawsze jak bomba. Nawet jeśli kobiety powoli odchodziły na ich oczach, chowali zazwyczaj głowy w piasek i doznawali szoku, gdy ostatecznie zostawali sami. Ale kobiety wiedziały. Selma wiedziała. I już przy pierwszej wizycie swoim uszminkowanym uśmiechem i tymi perfumami bardzo gorąco zaprosiła Margida. Ukrywając się za alibi ze smutku, zwierzała się mu ze wszystkiego. Opowiadała mu rzeczy, których – jak twierdziła – „nigdy nikomu nie mówiła”, nawet córkom. O smutnym małżeństwie, o tajemnych sprawach finansowych, o piciu i innych kobietach, wszystko w czasie, gdy on tam siedział i chciał tylko ułożyć wreszcie nekrolog i wybrać trumnę.
– Jest pan moim spowiednikiem – powiedziała. – Nie chciałabym prosić o taką przysługę księdza. Jestem mianowicie ateistką. Czy wierzy pan w Boga?
Słowo „ateistka” wypluła z siebie tak, jakby była to nazwa partii politycznej, na którą głosowała, albo sieć sklepów, którą wolała od innych.
– Zapewne nie jestem spowiednikiem w tym sensie – odparł. – Zrobię jednak wszystko, co w mojej mocy, aby pogrzeb pani męża...
– Musi pan wszystko za mnie załatwić. Arve nie dopuszczał mnie do żadnych spraw, nie wiem nawet, jak wygląda zeznanie podatkowe. Czy przyjdą tutaj rachunki na jego nazwisko? Jak mogę temu zapobiec? Czuję się dość bezradna, muszę to panu powiedzieć, panie Margido!
– Wszystko będzie dobrze. Mamy zaświadczenie od lekarza, z tym wystarczy pójść już tylko do sądu. Potem trzeba zgłosić to do ewidencji ludności oraz w ubezpieczalni, no i musi pani sama porozmawiać z bankiem. Mają państwo przecież wspólne dzieci, które na pewno będą pomocne.
– Wspólne? Oczywiście, że są wspólne. Ale ja przecież nie będę im opowiadać tego wszystkiego. Są przyzwyczajone, że wszystko załatwialiśmy... my. On.
– Wobec tego może adwokat?
Nic nie odpowiedziała. Zamiast tego założyła nogę na nogę, pochyliła się nad stołem, zaglądając do jego filiżanki z kawą. Na jej twarzy pojawił się wyraz rozczarowania, bo filiżanka Margida była nadal prawie pełna.
Trzykrotnie po pogrzebie błagała go o odwiedziny, a on się zgodził. Nie wiedział, co mógłby zrobić innego, w końcu dopiero co została wdową, kobietą pogrążoną w smutku, taki człowiek podlegał jego zawodowej opiece, taką kobietę należało traktować ze współczuciem.
Nie, nie miał ochoty oddzwaniać. Lepiej niech już zadzwoni drugi raz albo – daj Boże – zrezygnuje. Nie miał pojęcia, czego od niego chce, chociaż to intuicyjnie rozumiał. Ale nie czuł tego zupełnie. Nigdy nie był w związku z kobietą, nigdy nie miał kobiety, po prostu nigdy tak się nie złożyło, i śmiesznie byłoby zaczynać teraz, w jego wieku, mając tylko małego cyprysa na werandzie i marzenia o saunie. Jednocześnie wbrew własnej woli był mile połechtany całą uwagą, jaką mu okazywała, przypisując mu zarazem taką nadludzką moc; że wszystkie problemy znikną, jeśli tylko on w pełni zaangażuje się w ich rozwiązanie, jeśli będzie częstował się ciastem z półmiska, położy się na sofie i zdrzemnie, jak to zaproponowała przy jego ostatniej wizycie, bo wyglądał na takiego przemęczonego. A gdy powiedział do widzenia, obdarzyła go uściskiem, nieprzyzwoitym w jego odczuciu. Oparła się o niego przesadnie mocno i ciężko, w dodatku skubiąc go przy tym za włoski na karku. Włosy porastały jego głowę znacznie niżej, niż był skłonny to zaakceptować, a włosy na karku rosły dużo szybciej niż włosy na głowie. Dwa tygodnie po każdej wizycie u fryzjera miał już zawsze dwa rządki loków po obu stronach szyi. Starał się pamiętać o goleniu ich, ale nie zawsze mu się to udawało, podobnie jak zapominał o włosach w nosie i uszach. W te właśnie loki na jego karku pani Selma wczepiła się palcami, dosyć mocno, ściskając go na pożegnanie, a jego jedynym odruchem było w jak najuprzejmiejszy sposób opuścić to miejsce.
Ciąg dalszy w wersji pełnej