Ziemia nieświęta - ebook
Ziemia nieświęta - ebook
Pasjonujące połączenie mrocznego thrillera i science fiction o podróżach w czasie w realiach alternatywnej wizji świata
Gdy autor pulpowych powieści kryminalnych Lior Tirosh wraca do ojczyzny, przekonuje się, że wiele się tam zmieniło. Palestyna – żydowskie państwo powstałe w początkach XX wieku na pograniczu Kenii i Ugandy – buduje potężny mur, mający odgrodzić je od afrykańskich uchodźców. W stolicy, Ararat City, dochodzi do gwałtownych napięć społecznych i zamieszek...
Szukając zaginionej siostrzenicy, pisarz zostaje wplątany w serię tajemniczych zbrodni, w wyniku czego zaczynają go ścigać bezlitośni agenci państwowej służby bezpieczeństwa. Równocześnie Lior odkrywa groźny spisek i prawdę o naturze rzeczywistości, która go otacza. Możliwe, że istnieje więcej niż jedna Palestyna, a bariery między światami zaczynają pękać…
„Istnieją pisarze fantastyki, dobrzy pisarze fantastyki i istnieje Lavie Tidhar. Szuka materiału w innych gatunkach i w ruinach pozostawionych przez stulecia, by stworzyć coś mrocznego i absolutnie niepowtarzalnego. Nie ma na świecie drugiego podobnego autora. Ta powieść was zachwyci i wprawi w oszołomienie”.
Ian McDonald, autor książek Rzeka bogów i Luna: Wilcza pełnia
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-378-7 |
Rozmiar pliku: | 784 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Propozycja: terytorium na granicy z Ugandą, gdzie mogłoby powstać państwo żydowskie.
Wśród słownych utarczek na Kongresie Syjonistów – między „terytorialistami” skłonnymi osiąść na każdym dostępnym skrawku lądu a „świętoziemcami” chcącymi budować osiedla w otomańskiej Palestynie – Herzl przeforsował wysłanie niewielkiej ekspedycji na Czarny Ląd.
W 1904 roku Nahum Wilbusch, młody rosyjski Żyd, wyruszył z Triestu na pokładzie S.S. „Africa”, okrętu zmierzającego do portu w Mombasie. Tam dołączyli do niego dwaj niezwykli towarzysze: major Alfred St. Hill Gibbons, uznany brytyjski badacz i znawca spraw afrykańskich, oraz szwajcarski przyrodnik Alfred Kaiser.
18 stycznia dotarli do Nakuru, miasta na granicy zaproponowanego obszaru. Stracili tam trochę czasu, czekając na resztę bagaży i Gibbonsa, który próbował zwerbować tragarzy. Wciąż padał deszcz. Dwudziestego ósmego dnia tegoż miesiąca rozbili obóz na rzeczonym terytorium. W czasie dwóch miesięcy wędrówek po płaskowyżu Uasin Gishu uczestnikom ekspedycji nie wiodło się najlepiej. Wilbusch zabłądził i oddalił się od pozostałych, pod koniec zaś musieli odeprzeć atak nieprzyjaznych tubylców z plemienia Nandi.
Ich sprawozdania różnią się diametralnie. Gdzie Gibbons widzi piękne, żyzne ziemie, tam Wilbusch dostrzega brak wody i pastwisk. Obaj zwracają uwagę na obecność tubylczych plemion.
Wilbusch udał się z Mombasy w podróż do Palestyny, by dostarczyć jednoznacznie negatywny raport na temat możliwości osiedlenia się Żydów w Brytyjskiej Afryce Wschodniej – oferty uznawanej przez jej orędowników za nachtasyl, czyli „schronienie na noc” dla prześladowanych Żydów z Europy.
Kiedy uczestnicy ekspedycji składali sprawozdania, Theodor Herzl już nie żył. „Świętoziemcy”, do których prawdopodobnie od początku należał Wilbusch, przekonali do swoich racji Kongres Syjonistów. Plany żydowskiego osadnictwa w Afryce zostały porzucone i dzisiaj są już tylko historyczną ciekawostką. Pewna – zapewne apokryficzna – anegdota mówi, że kiedy po wielu latach sędziwy Wilbusch przelatywał nad tą częścią Afryki, stwierdził z goryczą, że gdyby powiódł się tamten plan, być może nie doszłoby do Holokaustu. Ale to tylko gdybanie, zwykłe fantazje, których nie można traktować poważnie.
Dziesięć lat po zapoznaniu się z relacjami członków wyprawy zatrzymałem się na pewien czas w Izraelu. Wynajmowaliśmy tam małe, ciasne mieszkanie niemal rzut kamieniem od starówki w Jaffie. Znajdowało się w ruinach niegdysiejszego arabskiego kina i oddzielał je od sąsiednich mieszkań niewielki brukowany dziedziniec, na którym rosło jedynie drzewo pomarańczowe, zasadzone jeszcze przez dawnego właściciela.
Mieszkaliśmy tuż obok budynku, który kiedyś był teatrem Alhambra – wielkiego gmaszyska w stylu art déco; swego czasu występowali tam Umm Kulsum i Farid al-Atrasz. Od lat stał pusty i teraz trwały w nim prace remontowe. Dwukrotnie budziły nas odgłosy strzelaniny. Raz, kiedy ktoś próbował wzniecić pożar w budynku, i jeszcze potem, gdy w ścianę wjechała ciężarówka z materiałami wybuchowymi. Nikt naprawdę nie wiedział, dlaczego to zrobiono.
Codziennie przechadzałem się po pchlim targu w Jaffie i siadałem przed kawiarnią u zbiegu ulic pod starą otomańską wieżą zegarową, gdzie słyszałem szum morza i czułem jego zapach. W skwarnym powietrzu ruch na drodze odbywał się ospale. Pewnego razu, kiedy przyszedłem, kelner płakał bezgłośnie, nie przerywając swoich obowiązków. Nie poznałem powodu.
Pchli targ był duży i wypełniony ubogimi ludźmi, sprzedającymi wszelkiego rodzaju graty i rupiecie. Znajdował się w cieniu starówki i wzgórza, na którym dawni Egipcjanie zbudowali fort. Z każdego zaułka wyzierała historia.
Tutaj właśnie wyszperałem zaskakujące literackie perełki. Wśród nich były stare hebrajskie erotyki, westerny, romansidło przesycone duchem syjonizmu, a także, napisana chyba w 1938 roku, jedna z pierwszych przygód Davida Tidhara, „pierwszego hebrajskiego detektywa”. Z tyłu na okładce widniała reklama Landwer Café w Tel Awiwie, gdzie nie lada atrakcją było nowe elektryczne radio.
Pewnej nocy – mogła to być wiosna – przyśniła mi się Palestyna, kraj w nierzeczywistym świecie, państwo żydowskie założone w Afryce Wschodniej. Na własne oczy zobaczyłem białe zabudowania Ararat City, obozy uchodźców po drugiej stronie dopiero co wzniesionego muru granicznego w Nakuru i najemników walczących w cieniu góry Elgon, gdy nieopodal w świetle księżyca przechodziło w ciszy stado słoni. Ten sen utrwalił się w mojej pamięci.
Kilka miesięcy później znów opuściłem Izrael. Zdążyłem się dowiedzieć, że aresztowano człowieka odpowiedzialnego za ataki na Alhambrę. Okazało się, że to żydowski prawnik z północnej dzielnicy Tel Awiwu, który wynajął arabskich terrorystów do przeprowadzenia ataku… wyłącznie z chęci wyłudzenia odszkodowania. Koniec końców, nie został nawet skazany. Cóż, pewne rzeczy przechodzą nasze wyobrażenia.
Ale wtedy mieszkałem już gdzie indziej.
* * *
Nie „święta” ziemia powinna być celem naszych dążeń, ale „własna”. Nie potrzebujemy niczego więcej nad duży obszar ziemi dla naszych biednych współbraci, ziemi, która ma zostać naszą własnością, a z której żadna obca siła nie mogłaby nas wyrugować.
Leon Pinsker, Samowyzwolenie, 1882CZĘŚĆ I – PRZYJAZDY
1
Samolot z Berlina miał opóźnienie. Tirosh dreptał przed bramką, otulony cienkim płaszczem. Wnętrze lotniska było chłodne i czyste; parkiety błyszczały, szklane ściany przepuszczały szare, rozmyte światło. Tirosh przyglądał się mijającym go ludziom.
Podróżni na lotniskach byli wędrowcami z innych rzeczywistości. Mieli na sobie egzotyczne ubrania, a ich opalenizna – lub jej brak – nie pasowała do pory roku lub natężenia światła słonecznego. Bagaże, które przylatywały znikąd i odlatywały donikąd, roztaczały zapach bardziej naturalnych miejsc, morskiej wody i ciepłego deszczu, smażonego tłuszczu, zgniecionych kwiatów. Tymczasem w porcie lotniczym panowała przyjemna atmosfera sztuczności – w tym perfekcyjnie zaprojektowanym punkcie zerowym, w kojącej pustej otchłani. Gdy wcześniej Tirosh przechodził kontrolę, niemalże uśpił go – jakże swojski już teraz – rytm oględzin i prześwietleń. Potulnie czekał w kolejce, wraz z innymi wolno przesuwał się do przodu, ze spokojną rezygnacją zdjął buty, oddał pasek, opróżnił kieszenie, wyłączył i włączył telefon.
Wykrywacz metali nie piknął, gdy przechodził przez niego w skarpetkach. Zatrzymał się zakłopotany przy taśmociągu, by uzupełnić to, czego mu brakowało, a co zostało już sprawdzone na wszelkie sposoby. Włożył buty, napełnił kieszenie, zapiął pasek. Chwilę wałęsał się po sklepach w strefie bezcłowej, wśród półek z luksusowymi towarami, którymi się nie interesował. Nieco dłużej zabawił w księgarni z szeroką ofertą thrillerów, w których niezwykli ludzie dokonywali niezwykłych czynów. Książek własnego autorstwa tutaj nie uświadczył.
Przystanął przed stojakiem z gazetami niedaleko kasy. Wiele czasopism na pierwszych stronach opisywało okropieństwa rozgrywające się w jego rodzinnych stronach, lecz zdjęcia ofiar po pewnym czasie wydawały mu się takie same i uodpornił się na ich widok. Przed paroma miesiącami bez większego entuzjazmu zgodził się wystąpić w programie informacyjnym w telewizji Arte. Prowadzący natychmiast przeszedł do ataku, zarzucając mu pisanie powieści fantasy: czy to nie ucieczka? Odpowiedział tonem raczej pojednawczym, że wręcz przeciwnie, fantasy to najlepszy sposób na przyjrzenie się równoległym rzeczywistościom, co w obecnych okolicznościach i z politycznego punktu widzenia powinno być chyba ważną rzeczą. Podejrzewał jednak, że to słaby argument. Zajmował się przede wszystkim pisaniem cyklu dość popularnych powieści kryminalnych – w rodzaju tych, które na okładkach mają hojnie obdarzone dziewczęta i facetów w kapeluszach, a sprzedają się najlepiej w kioskach, aptekach i na stacjach benzynowych. Być może nie zasługiwał na miano taniego gryzipiórka, lecz po obiecujących początkach porzucił ideały młodości na rzecz stałego dopływu gotówki i pisania książek, które trafiały szybko do redakcji, drukowały się tanio i nie wypadały
z grafiku.
Nic nie kupiwszy, sprawdził tablicę odlotów z nagłym zniecierpliwieniem (Izaak z dziką radością czołga się na czworakach najszybciej jak może; Izaak kreśli palcem kółka na pustym gniazdku telefonicznym), by przekonać się, że jego samolot odleci z opóźnieniem. Ludzie przepływający z terminalu do terminalu wydawali mu się duchami lub upiorami snującymi się po korytarzach w tym samym co on stanie przejmującego rozdrażnienia. Wspominał Izaaka. Nie było dnia, żeby nie myślał o synu.
Nie chciał stać w miejscu, ruch mu służył. W końcu odnalazł kawiarnię, zamówił sok pomarańczowy po zbójeckiej cenie i usiadł, żeby się napić. Odezwał się telefon; dzwoniła jego agentka z Londynu.
– Gdzie jesteś? – padło pytanie.
– Jeszcze w Berlinie. Wciąż przekładają godzinę odlotu.
– Nabierzesz dystansu, to ci dobrze zrobi. – Miała na imię Elsa i, pomijając Tirosha, reprezentowała interesy garstki mniej lub bardziej spełnionych piłkarzy i gwiazd świata mody, którym zachciało się pisania. Należał do nich były artysta cyrkowy, którego ociekające seksem bezkompromisowe pamiętniki przez dziesięć tygodni z rzędu gościły na szczycie listy bestsellerów. Obok siebie miał stadko zdesperowanych autorów powieści z gatunku fantasy i kryminału. Ich najlepszą fantazją było marzenie o sukcesie, a na kryminał zasługiwali za swoje zbrodnie przeciwko literaturze – jak czasem mawiała Elsa nie bez złośliwości. Tirosh zastanawiał się, co mówi o nim za jego plecami.
– No nie wiem – odpowiedział. – Coś mi mówi, że to błąd i nie powinienem wracać. Pewnie wszystko się tam zmieniło nie do poznania.
– Bzdury gadasz. Zobaczysz, że ci się spodoba. Tyle słońca i… – Na siłę chciała go pocieszyć. – Podobno na ulicy serwują świetne jedzenie. Tak czy owak, dobrze ci to zrobi. Jak się czujesz?
– Nieźle – odparł, poirytowany. – Czemu wszyscy koło mnie skaczecie?
Oczywiście znał odpowiedź. Po prostu odsuwał od siebie tę myśl, żeby się przypadkiem nie urealniła.
Najpierw wsłuchiwał się w ciszę, potem pochwycił jej oddech, gdy postanowiła zmienić taktykę.
– Może skrobniesz kilka artykułów, gdy już będziesz na miejscu – powiedziała. – Mogę pogadać z redaktorem w „Der Spiegel”. Chętnie przyjmą dobrą relację z wydarzeń politycznych.
– Już to przerabiałem – odparł znużonym głosem. – Nie jestem zainteresowany.
– Nieźle płacą.
Elsa zawsze się starała, żeby więcej zarabiał. „Napisz romans” – zaproponowała mu pewnego razu. I rok później: „Napisz coś śmiesznego. Kto nie lubi się pośmiać?” Aż kiedyś Tirosh, gdy miał trochę w czubie, odpowiedział: „To może napiszę książkę o… nie wiem… Adolfie Hitlerze jako detektywie czy kimś w tym rodzaju? Masz na myśli właśnie coś takiego?” Elsa z lodowatą miną napiła się wina i powiedziała: „Dobrze, skoro masz to gdzieś, zapomnijmy o temacie”.
– Każdy już ma wyrobione zdanie o tym kraju – stwierdził, próbując się usprawiedliwić, choć sam nie wiedział dlaczego. – Mimo że nikogo on tak naprawdę nie obchodzi.
– Ciągle uważasz, że tam jest twój dom? – zapytała Elsa, może trochę za ostro.
Spróbował poukładać myśli. Zerknął na tablicę. Wyglądało na to, że samolot przygotowuje się do zabrania pasażerów.
– Sam nie wiem. To znaczy… jestem stamtąd i nic tego nie zmieni, ale wyjechałem, nie? Pozostał mi język, sposób widzenia i rozumienia świata, ale nie mogę powiedzieć, żebym się utożsamiał z tym krajem.
– Przydałby ci się odpoczynek – powiedziała Elsa. – Odszukaj starych kumpli, odpręż się na słoneczku, upij się, zapomnij o wszystkim.
– No tak – odparł. – To chyba dobry pomysł.
– No i świetnie! – Zabrzmiało to tak, jakby poczuła wielką ulgę.
– Muszę kończyć – powiedział. – Zdaje się, że zaczynają wpuszczać na pokład.
– A więc szczęśliwej podróży.
– Do usłyszenia. – Zakończył rozmowę i z ulgą wstał od stolika. Pasażerowie zbierali się już przed bramką, ustawieni w dwóch kolejkach. Nie było ich aż tak wielu. Również stanął na końcu, zwracając uwagę na pewną kobietę w sąsiedniej kolejce. Właściwie tylko omiótł ją wzrokiem. Miała brązowe włosy i delikatnie odstające uszy, przez które przypominała mu byłą żonę, lecz otaczała ją jakaś aura autentyczności, jak gdyby rzeczywistość lotniska była iluzją. Być może wyczuła jego spojrzenie, bo odwróciła głowę i ściągnęła brwi.
Pasażerowie bez przeszkód weszli na pokład samolotu. Tirosh usiadł wygodnie w fotelu z westchnieniem ulgi – lub zmęczenia. W jego głowie wyświetlały się obrazy syna, aż kilkakrotnie zamrugał powiekami i wyjrzał przez okno. Na zewnątrz było mglisto, chyba padała mżawka. Kobieta o brązowych włosach usiadła bardziej z przodu. Widział tylko czubek jej głowy. Stewardesy przypominały zasady bezpieczeństwa. Wnętrze samolotu pachniało rozgrzanym plastikiem i nieświeżymi oddechami. Na spodzie jego tacki na jedzenie ktoś przykleił gumę do żucia. Wreszcie silniki z cichym warkotem obudziły się do życia. Tirosh obserwował za oknem małe, szare postacie, poruszające się z pewnością w jakimś konkretnym celu, którego jednak nie znał. Patrząc na umykający pas startowy, naprężył się, gdy maszyna zaczęła przyśpieszać, nim ze wstrząsem poderwała się do lotu. Lotnisko najpierw się rozszerzyło, potem szybko skurczyło. W dole mignęły pola, gęsta zabudowa miasta, srebrzysty ślimaczy ślad autostrady. W końcu wlecieli w chmury, a świat przyoblekł się w biele i szarości, gdy za oknem przesuwały się zwiewne obłoki mgły. Tirosh oparł głowę na zagłówku
i zamknął oczy.
– Ciszej, Izaaku – mruknął. – Tata chciałby już spać.
Wydało mu się, że czuje dotyk małych rączek ciągnących go za włosy. Był też czysty, ciepły oddech na uchu i radosny chichot, choć… właściwie nic nie słyszał, tylko odgłos silników.
Niebawem zasnął.
2
Kiedy się obudził, myślał wyjątkowo jasno, czego nie czuł od dawna. Nie wiedział, jak długo są w powietrzu. Był dziwnie odświeżony, wręcz odnowiony. Zauważył, że w samolocie przebywa zaledwie garstka pasażerów – o wiele mniej, niż mu się wcześniej wydawało. Widocznie umysł płatał mu figle, choć był wtedy zmęczony i dokuczały mu jakieś niejasne wspomnienia, których w tej chwili nie był w stanie sobie przypomnieć. Przeciągnął się i zauważył, że kobieta o brązowych włosach siedzi sama przy oknie obok dwóch pustych foteli. Gdy popatrzył przez okno, dostrzegł zielone zbocza gór Cherangani, sine na horyzoncie, i wyższe szczyty zatopione w wiszących nisko chmurach. Wśród zielonych przestworzy ulokowały się małe wioski; Tirosh widział łagodnie skręcający się w powietrzu dym z palenisk.
– Przygotowujemy się do lądowania w Ararat City – zakomunikował pilot. – Prosimy zapiąć pasy.
W tym momencie Tirosha zalała fala wspomnień. Jak to możliwe, że zapomniał o Palestynie? Człowiek zawsze pamięta ojczyznę bez względu na to, jak długo przebywa za granicą, gdzie ma nad sobą inne niebo i mówi innym językiem. Trapiące go ostatnio zmartwienia i wątpliwości nagle się rozwiały. Odmieniło się nawet powietrze w samolocie, stało się bardziej wilgotne i ciepłe. Gdy maszyna zaczęła podchodzić do lądowania, góry się rozbiegły i w dali ukazała się Dolina Wielkiego Rowu, za nią natomiast szaroniebieska smuga – ocean.
Wkrótce, gdy samolot zszedł na niższy pułap, Tirosh ujrzał skazę w krajobrazie: potężny biały mur przecinający stoki pagórków i żyzną ziemię rolniczą. Mur wił się wzdłuż pól i lasów, rozdzielał osiedla i wioski, wznosił się i opadał zgodnie z ukształtowaniem terenu niczym szereg fałszywie brzmiących nut na pięciolinii. Jego biel wyraźnie kontrastowała z kolorami urodzajnej ziemi, olśniewająca na tle nieba zaciągającego się deszczowymi chmurami.
Patrzył i patrzył, lecz nie mógł dostrzec końca muru z którejkolwiek strony, powyginanego i gdzieniegdzie ginącego z oczu, by ukazać się w innym miejscu. Wnet zauważył pod sobą proste drogi, powolne samochody niczym ospałe żuki i nowoczesne domy najpierw w niewielkich skupiskach, potem w większym zagęszczeniu, aż wreszcie, gdy już na widnokręgu rosła metropolia, rozciągało się przed nim nieprzerwane morze zabudowań.
Na widok Ararat City doświadczył uczucia radości, ale i osamotnienia. Tak bardzo brakowało mu Izaaka, który mógłby teraz siedzieć mu na kolanach i szczebiotać niezrozumiale, patrząc w okno z szeroko otwartymi oczami na widok tylu nowych rzeczy. Ararat wznosił się niczym wieża, a nowoczesne wieżowce sterczały na podobieństwo drapieżnych palców. Wyraźny był kontrast między szkłem i metalem a wypłowiałą zielenią położonych dalej ziem, białe domy wydawały się naniesione przez malarza białą farbą na kanwie betonu, asfaltu i płyt chodnikowych.
– Uwaga, lądujemy – oznajmił lapidarnie pilot, posługując się językiem judejskim.
Tirosh dopiero teraz uzmysłowił sobie, jak bardzo brakowało mu dźwięków ojczystej mowy. Szukał wzrokiem charakterystycznych miejsc, lecz w czasie jego nieobecności metropolia rozrosła się i zmieniła; nie miałby czego pokazywać Izaakowi, gdyby malec siedział przy nim. Z całą pewnością jednak Izaak przebywał z mamą, daleko w Europie. Miał nadzieję, że wkrótce go zobaczy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki