- W empik go
Ziemia obiecana - ebook
Ziemia obiecana - ebook
Władysław Stanisław Reymont, Ziemia obiecana
Wstęp i opracowanie Magdalena Popiel
Znakomita powieść o narodzinach kapitalizmu na ziemiach polskich. Reymont sfabularyzował w niej obserwacje, jakie poczynił w 1896 roku w Łodzi, wówczas prężnie rozwijającym się mieście przemysłowym. Głównym bohaterem książki jest właśnie miasto – wielokulturowe, zmieniające się z dnia na dzień, bezwzględne dla słabych, a silnym i zdeterminowanym dające nieograniczone wręcz możliwości. Fortuna jest tu na wyciągnięcie ręki. Chcą jej trzej przyjaciele: Karol Borowiecki, Maks Baum i Moryc Welt. Wiedzą, że to ona określa miejsce w społeczeństwie i daje niezależność.
W powieści Reymonta miasto-maszyna niesie ze sobą grozę nieludzkiego automatyzmu, ogłupiającego „sprowadzenia do mechanicznych funkcji”. W utworze jak refren powraca obraz robotników biegnących do fabryk na dźwięk świstawek; gwizdki rozlegające się o stałych porach dnia wyrywają ludzi ze snu, odrywają od posiłku, każą spieszyć się do ciągle tych samych zajęć.
Ze Wstępu Magdaleny Popiel
Władysław Stanisław Reymont (1867–1925) – właśc. Stanisław Władysław Rejment, polski pisarz, autor powieści, nowel i reportaży; laureat literackiej Nagrody Nobla z 1924 roku. Urodził się we wsi Kobiele Wielkie koło Radomska jako jedno z siedmiorga dzieci wiejskiego organisty. Uczył się zawodu krawca i uzyskał tytuł czeladnika. Przez kilka lat podróżował z grupą wędrownych aktorów, pracował także na kolei. W 1895 roku na łamach „Kuriera Codziennego” ukazała się pierwsza powieść Reymonta, Komediantka, opublikowana w wersji książkowej rok później. Kolejna, Ziemia obiecana, drukowana była w latach 1897–1898 w „Kurierze Warszawskim”, a jako książka wyszła w 1899 roku. W latach 1904–1909 ukazywały się kolejne tomy Chłopów, powieści, która przyniosła Reymontowi Nagrodę Nobla. Pisarz zmarł w 1925 roku w Warszawie.
Magdalena Popiel (1953) – teoretyk i historyk literatury, profesor w Katedrze Antropologii Literatury i Badań Kulturowych na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zajmuje się estetyką modernizmu, teorią i historią powieści, włoską krytyką literacką. Autorka książek Historia i metafora. O „Żywych kamieniach” Wacława Berenta (1989), Oblicza wzniosłości. Estetyka powieści młodopolskiej (1999) oraz Wyspiański. Mitologia nowoczesnego artysty (2007). Była redaktor serii „Biblioteka Narodowa”.
Kategoria: | Liceum |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61056-74-4 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Łódź się budziła.
Pierwszy wrzaskliwy świst fabryczny rozdarł ciszę wczesnego poranku, a za nim we wszystkich stronach miasta zaczęły się zrywać coraz zgiełkliwiej inne i darły się chrapliwymi, niesfornymi głosami niby chór potwornych kogutów, piejących metalowymi gardzielami hasło do pracy.
Olbrzymie fabryki, których długie, czarne cielska i wysmukłe szyje--kominy majaczyły w nocy, w mgle i w deszczu – budziły się z wolna, buchały płomieniami ognisk, oddychały kłębami dymów, zaczynały żyć i poruszać się w ciemnościach, jakie jeszcze zalegały ziemię.
Deszcz drobny, marcowy deszcz pomieszany ze śniegiem, padał wciąż i rozwłóczył nad Łodzią ciężki, lepki tuman; bębnił w blaszane dachy i spływał z nich prosto na trotuary, na ulice czarne i pełne grzęskiego błota, na nagie drzewa, przytulone do długich murów, drżące z zimna, targane wiatrem, co zrywał się gdzieś z pól przemiękłych i przewalał się ciężko błotnistymi ulicami miasta, wstrząsał parkanami, próbował dachów i opadał w błoto, i szumiał między gałęziami drzew, i bił nimi w szyby niskiego, parterowego domu, w którym nagle zabłysło światło.
Borowiecki się obudził, zapalił świecę i równocześnie budzik zaczął dzwonić gwałtownie, wskazując piątą.
– Mateusz, herbata! – krzyknął do wchodzącego lokaja.
– Wszystko gotowe.
– Panowie śpią jeszcze?
– Zaraz będę budził, jeśli pan dyrektor każe, bo pan Moryc mówił wieczorem, że chce dzisiaj spać dłużej.
– Idź, obudź.
– Klucze już brali?
– Sam Szwarc wstępował.
– Telefonował kto w nocy?
– Kunke był na dyżurze, ale odchodząc nic mi nie mówił.
– Co słychać na mieście? – pytał prędko, prędzej jeszcze się ubierając.
– A nic, ino zaś na Gajerowskim Rynku^() zażgali robotnika.
– Dosyć, ruszaj.
– Ale, spaliła się też fabryka Goldberga, na Cegielnianej. Nasza straż jeździła, ale wszystko dobrze poszło, ostały tylko mury. Z suszarni poszedł ogień.
– Cóż więcej?
– A nic, wszystko poszło fein^(), na glanc – zaśmiał się rechocząco.
– Nalewaj herbatę, ja sam obudzę pana Moryca.
Ubrał się i poszedł do sąsiednich pokojów, przechodząc przez stołowy, w którym wisząca u sufitu lampa rozrzucała ostre, białe światło na stół okrągły, nakryty obrusem i zastawiony filiżankami, i na samowar błyszczący.
– Maks, piąta godzina, wstawaj! – zawołał, otwierając drzwi do ciemnego pokoju, z którego buchnęło duszne, przesycone zapachem fiołków powietrze.
Maks się nie odezwał, tylko łóżko zaczęło trzeszczeć i skrzypieć.
– Moryc! – zawołał do drugiego pokoju.
– Nie śpię. Nie spałem całą noc.
– Dlaczego?
– Myślałem o tym naszym interesie, trochę sobie obliczałem i tak zeszło.
– Wiesz, Goldberg się spalił dzisiaj w nocy, i to zupełnie, „na glanc”, jak Mateusz mówi...
– Dla mnie to nie nowina – odpowiedział, ziewając.
– Skąd wiedziałeś?
– Ja miesiąc temu wiedziałem, że on się zpotrzebuje spalić^(). Dziwiłem się nawet, że tak długo zwleka, przecież procentów mu nie dadzą od asekuracji^().
– Miał dużo towaru?
– Miał dużo zaasekurowane...
– Bilans sobie wyrównał. Roześmiali się obaj szczerze.
Borowiecki wrócił do stołowego i pił herbatę, a Moryc, jak zwykle, szukał po całym pokoju różnych części garderoby i wymyślał Mateuszowi.
– Ja tobie zbiję ładny kawałek pyska, ja ci z niego czerwony barchan^() zrobię, jak mi nie będziesz składał wszystkiego porządnie.
– Morgen!^()– krzyknął przebudzony wreszcie Maks.
– Nie wstajesz? Już po piątej.
Odpowiedź zagłuszyły świstawki, które się rozległy jakby tuż nad domem i ryczały przez kilkanaście sekund z taką siłą, aż szyby brzęczały w oknach.
Moryc w bieliźnie tylko, z paltem na ramionach, usiadł przed piecem, w którym wesoło trzaskały szczapy smolne.
– Nie wychodzisz?
– Nie. Miałem jechać do Tomaszowa, bo Weis pisał do mnie, aby mu sprowadzić nowe gręple^(), ale teraz nie pojadę. Zimno mi i nie chce mi się.
– Maks, także zostajesz w domu?
– Gdzie się będę spieszył? Do tej parszywej budy? A zresztą wczoraj się z fatrem^() pożarłem.
– Maks, ty źle skończysz przez to żarcie się ciągłe i ze wszystkimi! – mruknął niechętnie i surowo Moryc, rozgrzebując pogrzebaczem ogień.
– Co cię to obchodzi! – krzyknął głos z drugiego pokoju.
Łóżko zatrzeszczało gwałtownie i w drzwiach ukazała się wielka figura Maksa, w bieliźnie tylko i pantoflach.
– A właśnie, że mnie to bardzo obchodzi.
– Daj mi spokój, nie irytuj mnie. Karol mnie obudził diabli wiedzą po co, a ten znowu pyskować zaczyna.
Gadał głośno, niskim, silnie brzmiącym głosem.
Cofnął się do swojego pokoju i po chwili wyniósł całą garderobę, rzucił ją na dywan i z wolna się ubierał.
– Ty nam psujesz interes tym swoim żarciem – zaczął znowu Moryc, wciskając złote binokle na swój suchy, semicki nos, bo mu się ciągle zsuwały.
– Gdzie? co? jak?
– Wszędzie. Wczoraj u Blumentalów powiedziałeś głośno, że większość naszych fabrykantów to prości złodzieje i oszuści.
– Powiedziałem, a jakże, i zawsze to będę mówił.
Jakiś niechętny, pogardliwy uśmiech przeleciał mu po twarzy, gdy patrzył na Moryca.
– Ty, Maks Baum, mówić tego nie będziesz, mówić ci tego nie wolno, to ja ci powiadam.
– Dlaczego? – zapytał cicho i oparł się o stół.
– Ja ci powiem, jeśli tego nie rozumiesz. Przede wszystkim, co ci do tego? Co cię to obchodzi, czy oni są złodzieje, czy porządni ludzie? My wszyscy razem jesteśmy tu po to w Łodzi, żeby zrobić geszeft^(), żeby zarobić dobrze. Nikt z nas tutaj wiekować nie będzie. A każdy robi pieniądze, jak może i jak umie. Ty jesteś czerwony, ty jesteś radykał pąs nr 4.
– Ja jestem uczciwy człowiek – burknął tamten, nalewając sobie herbatę.
Borowiecki, oparty o stół łokciami, utopił twarz w dłoniach i słuchał.
Moryc na odpowiedź usłyszaną odwrócił się gwałtownie, aż binokle mu spadły i uderzyły w poręcz krzesła, popatrzył się na Maksa z uśmiechem gryzącej ironii na wąskich ustach, pogładził cienkimi palcami, na których skrzyły się brylantowe pierścionki, rzadką, czarną jak smoła brodę i szepnął drwiąco:
– Nie gadaj, Maks, głupstw. Tu chodzi o pieniądze. Tu chodzi, żebyś nie wyjeżdżał z tymi oskarżeniami publicznie, bo to naszemu kredytowi może zaszkodzić. My mamy założyć fabrykę we trzech; my nic nie mamy, to my potrzebujemy mieć kredyt i zaufanie u tych, co go nam dadzą. My teraz potrzebujemy być porządni ludzie, gładcy, mili, dobrzy. Jak ci Borman powie: „Podła Łódź”, to mu powiedz, że jest cztery razy podłą – jemu trzeba przytakiwać, bo to gruba fisz^(). A coś ty o nim powiedział do Knolla? Że jest głupi cham. Człowieku, on nie jest głupi, bo on ze swojej mózgownicy wyciągnął miliony, on te miliony ma, a my je także chcemy mieć. Będziemy mówić o nich wtedy, jak będziemy mieli pieniądze, a teraz trzeba siedzieć cicho, oni są nam potrzebni; no, niech Karol powie, czy ja nie mam racji – mnie idzie przecież o przyszłość nas trzech.
– Moryc ma zupełną prawie słuszność – powiedział twardo Borowiecki, podnosząc zimne, szare oczy na wzburzonego Maksa.
– Ja wiem, że wy macie rację, łódzką rację, ale nie zapominajcie, że jestem uczciwy człowiek.
– Frazes! stary, wytarty frazes!
– Moryc, ty jesteś podły Żydziak! – wykrzyknął gwałtownie Baum.
– A ty jesteś głupi, sentymentalny Niemiec.
– Kłócicie się o wyrazy – ozwał się chłodno Borowiecki i zaczął wdziewać palto. – Żałuję, że nie mogę zostać z wami, ale puszczam w ruch nową drukarnię.
– Nasza wczorajsza rozmowa na czym stanęła? – zapytał spokojnie już Baum.
– Zakładamy fabrykę.
– Tak, ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic – zaśmiał się głośno.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------