- W empik go
Zima Skorpiona - ebook
Zima Skorpiona - ebook
Na jachcie ukraińskiego miliardera na francuskiej Riwierze dochodzi do niecodziennej transakcji: as światowego wywiadu, nieuchwytny Skorpion, w zamian za siedmiocyfrową kwotę zobowiązuje się udaremnić plan zamordowania kandydata na prezydenta Ukrainy.
Rozpoczyna się wyścig z czasem – do wyborów zostało kilka dni. Rzucony w środek mroźnej, wschodnioeuropejskiej zimy Skorpion ma przeciw sobie kijowski Syndykat, chiński wywiad gospodarczy, SBU, SWR, a nawet CIA. Pościg za zamachowcem prowadzi go przez środowiska kijowskich aparatczyków, bohemy i drag queens do napromieniowanej Strefy Wykluczenia w Czarnobylu i jej nielegalnych mieszkańców. Sojuszniczką i przewodniczką Skorpiona jest piękna idealistka Iryna. Tymczasem wojska rosyjskie ruszają w stronę granicy z Ukrainą, by pozbawić ją świeżo zdobytej wolności...
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7887-898-8 |
Rozmiar pliku: | 995 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kolonia Karna 9, Syberia, Rosja
Więzień Piotr S. nie spał. W ciemnościach nasłuchiwał, jak Lew umiera. W celi panował lodowaty chłód. W _Sztrafnoj Kolonii Diewiat’,_ Dziewiątej Kolonii Karnej – więzieniu tak tajnym, że o jego istnieniu wiedziała jedynie garstka wtajemniczonych w sztabie głównym FSB w Moskwie – nawet najbardziej zahartowani więźniowie, nawykli do najniższych temperatur na powierzchni Ziemi, drżeli we śnie. Temperatura na zewnątrz wynosiła minus pięćdziesiąt jeden stopni Celsjusza. Więzienie było samotną wysepką pośród bezkresnych lasów syberyjskiej tajgi. W świetle padającym z reflektorów wież strażniczych obozu Piotr widział sypiący bezgłośnie śnieg.
Nasłuchiwał rzężenia dochodzącego z łóżka nad nim. Lew rozpaczliwie walczył o oddech. Po północy było z nim przez chwilę tak źle, że Piotr zastanawiał się, czy by go nie dobić dla świętego spokoju. Jednak gdyby któryś z cweli z sąsiednich łóżek doniósł na niego, wzięto by go do celi tortur. Wolał zaczekać.
Nagle Lew westchnął głośno, jakby chciał coś powiedzieć. Potem powinien nastąpić wydech. Nie nastąpił. Piotr czujnie uniósł głowę, wytężając słuch. W nabitej celi, w której ośmiu mężczyzn stłoczono na powierzchni przeznaczonej dla dwóch, jak co noc unosił się tylko stłumiony kaszel i chrapanie. Ucichł nawet nareszcie chrypliwy kaszel Fiedki Bandziocha, o którym się mówiło, że zjadłby nawet gówno, gdyby mu je wrzucić do miski.
Ostrożnie, żeby nie zbudzić towarzyszy, Piotr zsunął się z dolnej pryczy. Wstał, sięgnął w głąb pryczy nad sobą i w ciemnościach wymacał dłonią pierś Lwa. Była nieruchoma, serce przestało bić. Lew był martwy, jak głaz.
Nareszcie. Piotr był w łagrze od dwunastu lat, ale Lew bił wszystkich na głowę stażem. Chodziły słuchy, że był więźniem jeszcze w starym _gułagu._ Ktoś kiedyś napomknął, że Lew był swego czasu grubą rybą w _naczalstwie,_ ale Piotr nic więcej o tym nie wiedział. Lew został skazany za „wystąpienie przeciwko Władzy”, ale to akurat nie wyróżniało go spośród innych. Jak to mawiał blokowy ich baraku, Griuszyn był _wor_ _w zakonie_1_,_ który okradał więźniów w majestacie prawa? „Czasem, bracia, nawet oddech bywa nieprawomyślny”.
Ktoś w celi poruszył się. Piotra przebiegł dreszcz trwogi, zaraz jednak skarcił się w myślach. Całą noc czekał na szansę zdjęcia butów Lwu, a teraz strach go obleciał? Lew miał walonki z prawdziwego filcu, w dodatku w dobrym stanie, a buty Piotra już się rozpadły. Griuszyn nowo przybyłych witał tekstem: „Zawsze pamiętaj o trzech rzeczach: o żarciu, dobrych butach i gębie na kłódkę. No, chyba, że chcesz szybko wyjść na wolność”. Wolność była eufemizmem, którego weterani używali na określenie śmierci.
Ściąganie butów z nóg Lwa okazało się prawdziwą mordęgą. Piotr z zimna stracił czucie w stopach. Wiedział, że powinien przestępować z nogi na nogę, ale było to zbyt ryzykowne. Kiedy wreszcie buty Lwa znalazły się na jego stopach, poczuł mrowienie. Dobry znak, ale za wcześnie na radość. Musiał nałożyć Lwu swoje buty. Rachunek musiał się zgadzać. Poskrobał się po głowie. Czy było jeszcze coś z dobytku Lwa, co mogłoby mu się przydać?
Racja, krzyżyk.
Bóg jeden wie, jak Lwu udało się go zachować przez te wszystkie lata. _To dla mojego syna_ – powiedział kiedyś. To było tamtego dnia w fabryce, kiedy mały Sasza, narwany _zek,_ rzucił się z nożem na Muzułmanina.
Strażnicy dostali szału. Zastrzelili Saszę, a potem rzucili się na więźniów, bijąc ich żelaznymi prętami, by następnie, skutych łańcuchami, wyrzucić ich na śnieg. Tamtej nocy Wielki Pawlo, który był „żonaty” z Saszą, nie mógł powstrzymać łez i rano okazało się, że jego powieki już na wieki są skute lodem. Lew, jak cała reszta, myślał, że nie przeżyje tamtej nocy. Był skuty razem z Piotrem.
– Jeżeli nie dożyję do rana, przekaż ten krzyżyk mojemu synowi – błagał Piotra, a zęby mu szczękały jak kastaniety. – Daj go Ormianinowi, doktorowi Gazarianowi, kiedy przyjedzie na comiesięczny obchód. Obiecaj.
Piotr obiecał.
Teraz sięgnął do szpary w ścianie, przy pryczy, gdzie Lew ukrywał swój krzyżyk. W pierwszej chwili nie mógł go znaleźć, ale w końcu wyczuł coś koniuszkami palców. Srebrny krzyżyk – mały, pogięty, zaśniedziały – z łatwością mieścił się w zamkniętej dłoni. Piotr wsunął go do kieszonki, którą wszył sobie w bieliznę. Przemknęło mu przez myśl, czy by go nie wymienić na paczkę papierosów z Adwentystą. Krzyżyk musiał być wart co najmniej jedną paczkę. Zaraz jednak się zawstydził. Lew to był bardzo przyzwoity chłop. Jak byłeś w potrzebie, zawsze gotów był podzielić się miską strawy czy kubkiem herbaty. A skoro chciał, by krzyżyk przekazać synowi, to znaczy, że tak się powinno stać, stwierdził Piotr, przechodząc nad jednym ze śpiących pokotem na betonowej podłodze cweli, żeby się odlać do kubła.
Patrzył jak para unosi się wokół strumienia moczu, który krzepł w sekundzie, w której dosięgał skutej lodem szczyny. Przy najbliższej wizycie przekaże ukradkiem krzyżyk Ormianinowi, zdecydował. Przesądnie dotknął miejsca, gdzie pod warstwą materiału ukrył krzyżyk. Zgrzebnego materiału, jak miał zaznaczyć w przyszłości Piotr, będący agentem OCSA, Biura Koordynacji Strategii i Analiz CIA, w pilnym raporcie PDB adresowanym do prezydenta. Miał to, co Rosjanie, po paru wódkach, zwykli nazywać „rosyjską duszą”. Nie mógł przewidzieć, że decyzja, którą podjął nad kubłem, wywoła kryzys, który w kołach CIA będzie nazywany „kryzysem oczyszczającym” Agencji, a prezydenta Stanów Zjednoczonych zmusi do podjęcia decyzji, o której będzie myślał codziennie przez resztę życia.ROZDZIAŁ DRUGI
Ma’rib, Jemen
Odkąd dojechali do Ma’rib, amerykański agent o kryptonimie Skorpion czuł, że pakują się w kłopoty. Po drodze wciąż napotykali tubylców uzbrojonych w karabiny AK-47. Wnosząc ze sposobu, w jaki wiązali turban, _szaal,_ oraz z zakrzywionych noży, _dżambija,_ zapewne __ pochodzili z plemienia Abida. Mężczyźni z AKPA, Al-Kaidy na Półwyspie Arabskim, wżenili się w plemię Abida – w ten sposób obie grupy zawarły sojusz. Podwójny agent zrobił ich w konia. Jechali prosto w pułapkę.
Dżabir, szofer Skorpiona, miał podobne przeczucia.
– _Fe Ma’rib kul agila ua kalabahu jamilu kalaszniko._ W tym Ma’rib nawet psy nie wychodzą na ulicę bez kałasznikowa – mruknął pod nosem.
Ma’rib dawniej było miasteczkiem, do którego turyści ściągali, by podziwiać starożytne ruiny wśród piasków pustyni. Przed tysiącami lat Ma’rib zasłynął jako miasto, z którego Bilkis, królowa Saby, wyruszyła ze złotem i kadzidłem do króla Salomona. Teraz jednak jedynymi cudzoziemcami byli nafciarze gotowi płacić haracz Al-Kaidzie, myślał Skorpion, gdy pod czujnym wzrokiem obserwujących ich z dachów tubylców skręcili w odchodzące od głównej drogi wąskie uliczki. Misja brzydko mu pachniała od pierwszej chwili, odkąd Peterman powiadomił go o niej. Teraz podobała mu się jeszcze mniej niż wtedy.
Hollisa Petermana spotkał w pokoju na tyłach restauracji przy ulicy Hadda, w stolicy Jemenu, Sanie. Restauracja rzucała się w oczy dzięki niebieskim drzwiom; kolor ten miał ponoć odczyniać urok. W pobliżu około tuzina Jemeńczyków kucało na wąskim chodniku żując _qat,_ lokalną używkę, której zielone liście miały działanie podobne do amfetaminy. W grupce mężczyzn Skorpion wypatrzył pukającego w klawiaturę iPhone’a Jemeńczyka w wystających spod _szaalu_ okularach Oakley. Co za kretyn, równie dobrze mógłby sobie przykleić wizytówkę na czole, zżymał się Skorpion, wchodząc do restauracji i próbując przez kłęby dymu z bulgoczących _szisz_ wypatrzyć ukryte kamery.
W salce na tyłach sprawdził ręcznym detektorem czy nigdzie nie ma pluskiew. Upewniwszy się, że pomieszczenie jest czyste, usiadł, natomiast Peterman zawzięcie pisał SMS-y, jakby chciał pokazać Skorpionowi, kto tu rządzi. Wszyscy w CIA zrobili się teraz podobni do siebie. Banda mózgowców, którym się wydaje, że zjedli wszystkie rozumy. Peterman skończył pisać i klasnął w dłonie. Kelner, _naadil_, __ wbiegł na bosaka. Peterman po angielsku zamówił u niego _saltę_2.
– Jak lot? – spytał Hollis Peterman, przyoblekając twarz w służbowy uśmiech. Był wielkim, krzepkim blondynem, który zaczynał już obrastać sadłem. Trochę już wody upłynęło, odkąd Skorpion miał do czynienia z działającym w terenie niższym personelem operacyjnym CIA i nie miał cierpliwości do „całowania w dzióbek przed wyruchaniem w odbyt”, jak mówiły stare wygi z CIA.
– Co tam znów wymyślił Rabinowich? – odpowiedział pytaniem na pytanie. Dave Rabinowich był światowej sławy muzykiem, matematykiem i bezwzględnie najlepszym analitykiem w Dyrektoriacie Wywiadu CIA. Był jednym z dwóch ludzi w całej wspólnocie wywiadów USA, któremu mogło się udać błyskawiczne ściągnięcie Skorpiona do Jemenu.
_Naadil_ zastukał do drzwi, po czym wniósł miski z _saltą_ i szklanki _nabidu,_ soku z daktyli_._ Mężczyźni umilkli, dopóki _naadil_ nie wyszedł. Skorpion wyjrzał za drzwi, żeby sprawdzić, czy nikt ich nie podsłuchuje.
– Rabinowich nie zajmuje się tą sprawą. Częstuj się _saltą,_ dobrze ją tu robią. – Peterman nabrał potrawki na kęs _malugi_3.
– Oszalałeś? – syknął Skorpion, wstając i ruszając do drzwi. – Jestem tutaj tylko na prośbę Rabinowicha, a ty mi mówisz, że on nie bierze w tym udziału?! Nie zapomnij powiedzieć kretynowi na zewnątrz, który udaje, że żuje _qat_ z bandą pozostałych, żeby nie lazł za mną, bo mu te jego Oakley’e w tyłek wsadzę! Smacznego.
– Zaczekaj – sapnął Peterman. – Musisz nam pomóc.
– A więc ta sprawa podlega Harrisowi? Powiedz Harrisowi, żeby poszedł się… A zresztą, powiesz mu co chcesz. – Bob Harris był zastępcą dyrektora NSC, Narodowych Służb Tajnych, i między nim a Skorpionem często dochodziło do starć. Ostatnim razem, w Sankt Petersburgu, miarka przebrała się nie na żarty. Skorpion przysiągł sobie trzymać się jak najdalej od operacji Harrisa. Nacisnął klamkę.
– Mamy podwójnego agenta, który twierdzi, że może nam wydać Kasima bin Dżamila.
Skorpion zawahał się. Bin Dżamil był nie tylko przywódcą AKPA w Jemenie, ale aktualnie również głównym strategiem światowej Al-Kaidy.
– To nie wystarczy. Potrzebny jest ktoś miejscowy – powiedział Skorpion, zamykając drzwi. Zawrócił i usiadł.
– Mieliśmy miejscowego agenta, McElroya. Jeden z naszych najlepszych ludzi. Siedział tutaj już trzy lata.
– I… co się stało?
– Nie wiemy – odparł Peterman.
– Co znaczy, że nie wiecie?
– Zniknął. Gdzieś przepadł.
– Przepadł czy nie znaleźliście dotąd ciała?
Peterman poczerwieniał. Milczał. Przez chwilę obaj mężczyźni patrzyli na siebie. Na dworze odezwał się głos muezina, który przez głośnik nawoływał wiernych do _dhuhr,_ modlitwy w samo południe. Jakiś głos mówił Skorpionowi, żeby w to nie wchodził. Coś było w tym wszystkim nie tak.
_–_ Nie możemy użyć miejscowych – wybąkał Peterman.
Im dalej, tym gorzej. Znaczyło to, że miejscowy oddział CIA doznał uszczerbku w ludziach. Nic dziwnego, że Rabinowich przesłał mu wiadomość, w której znajdował się kod awaryjny, Biloxi. Niektórym mędrkom z CIA Jemen jawił się jako większe zagrożenie dla USA niż Afganistan. Wyglądało na to, że Alex Station – w slangu CIA oddział wywiadowczy przydzielony do Al-Kaidy – zaczynał się wykruszać. Patrzył, jak Peterman raczy się _nabidem._ Jeden z tutejszych agentów CIA zaginął; prawdopodobnie w tym momencie był poddawany torturom i jeśli ktoś z tym czegoś nie zrobi, tuzin następnych podzieli jego los. Tak na oko, sytuacja przerosła Petermana.
– A SAD? – spytał. Oddziały do Zadań Specjalnych były paramilitarnymi jednostkami CIA powołanymi do inwazyjnych akcji ratunkowych, porwań i innych operacji wysokiego ryzyka. Pierwszą misję dla CIA Skorpion zaliczył w SAD, których szeregi zasilali byli żołnierze służb zwiadowczych Delty, SEAL oraz Marines, poddawani w SAD tak ekstremalnemu treningowi, że ich dawne, elitarne jednostki na tym tle wypadały jak chór chłopięcy.
– Za mało wiemy – powiedział bezbarwnie Peterman.
Nie mogli wezwać SAD, bo nie wiedzieli, ani gdzie jest McElroy, ani co mu się przydarzyło. Umilkli obaj. To była misja ratunkowa –najgorszy, najbardziej niebezpieczny typ misji.
_Zrób, jak uważasz, ale nie rób tego dla McElroya_ – odezwał się głos w głowie Skorpiona. Nawet jeżeli żyje, tego, co z niego zostało, nie warto ratować. W dodatku AKPA na pewno tylko czeka, aż ktoś będzie próbował go odbić. Nie, w tej misji nagrodą był bin Dżamil, choć miało to charakter totolotka. Raczej nie spodziewasz się głównej nagrody, ale też nie chcesz pluć sobie w brodę, że przegapiłeś wygraną o prawdopodobieństwie jeden do stu milionów.
– Czym się zajmował McElroy? – przerwał wreszcie milczenie.
– Predatorami – odparł Peterman.
Samoloty, a właściwie bezzałogowe aparatury latające typu Predator, tak zwane trutnie, stanowiły główną broń antyterrorystyczną Pentagonu. Trutnie potrafiły zawisnąć nad celem na czterdzieści godzin, miotając pociski Hellfire z wysokości od siedmiu do dziesięciu kilometrów, a więc poza zasięgiem wzroku i słuchu tych, którzy byli na dole.
– Hellfire są podłączone do GPS-u w komórce – powiedział Peterman, wyjmując z kieszeni aparat i wręczając go Skorpionowi. – Trzeba po prostu wcisnąć zielony klawisz i położyć gdzieś telefon. Zostaje sześćdziesiąt sekund na ewakuację.
– A jeśli silnik Predatora ulegnie awarii albo gdzieś coś pójdzie nie tak? – spytał Skorpion, zawahawszy się przed użyciem słowa „przeciek”. Na tym etapie nie umiał jeszcze powiedzieć, co mu się w tym wszystkim nie podoba. Wiedział tylko tyle, że nie podoba mu się gość, który siedzi po drugiej stronie stolika.
– Będziemy mieli dwa Predatory w pogotowiu; jeden na wszelki wypadek.
– Czy McElroy też miał komórkę do Predatora?
Peterman poczerwieniał. Pytanie zawierało jasną sugestię. Dowodził operacją i spieprzył ją. Skinął opornie głową.
– Fantastycznie – wycedził Skorpion.
Niestety, RDV4 z podwójnym agentem potoczyło się niezgodnie z planem. Dżabir zatrzymał land rovera obok targu z bronią w Ma’rib, gdzie pod brezentowymi daszkami piętrzyły się na wytartych dywanach M4, AK-47 i piramidki granatów ręcznych M67. Miejscem tajnego spotkania okazała się oddalona o przecznicę od targu kamienica z cegły, której półokrągłe okna były dookoła, na jemeńską modłę, pomalowane na biało. Pół tuzina uzbrojonych po zęby tubylców, sądząc po wyglądzie członków plemienia Beni Chum, kucało wokół drzwi frontowych żując _qat,_ a ich wypchane liśćmi żuchwy poruszały się szybko, jak u gryzoni.
Skorpion w skupieniu obejrzał budynek. Do punktu kontaktowego przylegała inna kamienica z cegły, której dach znajdował się jakieś trzy metry niżej. W razie konieczności to będzie droga ewakuacji, zadecydował. Kazał Dżabirowi odczekać, aż sam wejdzie do środka, a następnie przestawić land rover naprzeciwko sąsiedniego budynku i zostać tam z zapalonym silnikiem i odbezpieczoną bronią.
Na dachu pierwszego domu, pod brezentową plandeką, Ahmed al-Baiwani podjął Skorpiona kawą imbirową i ciasteczkami z miodem, _bint al san_. Al-Baiwani, rosły i brodaty, nosił amerykańską marynarkę do tradycyjnej spódnicy _futa_ i spodni, a do tego _szaal,_ turban _kadiego_ Bani Chum. Jako _kadi,_ przywódca plemienia, al-Baiwani należał do kasty uprzywilejowanej, ustępującej jedynie _sajjid,_ potomkom Proroka. Sam Skorpion był przebrany za _kabili,_ zwykłego członka plemienia Murad. Po tradycyjnych wstępnych uprzejmościach spytał w _fusza_5, czy _kadi_ wie może coś na temat „Amerykanina”, McElroya.
Al-Baiwani odparł, że ani on, ani inni na oczy takiego nie widzieli.
– Znasz taki _hadis_6 __ Buchariego, w którym Prorok Allacha, _rasul sallahu alajhi uassalam,_ pokój jego duszy, __ omawiając najcięższe grzechy rzekł: „Przestrzegam was też, byście nigdy nie dawali fałszywego świadectwa” i powtarzał to tak długo, aż jego towarzysze przelękli się, że nigdy nie przestanie? – spytał Skorpion.
– O co mnie podejrzewasz? – Al-Baiwani zerknął w stronę swojej straży, czy zachowuje czujność.
Zanim Skorpion zdążył odpowiedzieć, usłyszał trzask otwierających się drzwi samochodu. Wstał i wyjrzał za krawędź dachu. Pod domem stał czarny SUV, którego wcześniej tam nie było. Z samochodu wysiadła grupka uzbrojonych mężczyzn z AKPA, zmierzając w stronę bramy kamienicy.
– Kto to? – spytał Skorpion, kładąc rękę na ukrytym w fałdach tuniki glocku kaliber 9. Strażnicy al-Baiwaniego zesztywnieli, nie wiedząc, jak zareagować.
– Twój pan, _assajid_ Peterman mówił, że chcesz bin Dżamila – al-Baiwani machnął bezradnie ręką, jakby mówił „sami tego chcieliście”. Do Skorpiona dotarło, że sam szef Al-Kaidy z garstką ludzi właśnie idzie na górę. Wyjął z kieszeni komórkę i nacisnąwszy zielony klawisz wsunął pod pufę, na której siedział. Miał sześćdziesiąt sekund do chwili, gdy Hellfire zacznie strzelać. Złapał al-Baiwaniego, wbijając mu glocka pod żebro.
– _Ta’ala ma’i_, idź za mną _–_ szepnął mu do ucha. – Mamy czterdzieści pięć sekund, żeby stąd wyjść, albo będzie po nas.
Al-Baiwani patrzył ze zgrozą na Skorpiona; wyraz jego twarzy wskazywał, że wie co się szykuje. CIA używało w Jemenie Predatorów tak często, że w obozach i wioskach zajętych przez AKPA groziła egzekucja za samo posiadanie komórki.
– _Jalla!_ Chodźmy! – ponaglił al-Baiwani swoich strażników, zrywając się z miejsca.
Dachy obu domów łączyła drabina. Ledwie al-Baiwani zdążył postawić nogę na szczeblu, Skorpion zepchnął go, skacząc za nim. Al-Baiwani wrzasnął z bólu. Wylądowali na niższym dachu dokładnie w chwili, gdy ludzie bin Dżamila wylegli na wyższy. Padł okrzyk i ludzie z Al-Kaidy zaczęli strzelać do pochodzących z plemienia Beni Chum strażników al-Baiwaniego, którzy odpowiedzieli kanonadą. Skorpion popychał przed sobą utykającego al-Baiwaniego w stronę klatki schodowej.
Z zewnątrz dobiegały odgłosy strzelaniny, wrzaski dzieci i krzyki kobiet.
Mały, może trzyletni chłopczyk, stał na podeście schodów, gapiąc się na Skorpiona zbiegającego z al-Baiwanim. Jakaś kobieta, pewnie matka chłopca, wyszła z mieszkania i zamarła ze zgrozy. Skorpion poderwał malca z ziemi i wcisnął w ręce kobiety, wrzeszcząc, że mają zamknąć się w mieszkaniu i położyć się na ziemi. Kiedy dotarli na parter, Skorpion zerknął na zegarek. Lada sekunda wystrzeli Hellfire! Pociągnął al-Baiwaniego za sobą na podłogę. Zakryli głowy rękami.
Leżeli wstrzymując oddech.
Nic. Skorpion jeszcze raz spojrzał na zegarek. Ostrzał dawno powinien się zacząć. Odliczył w myślach do piętnastu. Dalej nic. Nad sobą słyszał tupot męskich nóg zbiegających po schodach. Pieprzony Peterman. To będzie cud, jeśli wydostaną się z Ma’rib żywi.
Wyjrzał z bramy, ostrożnie rozglądając się za Dżabirem. Land rover stał po drugiej stronie ulicy, nieopodal trzech czarnych SUV-ów. Dżabir skanował wzrokiem budynki. W rękach trzymał M4 z nasadzonym granatnikiem M203.
_Pora wiać_. Szturchnął al-Baiwaniego, pchnął bramę i rzucił się z _kadim_ przez jezdnię do land rovera. Jeden z mężczyzn z plemienia Abida wypatrzył ich z SUV-a. Przymierzył się do strzału z AK-47, ale Skorpion trafił go z glocka w gardło. Pół tuzina Abida, którzy szli w kierunku punktu kontaktowego, odwróciło się na pięcie otwierając ogień do Skorpiona i al-Baiwaniego. W odpowiedzi Dżabir puścił serię z automatycznego M4. Dwóch Abida osunęło się na ziemię. Zanim Skorpion dotarł do land rovera, Dżabir oberwał w twarz i padł na pokrytą pyłem ulicę. Skorpion wyrwał M4 z jego stygnących rąk, odwrócił się i skosił dwóch kolejnych Abida. Pozostali zrobili w tył zwrot, wbiegając do kamienicy.
Al-Baiwani chciał wsiąść do land rovera, ale Skorpion złapał go i zaczął holować w stronę SUV-u. W środku ciągle jeszcze siedział szofer Abida; kiedy próbował ucieczki, Skorpion puścił serię z M4. Przednia szyba wozu pokryła się pajęczyną rys. Wokół nóg Skorpiona waliły pociski wystrzelone z dwóch pozostałych SUV-ów i obu budynków.
Strzelił przez okno SUV-a zabijając szofera. Zdarł _szaal_ klanu Abida z głowy któregoś z trupów i rzucił wdrapującemu się na siedzenie dla pasażera al-Baiwaniemu. Sam zdarł _szaal_ z głowy szofera, patrząc biernie, jak zwłoki wypadają na ulicę. Odjeżdżali wśród gradu kul padających z pozostałych SUV-ów i dachu kamienicy.
– Pobaw się tym. – Skorpion wręczył M4 al-Baiwaniemu, robiąc unik, żeby nie rozjechać mężczyzny z osiołkiem. We wstecznym lusterku widział, że pozostałe SUV-y z klanem Abida na pokładzie ruszyły w ślad za nimi.
– Co mam z tym zrobić? – spytał al-Baiwani.
– Strzelać przez tylne okno! – ryknął Skorpion, gwałtownie biorąc zakręt i gnając ulicą w kierunku szosy prowadzącej z miasta. Al-Baiwani posłał serię, roztrzaskując ich tylne okno.
Pierwszy SUV wyrobił się na zakręcie i ścigał ich, ale Skorpion z piskiem opon wziął kolejny zakręt i wcisnął hamulec. Wyskoczył na zewnątrz, przez chwilę buszował na tylnym siedzeniu, po czym wyrwał M4 z rąk al-Baiwaniego, nasadzając granatnik M203 i ładując granat, kiedy pierwszy SUV wypadł zza zakrętu. Wycelował laser w przednią szybę nadjeżdżającego samochodu, a sam kucnął za ich SUV-em, pociągając al-Baiwaniego. Granat eksplodował i uderzyła w nich fala gorącego powietrza.
Wybuch zabił wszystkich we wnętrzu pierwszego z goniących ich SUV-ów, a to co zostało z podwozia toczyło się jeszcze przez jakiś czas, ostatecznie wpadając na wózek na poboczu. Skorpion załadował kolejny granat i wyjrzał ostrożnie za róg. Drugi SUV zrezygnował z pościgu i stał na środku ulicy najeżony lufami.
Skorpion skinął na al-Baiwaniego, żeby wskakiwał do wozu, a sam usiadł za kierownicą. Zatknął M4 obok siedzenia i ruszył w stronę drogi wyjazdowej. Na obrzeżach miasta nadziali się na blokadę szosy urządzoną przez bojowników AKPA, którzy czekali, mierząc do nich z karabinów.
– Co robimy? – zaniepokoił się _kadi_.
– Nie pamiętasz, że jesteśmy Abida? – Skorpion dotknął turbanu, jednocześnie zwalniając, bo byli już blisko blokady.
– _Allahu akbar!_ Bóg jest wielki! – krzyknął, unosząc pięść, a al-Baiwani z nieznacznym opóźnieniem skopiował jego gest.
– _Allahu akbar!_ – odkrzyknęli bojownicy Al-Kaidy, strzelając w powietrze na wiwat, podczas gdy jeden z nich machnął ręką, przepuszczając samochód.
Skorpion przejechał ostrożnie między barierkami i dopiero po jakichś stu metrach wcisnął gaz do dechy. We wstecznym lusterku obserwował oddalającą się blokadę i ostatnie domy z gliny i cegły ustępujące miejsca pustyni. Al-Baiwani przyglądał mu się w milczeniu.
Po jakichś dziesięciu kilometrach Skorpion zjechał na pobocze i zatrzymał samochód. Znajdowali się na pustynnej równinie przeciętej tylko czarnym asfaltem szosy. Nigdzie w polu widzenia nie było żadnych samochodów.
– Czemu stoimy? – spytał al-Baiwani.
Skorpion wyciągnął glocka.
– Gdzie jest McElroy? Amerykanin? – Wycelował pistolet w krocze _kadiego._SPIS TREŚCI
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Podziękowania
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Przypisy