Zimbardo w rozmowie z Danielem Hartwigiem - ebook
Zimbardo w rozmowie z Danielem Hartwigiem - ebook
W pewnym momencie doszedłem do wniosku, że nie chcę, żeby pamiętano mnie tylko z tego badania. W dodatku ze swoją czarną kozią bródką wyglądam jak diabeł. Oto facet, który stworzył zło. Umiałem wyjaśnić swoje podejście − naprawdę tworzyłem zło, bo badałem zło, wydobywając je na powierzchnię. (…) Wtedy przyszło mi do głowy, że to z tego zostanę zapamiętany. Możliwe, że ktoś nawet zapytał: czy na twoim nagrobku wyryją napis „Był dyrektorem Więzienia Stanfordzkiego”?
Wychował się w sycylijsko-amerykańskiej rodzinie w czasach wielkiego kryzysu. Od dzieciństwa zmagał się z biedą, poważnie chorował. Ze względu na pochodzenie szkolni koledzy uznali go za członka sycylijskiej mafii i wykluczyli z grupy. Podobnych historii przeżył jeszcze kilka.
Pierwszy kurs psychologii, którego był słuchaczem, śmiertelnie go znudził. Wyciągnął wnioski i we własnej pracy ze studentami był daleki od przyjętych konwencji akademickiego wykładu. Zaplanował i przeprowadził jedno z najbardziej kontrowersyjnych badań w historii psychologii i choć badał także zagadnienia nieśmiałości, perspektywy czasowej, bohaterstwa, kryzysu męskości i PTSD, to wydarzenia z piwnicy Stanforda wciąż budzą najsilniejsze emocje.
Ta książka to zilustrowany fotografiami z prywatnego archiwum zapis siedmiu rozmów przeprowadzonych w ramach projektu historii mówionej Uniwersytetu Stanforda. Zimbardo opowiada w nim o swoim dzieciństwie, karierze akademickiej i społecznej działalności. Z osobistych wspomnień wyłania się także obraz samej psychologii społecznej i głębokich przemian, jakie od lat 70. XX wieku zaszły w sposobie uprawiania tej dyscypliny.
Kategoria: | Psychologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-01-20982-7 |
Rozmiar pliku: | 24 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wywiad został przeprowadzony w ramach Programu Historii Mówionej Stanfordzkiego Towarzystwa Historycznego (Stanford Historical Society Oral History Program) we współpracy z Archiwum Uniwersytetu Stanforda (Stanford University Archives). Programem kieruje Komitet Historii Mówionej Stanfordzkiego Towarzystwa Historycznego (Oral History Committee of the Stanford Historical Society).
Program Historii Mówionej Stanfordzkiego Towarzystwa Historycznego realizuje misję Towarzystwa, która polega na „promowaniu i wspieraniu działań mających na celu dokumentowanie, analizowanie, publikowanie, rozpowszechnianie i utrwalanie historii Leland Stanford Junior University”. Program bada historię instytucjonalną Uniwersytetu, z naciskiem na okres przemian po drugiej wojnie światowej, poprzez wywiady między innymi z czołowymi przedstawicielami kadry naukowej, wykładowcami, absolwentami i członkami rady powierniczej. Nagrania i transkrypcje rozmów są cennym dodatkiem do istniejącej kolekcji materiałów pisanych i fotografii zgromadzonych w Archiwum Uniwersytetu Stanforda.
Historia mówiona nie przedstawia ostatecznej, zweryfikowanej ani pełnej wersji wydarzeń. To refleksyjna opowieść odzwierciedlająca jednostkowy punkt widzenia osoby udzielającej wywiadu, która odpowiada na pytania postawione przez prowadzącego. Z tego powodu zaprezentowana perspektywa może być bardzo osobista. Każda historia mówiona ukazuje przeszłość w sposób, w jaki zapamiętał i opowiedział ją mówiący. Wspomnienia są jednak subiektywne, dlatego ktoś inny może pamiętać i rozumieć te same zdarzenia inaczej. Jeśli historia mówiona stanowi główny materiał źródłowy, zawsze zostaje porównana z innymi dowodami, takimi jak współczesne jej teksty i inne historie mówione, i oceniona w ich kontekście w celu rzetelnej interpretacji przeszłości. Wprawdzie wszyscy rozmówcy byli lub nadal są związani z Uniwersytetem Stanforda, ale nie wypowiadają się jako przedstawiciele uczelni.
KOMENTARZ STANFORD UNIVERSITY
Wywiad z Philipem G. Zimbardo w ramach Programu Historii Mówionej obejmuje jego wspomnienia na temat stanfordzkiego eksperymentu więziennego przeprowadzonego w 1971 roku. Eksperyment ten pozostaje istotny do dziś i nadal wywołuje żywe dyskusje w środowisku psychologów. W ostatnim czasie blogerzy zaczęli podawać w wątpliwość wiarygodność badania. Zimbardo i jego współpracownicy odnoszą się do tych wątpliwości na stronie internetowej profesora w nowym dziale Responses to Critics.
Odpowiedzi na krytykę; www.prisonexp.org/links/#responses.R
O
Z
M
O
W
A
1
Daniel Hartwig: Witaj, Philu.
Philip Zimbardo: Miło mi z tobą rozmawiać, Danielu.
Cofnijmy się w czasie do twojego dzieciństwa i porozmawiajmy przez chwilę o twoich przodkach i o tym, gdzie dorastałeś.
Moje korzenie sięgają dwóch sycylijskich miast, Cammaraty, położonej niedaleko Palermo, i Agiry, usytuowanej w pobliżu Katanii. Z Agiry pochodzą rodzice mojej mamy, a z Cammaraty – rodzice mojego ojca. Mój dziadek ze strony taty nazywał się Philip Zimbardo. Jego żoną była Vera Zimbardo. Mój ojciec, George Zimbardo, to ich syn. Rodzina mojej mamy, Margaret Zimbardo, pochodziła z drugiej strony wyspy. Jej panieńskie nazwisko to Margaret Basicia. Jej ojciec był szewcem. Mój drugi dziadek, Philip, po którym noszę imię, pracował jako fryzjer męski. To byli prości, niewykształceni ludzie. Przenieśli się do Ameryki na przełomie wieków, w okresie wielkiej emigracji sycylijskiej. Ja należę do drugiego pokolenia. Moi rodzice urodzili się tutaj.
Dorastanie. Ze Wschodniego Wybrzeża na Zachodnie i z powrotem
Dorastałem w Nowym Jorku, w Południowym Bronksie. To było getto. Żyło się tam jak w kraju Trzeciego Świata. Ale my o tym nie wiedzieliśmy. Nam bardzo się podobało. Mówię, że wychowałem się w biedzie, bo mój ojciec często był bezrobotny, nieszczególnie przepadał za pracą. Z zawodu był fryzjerem męskim. Nie lubił nikomu usługiwać. Wolał, kiedy to jemu usługiwano, bo był pierwszym chłopcem w swojej rodzinie – wcześniej urodziło się siedem dziewczynek. Wszyscy go hołubili. Pamiętam, że wiele lat później, kiedy był już dojrzałym mężczyzną, starsze siostry nadal traktowały go jak uroczego małego chłopca. Był niesamowicie utalentowany. Miał słuch absolutny i był bardzo muzykalny. Kiedy usłyszał jakąś piosenkę, po pół godzinie potrafił ją zagrać. Grał na wszystkich instrumentach strunowych: na pianinie, na mandolinie, na skrzypcach, na gitarze. Umiał śpiewać i tańczyć. Zawsze był duszą towarzystwa.
Niestety, ożenił się za młodo, a jemu i mojej mamie, Margaret, urodziło się czworo dzieci w półtorarocznych odstępach. Nie jest dobrze mieć tyle maluchów naraz. Ja przyszedłem na świat 23 marca 1933 roku, czyli podczas wielkiego kryzysu. Kiedy ojciec nie miał pracy, utrzymywaliśmy się z zasiłków pomocy społecznej. To znaczyło, że raz w miesiącu dostawaliśmy czek, a oprócz tego przysługiwało nam darmowe jedzenie z banku żywności i darmowe ubranie ze specjalnego sklepu odzieżowego, czyli za nic się nie płaciło. Nie musieliśmy więc walczyć o przetrwanie, ale to było upokarzające. Minęło tyle lat, a ja ciągle pamiętam, jak chodziłem po ubrania do wielkiej fabryki.
W tamtych czasach chłopcy nosili krótkie spodenki do siódmego, ósmego, dziewiątego roku życia. Później przechodziło się na pumpy, których dziś już nie ma, a dopiero w wieku dziesięciu czy dwunastu lat dostawało się pierwszą parę długich spodni. Istniały dwa rodzaje pumpów. Mogły mieć cienkie albo grube mankiety. Problem z pumpami z grubymi mankietami polegał na tym, że furkotały przy chodzeniu, więc wszyscy się z ciebie śmiali. Przeglądałem kiedyś stos spodni w sklepie, żeby nie trafić na te brzydkie. Wszystkie wyglądały dla mnie tak samo. Jakiś pracownik fabryki podszedł i powiedział: „Żebracy nie mogą wybrzydzać. Bierz pierwsze lepsze i wynoś się stąd”. Pamiętam, jak odpowiedziałem mu z płaczem: „Nie jestem żebrakiem. A pan tu pracuje. Dostaje pan pieniądze za to, żeby nie być nieuprzejmym” czy coś takiego. Biedacy nigdy nie mówią o tej stronie biedy. O tym, jak upokarzające jest już samo bycie biednym. Później wybuchła wojna, a mój ojciec zainteresował się elektroniką, bez żadnego przygotowania, bez wykształcenia; znalazł kogoś z kwalifikacjami, założył z nim mały sklep elektryczny i zaczął zarabiać.
A w 1947 roku, po praktykach u Portorykańczyka, który miał sklep elektryczny pod naszym mieszkaniem przy 1005 East 151st Street, tata na podstawie schematu instalacji przewodów skonstruował odbiornik telewizyjny. Wciąż to pamiętam. Był rok 1947. Telewizor wynaleziono w 1946, czyli rok wcześniej. To był mały odbiornik z ośmiocalowym ekranem, ale oglądaliśmy na nim World Series1. Do finału doszły wtedy drużyny Yankees i Dodgers. Pamiętam, że brałem po pięćdziesiąt centów od dzieci, które chciały oglądać u nas mecze. To było naprawdę wspaniałe. Problem był tylko jeden, jak zwykle – jak mówiłem, mój ojciec nie przepadał za pracą. Kiedy powiedziałem: „Słuchaj, tato, to żyła złota. Ty się na tym znasz. Wszyscy ci pomożemy. Możemy zrobić drugi telewizor. Teraz każdy chce sobie taki kupić”, on stwierdził: „Nie, nie. Zrobiłem jeden. Następny nie byłby już wyzwaniem. Przykro mi, nie jestem zainteresowany”.
Zasmuciło mnie to. Potem zrozumiałem, że jedyną drogą wyjścia z biedy jest edukacja. Zrozumiałem to bardzo, bardzo wcześnie. Uwielbiałem szkołę. W szkole panował porządek, było czysto i schludnie, żadnego chaosu. Bieda przestawała się liczyć. W tamtych czasach nauczyciele naprawdę zasługiwali na podziw. Byli prawdziwymi bohaterami. Pracowali w biednych – a czasem też niebezpiecznych – dzielnicach i nie tylko realizowali program szkolny, lecz także udzielali nam lekcji życia, uczyli nas, jak ważne są warunki sanitarne i higiena osobista. Do dziś pamiętam, jak nakryć do stołu. Już wtedy zorientowałem się, że robią coś naprawdę wyjątkowego, i doceniałem to.
Byłem bardzo dobrym uczniem, dlatego ze szkoły publicznej numer 25, do której chodziłem na początku, przeniosłem się do szkoły publicznej numer 52, czyli do gimnazjum dla chłopców. Kiedy je skończyłem, spędziłem semestr w liceum Stuyvesant High School, bo po męskim gimnazjum powiedziałem: dość. Dość towarzystwa samych chłopaków. Stuyvesant High School było wspaniałe. Miało naprawdę wysoki poziom. Przepisałem się jednak do James Monroe High School na Bronksie, bo chodziło tam dużo ładnych dziewczyn i kilku moich przyjaciół. Potem – na przełomie 1947 i 1948 roku – moja rodzina przeniosła się do dzielnicy North Hollywood w Los Angeles, w stanie Kalifornia. Ojciec miał siedem starszych sióstr i dwóch młodszych braci. Wszyscy tam mieszkali i naciskali na niego, żeby się przeprowadził, żeby cała rodzina była razem. Dlatego tam pojechaliśmy. A właściwie polecieliśmy takim małym samolocikiem DC-3. Ktoś mi powiedział, że ten model wykorzystano w filmie z Clarkiem Gable ’ em i Carole Lombard. Kosztowało to majątek.
Minęły dwadzieścia cztery godziny, zanim z lotniska LaGuardia dostaliśmy się do Burbank. Po drodze musieliśmy zrobić trzy albo cztery przystanki, ale dla nas, dzieci, to było bardzo ekscytujące. Niestety, w 1948 roku Hollywood przeżywało kryzys. Przemysł filmowy obawiał się, że zostanie wyparty przez kasety wideo. Wiele przedsiębiorstw sektora obronnego traciło kontrakty rządowe. Toteż kiedy tam przyjechaliśmy, ojciec nie mógł znaleźć pracy. (śmiech) I skończyło się tak, że byliśmy jeszcze biedniejsi niż w Nowym Jorku, tylko teraz byliśmy biedni w pięknym otoczeniu.
Naprawdę trudno się tam żyło. Ale miejsce było przepiękne. Robiło na mnie niesamowite wrażenie, bo przyjechałem z Bronksu, gdzie otaczał mnie beton, stal i asfalt. Pamiętam jeden przykład. Na wykładach zawsze pokazuję zdjęcia Bronksu – nie tylko domów, lecz także całej okolicy. Nasz plac zabaw był wyasfaltowany. W weekendy go zamykali, więc żeby się tam bawić, musieliśmy przejść przez ogrodzenie. Wyobrażasz to sobie? Nie było tam żadnej zieleni, trawy, kwiatów ani drzew. Przynajmniej raz w roku musiałem iść siedem przecznic do St. Mary ’ s Park, bo mieliśmy zadany jakiś projekt, na przykład budowę indiańskiej osady, a wiedziałem, że w St. Mary ’ s Park rośnie jedyna brzoza na całym Południowym Bronksie.
Szedłem tam i odcinałem kawałeczek kory, żeby zrobić maleńkie brzozowe kanoe. Chyba nawet wciąż je mam, chociaż minęło już tyle lat. I nagle przenosisz się do North Hollywood i wszędzie widzisz drzewa i kwiaty. To miejsce, które wyglądało jak raj, później stało się moim osobistym koszmarem. W dzieciństwie zawsze byłem bardzo popularny. Zapracowałem na swoją popularność. Mam na myśli to, że zawsze byłem przewodniczącym, wiceprzewodniczącym, kapitanem, zastępcą kapitana wszędzie, w drużynach sportowych, w klasie.
Dlaczego?
Żeby to wyjaśnić, znów muszę bardzo cofnąć się w czasie. Kiedy miałem pięć i pół roku, zachorowałem na obustronne zapalenie płuc i krztusiec. Krztusiec to choroba zakaźna. To było w listopadzie 1938 roku. W tamtych czasach w getcie łatwo było złapać różne choroby zakaźne. Ludzie mieszkali bardzo blisko siebie, w niehigienicznych warunkach, oddychaliśmy skażonym powietrzem – wszystko, co najgorsze. Tak jest w każdym getcie na świecie. Kiedy zachorowałem na zapalenie płuc, miałem pięć i pół roku. Dzieci z chorobami zakaźnymi szły do szpitala przy… zdaje się, że przy East River Drive na Manhattanie – nazywał się Willard Parker Hospital. To był szpital dla wszystkich dzieci z Nowego Jorku, chyba od dwulatków do starszych nastolatków. Leżały tam, dopóki całkiem nie wyzdrowiały.
Ja spędziłem w nim pół roku, wydaje mi się, że od listopada 1938 mniej więcej do Wielkanocy, czyli do kwietnia 1939 roku. Problem polegał na tym, że nie było dla nas lekarstw. Nie wynaleziono jeszcze penicyliny ani sulfonamidów2. To znaczy, że wszystkie te dzieci chore na błonicę, szkarlatynę, polio i co tylko przyjdzie ci do głowy, nie dostawały żadnej pomocy medycznej. Nikt nie wpadł jeszcze na pomysł ćwiczeń statycznych, pozwalających na rozciąganie i ćwiczenie mięśni w pozycji leżącej, więc po prostu tkwiło się w łóżku i nic więcej. A właściwie tkwiło się w łóżku i czuło coraz gorzej. Mięśnie ulegały atrofii. A poza tym dzieci umierały. Nadal pamiętam ten widok: długie sale z rzędami łóżek ciągnącymi się, jak okiem sięgnąć.
Lekarze przychodzili na obchód, brali twoją kartę, czasem pytali: „Jak się czujesz?”, a ty odpowiadałeś: „Och, okropnie”. A oni zaznaczali to w karcie. Pielęgniarki pojawiały się tylko po to, żeby zmierzyć ci temperaturę. A później budziłeś się rano i pytałeś:
– Siostro, gdzie jest Billy?
– Och. Wrócił do domu – odpowiadała.
– A dlaczego się nie pożegnał?
– Bo mu się spieszyło.
Następnego dnia rano puste było łóżko Mary. Nagle orientowałeś się, że wokół panuje zmowa milczenia, że umierają kolejne dzieci, czemu trudno się dziwić, a pielęgniarki nie mogą nam o tym powiedzieć, więc kłamią, że ktoś wrócił do domu. Straszne było to, że my, pacjenci, musieliśmy uczestniczyć w tej zmowie, bo wszyscy chcieliśmy wrócić do domu, ale nie w ten sposób. A tę koszmarną sytuację pogarszał jeszcze fakt, że w szpitalu nie było radia ani telewizora. Rodzice nie przysyłali nam listów ani nie dzwonili. Zresztą, biedni ludzie i tak nie mieli w domu telefonu. Odwiedziny były raz w tygodniu, w niedzielę, i trwały godzinę. Dla dziecka tydzień w szpitalu to niewyobrażalnie długo. Kiedy w końcu przychodziła niedziela, rodzice przyjeżdżali razem z moim rodzeństwem. Widzieliśmy się przez wielką przeszkloną ścianę, do której pielęgniarze przysuwali moje łóżko. Były tam telefony i przez nie się rozmawiało. I oczywiście wszyscy płakali.
Ja płakałem, bo chciałem już wrócić do domu, a oni pewnie płakali, bo tak marnie wyglądałem. No wiesz, byłem bardzo blady. A z obustronnym zapaleniem płuc i krztuścem ciężko się je. Nie masz ochoty wkładać nic do ust, bo połączenie tych dwóch chorób utrudnia przełykanie i oddychanie. Coraz bardziej traciłem na wadze. A więc na mój widok ciągle płakali. Były cztery tury odwiedzających. Kiedy przychodziła piąta, pielęgniarze odsuwali łóżko od ściany. Odwiedziny nigdy nie trwały dłużej niż godzinę, chociaż wydaje mi się, że oficjalnie powinny trwać dwie. I, naturalnie, leżałem w szpitalu zimą, a moja matka była wtedy w ciąży. Miałem już dwóch braci, Donalda i George ’ a, młodszych o trzy lata i o półtora roku. Matka była w ciąży z moją siostrą Verą. George miał na jednej nodze aparat ortopedyczny. Chorował na polio, ale miał łagodną odmianę.
W tamtych czasach zimy w Nowym Jorku były naprawdę ostre. Spadło dużo śniegu. Z naszego domu na Bronksie trzeba było przejść mniej więcej sześć przecznic na dworzec, potem jechać jakieś pół godziny pociągiem, a na koniec pokonać następnych pięć czy sześć przecznic do szpitala przy East River Drive. Kiedy padał śnieg, moja matka nie mogła mnie odwiedzić. Rzecz jasna, nie mieliśmy samochodu. Czekałeś więc cały tydzień, a czasem nikt nie przychodził; do tego rodzina nie mogła cię nawet uprzedzić, że jej nie będzie. To było niesamowicie dołujące.
Jak sobie z tym radziłeś jako dziecko?
Radziłem sobie z tym tak, jakbym był dorosły. Tak to wyglądało. Doszedłem do wniosku, że skoro nie mogę liczyć na lekarzy, nie mogę liczyć na rodziców, nie mogę liczyć na nikogo, to będę liczył na siebie i na Boga. Stałem się bardzo religijny, modliłem się każdego ranka: „Pobłogosław mnie, Ojcze. Jest mi ciężko. Chcę żyć. Chcę być zdrowy, silny, odważny i mądry, więc potrzebuję twojej pomocy”. No wiesz, „obiecuję, że będę grzeczny, kiedy stąd wyjdę” i tak dalej. „Spraw, żebym jak najszybciej wyzdrowiał”. Później odmawiałem też krótkie modlitwy w ciągu dnia. Ale moja rodzina nie była religijna.
Rodzice nigdy nie chodzili do kościoła. Zachęcali mnie, żebym zabierał na mszę młodszych braci. A tu każdego ranka umierały dzieci. Uświadomiłem sobie, że Bóg nie zabijałby małych dzieci, więc założyłem, że kiedy gasną światła, przychodzi diabeł, żeby dokonać selekcji. Jaka była rozsądna strategia w tej sytuacji? Oczywiście, nocą modliłem się do diabła, żeby nie wybrał mnie. Nadal czuję się winny, bo mówiłem mu: „Słuchaj, tu jest tyle dzieci”. (śmiech) „Wszystkie są naprawdę miłe, ale skoro musisz kogoś zabrać ze sobą, to wiesz, niech to nie będę ja”. (śmiech) Potem chowałem się pod kołdrą i zasypiałem. Później zrozumiałem, że praktykowałem autohipnozę, bo kiedy się budziłem, był już ranek. Nie miałem żadnych snów ani nic takiego. Po latach opanowałem technikę autohipnozy do perfekcji.
Kiedy wykładałem na Uniwersytecie Nowojorskim (New York University, NYU), szkoliłem się nawet na Manhattanie w Klinice Hipnoterapii Mortona Prince ’ a (Morton Prince Clinic of Hypnotherapy). Później wykorzystywałem hipnozę w wielu badaniach. W Stanfordzie zawsze prowadziłem wykłady na temat podatności na hipnozę, robiłem wiele pokazów i uczyłem studentów, jak za pomocą hipnozy osiągać swoje cele.
W szpitalu stałem się bardzo samodzielny. Ale kiedy z niego wyszedłem, wróciłem do swojej dzielnicy, gdzie wiele dzieci należało do gangów, a ja byłem słaby i wychudzony po chorobie. Wracam do domu, szczęśliwy, że już po wszystkim. Wychodzę na dwór, a dzieci zaczynają za mną wołać, przeklinać i gonić mnie po ulicy. Nie rozumiałem, o co im chodzi, ale krzyczały, że jestem „obrzydliwym żydowskim bękartem”. Pędziłem więc przed siebie, starając się być szybszym od nich.
Dzięki temu nauczyłem się szybko biegać. (śmiech) Ostatecznie zostałem kapitanem drużyny biegaczy w liceum, a później w Brooklyn College, gdzie nasza sztafeta, w której biegłem na ostatniej zmianie, ustanowiła ówczesny rekord uczelni. Dowiedziałem się, o co chodzi, dopiero kiedy moja mama poprosiła Charliego Glassforda, syna dozorcy, Afroamerykanina – wciąż to pamiętam, chociaż minęło już tyle czasu, miałem wtedy jakieś siedem lat – żeby zabrał mnie w niedzielę do kościoła. Charlie Glassford odpowiedział:
– Nie mogę go zabrać do kościoła. On jest Żydem.
Mama zaprzeczyła:
– Nie, jesteśmy katolikami.
A on na to:
– O, Boże. A my go biliśmy za to, że jest Żydem.
Ich zdaniem wyglądałeś jak Żyd?
Tak. Bo byłem chudy, miałem niebieskie oczy i duży nos. Dzieci z dzielnicy pochodziły z bardzo różnych grup etnicznych. Pasowałem do ich wyobrażeń o Żydach. Uprzedzenia są takie straszne. Pasowałem do wyobrażeń o Żydach tych dzieci – mam na myśli dzieci mniej więcej od siódmego do dziesiątego roku życia, które mieszkały przy naszej ulicy, po wschodniej stronie 51st Street.
Moja mama odpowiedziała:
– Nie, jest katolikiem.
Charlie był zakłopotany.
– O, Boże. No dobrze. Bardzo przepraszamy.
Później powiedzieli: „W porządku, przyjmiemy go do naszego gangu”. Ale żeby należeć do gangu, trzeba było przejść pewien rytuał. Najpierw trzeba było bić się na pięści z ostatnim przyjętym przed tobą dzieciakiem, dopóki któryś nie rozkwasi drugiemu nosa albo się nie podda. Potem trzeba było coś ukraść – reszta pomagała ci wejść przez witrynę, a ty musiałeś coś zwędzić ze spożywczego albo z warzywniaka. Trzeba też było wdrapać się na drzewo. Zabierali ci tenisówki i zawieszali je na gałęzi, a ty miałeś się po nie wspiąć. A na koniec schodziło się pod sklep z bielizną damską – w chodniku była kratka, przez którą zaglądałeś kobietom pod spódnice i opowiadałeś innym, co widzisz.
Rzecz jasna, nic nie widziałeś. Siedziałeś po ciemku. To był prymitywny dziecięcy rytuał. Miał niewiele wspólnego z tym, czym zajmują się gangi. Dostałem się do tego gangu, ale ciągle byłem chudy i słaby. Zazwyczaj graliśmy w palanta na ulicy. Wystarczył do tego kij od szczotki i gumowa piłka, nie były potrzebne rękawice ani nic innego. Potem, kiedy trochę podrośliśmy, zaczęliśmy grać w softball3. Ale tego nie dało się już robić na ulicy. W tamtych czasach można się było bawić na ulicach również z innego powodu: nikt nie miał samochodu. Dlatego tak naprawdę życie dzieci toczyło się na ulicy. Miało to w sobie coś ekscytującego, czego dziś już nie ma – poza godzinami lekcji ulice zawsze były pełne dzieci.
Po szkole biegło się odrobić pracę domową, a później wychodziło się bawić. Panowały różne mody. To znaczy był czas, że wszyscy grali w kulki. Kiedy indziej modne stały się klasy, a potem dzieci budowały małe samochodziki – to było bardzo pomysłowe, przymocowywało się wrotki do skrzynek, drewnianych skrzynek po owocach. I bawiliśmy się razem, na przykład w ringolevio4. To było takie ekscytujące miejsce. Jadłeś kolację i w zależności od tego, co robiła twoja rodzina, czasem mogłeś wyjść jeszcze na godzinę albo dwie. A rodzice wyglądali po prostu przez okno i wołali: „Wracaj na kolację” albo „Wracaj do domu, pora spać”.
W dodatku cieszyli się, że dzieci bawią się na ulicy, bo mieszkania były za małe dla dużych rodzin – a w tamtych czasach wszystkie rodziny takie były, czyli miały od trojga do sześciorga lub siedmiorga dzieci. Uświadomiłem sobie, że świat składa się z przywódców i naśladowców. Obserwowałem, co się dzieje wokół mnie, i zacząłem rozumieć, że nie ma sensu być naśladowcą, bo czasem przywódcy robią różne głupoty, a mogą cię zmusić, żebyś wykonywał ich polecenia. Sens ma co innego – być przywódcą i robić dobre rzeczy.
Żeby to osiągnąć – miałem wtedy pewnie jakieś osiem lat – zacząłem się zastanawiać, co takiego miały w sobie dzieci, które były wybierane na przywódców albo same nimi zostawały. To znaczy, te dzieci, które przejmowały kontrolę nad sytuacją. Czasem grupa mówiła: „tak, niech Johnny to zrobi” albo „niech Norberg to zrobi”. Albo ktoś proponował: „słuchajcie, myślę, że wszyscy powinniśmy zrobić tak”, a jego pomysł okazywał się dobry. Widziałem wyraźnie, że przywódców łączy kilka bardzo prostych cech. Często odzywali się jako pierwsi, często proponowali rozwiązanie problemu i prawie zawsze mieli po swojej stronie jakiegoś dużego, silnego gościa, który stał za nimi murem, więc nie musieli sami radzić sobie z buntownikami ani wdawać się w żadne bójki. Poza tym zwykle, jeśli byli naprawdę dobrzy, umieli żartować. Zauważyłem to i zacząłem ich naśladować, naśladowałem te cechy, dopóki nie weszły mi w krew. Po jakimś czasie zachowywałem się tak już odruchowo.
Drugą zasadniczą sprawą dla facetów był wzrost – musiałeś być wysoki. To dotyczy wszystkich przywódców, chyba nawet prezydentów Stanów Zjednoczonych; w większości kultur wysoki mężczyzna cieszy się większym szacunkiem niż średniego wzrostu albo niski – więc to działało na moją korzyść. Dlatego, jak już mówiłem, później w szkole miałem status przywódcy. Zacząłem też systematycznie uprawiać sport. Najpierw odbijałem piłki od ściany, potem namówiłem młodszych braci, żeby ze mną grali, a oprócz tego biegałem, żeby pracować nad wytrzymałością. Z chorowitego dziecka, które na nic nie miało siły, wyrosłem na dość krzepkiego chłopaka.
Kiedy miałem dwanaście lat, w każdy weekend wybieraliśmy się z moim przyjacielem Dominikiem na piesze wycieczki i nocowaliśmy na pustkowiu. Tym pustkowiem było New Jersey. Jeśli skręcisz w prawo za mostem Waszyngtona, dotrzesz do Teaneck, Tenafly i Cresco. Natkniesz się na te trzy miejscowości. Oczywiście teraz cały ten teren jest zabudowany. Ale wtedy porastał go las. Płynęły tam nawet strumienie, z podziemnych źródeł biła woda. Spędzaliśmy w tych miejscach każdy weekend, wyruszaliśmy w piątek wieczorem, a wracaliśmy w niedzielę w nocy. Zabieraliśmy ze sobą śpiwory i rozstawialiśmy mały namiot. Ale to znaczyło, że musieliśmy nosić ciężkie plecaki – i dzięki temu nabrałem siły. Moja kochana mama, Margaret, goniła mnie do ćwiczeń. Mieszkaliśmy na piątym piętrze kamienicy. Wtedy już przy 920 Avenue St. John. Wypełniała ten plecak puszkami i kazała mi dźwigać go w górę i w dół pięć pięter po schodach, żebym wyrobił sobie mięśnie.
Niestety, w owych zamierzchłych czasach nie było plecaków ze stelażem, takich jak dziś. Mój przypominał wielki worek. (śmiech) Ale nosiłem go. Wtedy naprawdę nabrałem kondycji i siły fizycznej. Czyli miałem już zdolności przywódcze. Byłem silniejszy. Co jeszcze? Aha, kolejna sprawa: tak naprawdę nigdy nie lubiłem chłopaków. Zawsze lepiej się czułem z dziewczynami. Dziewczyny były piękne, delikatne, subtelne i troskliwe, więc zamiast spędzać czas z kolegami, wymykałem się na wrotki z grupą dziewczyn. To były moje koleżanki z klasy. Zawsze umawiały się na wrotki, a ja do nich dołączałem. W tym sensie stałem się biseksualny; próbowałem po prostu zrozumieć, co jest ważne dla dziewczyn – dlaczego one się ze sobą dogadują, a chłopcy nie.
U dziewczyn nigdy nie dochodzi do konfrontacji fizycznej, zawsze pracują nad tym, żeby rozwiązać konflikt rozmową. Dodałem to do swojego repertuaru.
To długi wstęp. A teraz wracamy do mojego nowego liceum w North Hollywood. Idę tam pewny siebie, pełen zapału, pełen energii. Mam czternaście lat. To liceum było najpiękniejszym miejscem, jakie kiedykolwiek widziałem. Uczniowie z najwyższego rocznika mieli własny parking, wszyscy jeździli fordami model T. Takimi jak w filmie Grease, z chromowanym silnikiem pod plastikową osłoną. Wszystkie kobiety wydawały mi się piękne. To znaczy – były eleganckie, nie wyglądały jak dzieci, jak dziewczyny z Bronksu.
Przychodzę przed rozpoczęciem lekcji. Aula jest pełna uczniów, ale nie ma tam żadnych nauczycieli. Ktoś mówi: „Słuchajcie, wystawiamy operę Mikado. To będzie produkcja uczniowska. Zgłaszajcie się na przesłuchania. Tu macie listę ról”. Pomyślałem wtedy: „Boże, chyba umarłem i trafiłem do nieba. Czy może być coś lepszego?”. Lubiłem występować, grałem już w wielu przedstawieniach. Miałem dobrą pamięć, potrafiłem zapamiętać wszystkie kwestie. Powiedziałem sobie: „Boże, zgłoszę się na przesłuchanie”. A później idę do mojej sali, siadam, uśmiecham się, a uczniowie obok wstają i przesiadają się dalej ode mnie. Nie wiem, co się dzieje. Potem wchodzę do kafeterii, mówię „cześć”, a wszyscy wokół podnoszą się i zmieniają stolik. To się powtarzało codziennie.
Byłem poddawany ostracyzmowi, ale nie rozumiałem, dlaczego. Ciągle powtarzałem sobie, że, no cóż, to nie może być moja wina. Przecież ja jestem fajny. Tak było dosłownie każdego dnia. Nie wiedziałem, jak sobie z tym poradzić. Nie mogłem powiedzieć rodzicom. Wstydziłem się. Nie byłem pewny, jak mogliby mi pomóc. Skończyło się tak, że nabawiłem się astmy psychosomatycznej. To było, zanim uznano astmę za chorobę psychosomatyczną5. Nie mieliśmy pieniędzy na leczenie, więc po prostu kasłałem przez całą noc i oddychałem z trudem. W rezultacie często opuszczałem lekcje, czego nie znosiłem, bo lubiłem szkołę, ale najwyraźniej choroba była psychosomatyczna. Szkoła stała się dla mnie toksycznym miejscem, chociaż wcześniej wydawała mi się rajem. Rodzice potraktowali moją astmę jako pretekst do powrotu na Bronx, ponieważ, jak mówiłem, ojciec nie pracował. Znajdował tylko naprawdę niewdzięczne zajęcia. Zatem to posłużyło za pretekst.
Wyjechaliśmy w czerwcu. Mieliśmy chevroleta z 1939 roku. To był malutki samochód. Wpakowaliśmy się do środka całą szóstką i przejechaliśmy nim przez Amerykę. Jechaliśmy Route 66 z Los Angeles do Chicago. Wszystko zapisywałem – do dziś mam te notatki – ile mil pokonaliśmy każdego dnia, ile wydaliśmy na benzynę, noclegi, przekąski i tak dalej, i tak dalej. Właśnie dostałem prawo jazdy, bo można je było wyrobić w wieku szesnastu lat, co okazało się jedyną dobrą stroną North Hollywood. Ojciec pozwalał mi prowadzić przez pół godziny w każdym stanie. To był dla mnie rytuał wejścia w dorosłość. A potem, kiedy wróciliśmy na Bronx, nie zostaliśmy tam, bo nie mieliśmy gdzie się zatrzymać.
Zamieszkaliśmy wszyscy u mojej ciotki, mojej matki chrzestnej, cioci Gemmy, w Filadelfii. Jej mąż był murarzem. To był stary Włoch. Powiedział nam: „W moim domu ten, kto chce jeść, musi pracować”. Zagonił nas do pracy, czyli do noszenia cegieł. Nosiliśmy mu cegły. To było naprawdę okropne. W tym czasie mój ojciec musiał pojechać do Nowego Jorku, żeby szukać pracy. Wtedy zrobiłem coś, przez co później miałem straszne wyrzuty sumienia. Powiedziałem: „Tata potrzebuje towarzystwa. Smutno mu tam samemu”. Przekonałem mamę, rodzeństwo i ciotkę, że powinienem dołączyć do ojca. Na czas, kiedy szukał pracy, wynajęliśmy pokój w motelu. Trudno było wtedy znaleźć pracę.
Był rok 1948. A ja znów spędzałem czas z dawnymi kumplami na Bronksie. Moja astma zniknęła – to à propos psychosomatyczności. Z North Hollywood z cudownie czystym powietrzem przeniosłem się na zanieczyszczony Bronx i nagle wyzdrowiałem – za sprawą psychiki. Później były wakacje, a we wrześniu wróciłem do James Monroe High School na Bronksie. Zacząłem ostatni rok szkoły średniej. Mija wrzesień, październik. Jestem tam dwa miesiące, kiedy wygrywam w głosowaniu na najpopularniejszego chłopaka z mojego rocznika i zostaję zastępcą przewodniczącego naszego samorządu. Na jeden przedmiot chodzi ze mną taki niski, drobny chłopak, Żyd. To on układał teksty drukowane przy zdjęciach w roczniku szkolnym. O mnie napisał: „Phil Zimbardo to zastępca przewodniczącego. Wysoki, szczupły, niebieskooki – wszystkie dziewczyny będą jego”. Do dziś to pamiętam. Powiedziałem mu: „Słuchaj, Stanley, to brzmi naprawdę fajnie. Wielkie dzięki”.
Tym chłopakiem był młody Stanley Milgram, mieliśmy razem zajęcia dla uzdolnionych uczniów. Potem powiedziałem: „Wiesz, co jest naprawdę dziwne, Stanley? Właśnie wygrałem w głosowaniu na najpopularniejszego chłopaka. Kilka miesięcy temu byłem najmniej popularnym chłopakiem w całej szkole”. Opowiedziałem mu, jak wszyscy mnie unikali i że moje starania niczego nie zmieniały. Muszę wrócić do tego, dlaczego poddawali mnie ostracyzmowi.
Jak się tego dowiedziałeś?
Postanowiłem nikogo o to nie pytać. Dostałem się do drużyny baseballowej, byłem środkowozapolowym. Jedziemy autokarem na mecz. Chyba z drużyną Van Nuys High School. North Hollywood leży w dolinie San Fernando. Jest tam Burbank, North Hollywood, Van Nuys. Wtedy zapytałem lewozapolowego. Czasem musimy współpracować, jeśli piłka leci między nas. Nie pamiętam, jak się nazywał. Zapytałem:
– Mógłbyś mi coś wyjaśnić?
A potem opisałem mu całą sytuację.
– Nie rozumiem, dlaczego ludzie mnie nie lubią.
– Nie chodzi o to, że cię nie lubimy – odpowiedział. – My się ciebie boimy.
– Jak to?
Miałem wtedy metr osiemdziesiąt. Byłem prawdziwym chudzielcem. Ważyłem najwyżej siedemdziesiąt kilogramów. Byłem szczupły, ale umięśniony, więc umiałem daleko wybić piłkę.
– Boicie się mnie? O czym ty mówisz?
A on wytłumaczył mi:
– Wiesz, jesteś Sycylijczykiem z Nowego Jorku. Uznaliśmy, że twoja rodzina należy do mafii i możesz być niebezpieczny.
– O, Boże.
Znów padłem ofiarą uprzedzeń. Najpierw biją mnie za to, że jestem Żydem. Teraz mnie unikają, bo należę do mafii sycylijskiej.
– To nieprawda – powiedziałem.
A on stwierdził:
– Za późno. Nie da się już tego odkręcić. (śmiech)
Odpowiedziałem:
– Okej. Chrzanić to.
Teraz wracamy do Monroe High School w Nowym Jorku. Stanley mówi, że pytanie brzmi: czy to ja zmieniłem się z ofermy w najpopularniejszego chłopaka, czy zmieniła się sytuacja? Obaj zgadzamy się, że chodziło o sytuację. To ciekawe, bo mówimy o roku 1948. Na początku lat sześćdziesiątych Stanley przeprowadził pierwsze badania pokazujące przewagę sytuacji nad dyspozycjami osobowymi. Kilka lat później ja wykazałem to samo, tylko stwierdziłem, że zamiast słuchać konkretnego autorytetu, który każe ci zrobić coś złego, zostajesz umieszczony w sytuacji, w której rola, jaką odgrywasz, zachęca cię do wykorzystania władzy w despotyczny, fizyczny, agresywny sposób. Ale powtarzam, wszystko zaczęło się od tego, że szukaliśmy odpowiedzi na pytanie, dlaczego zostałem poddany ostracyzmowi w North Hollywood High School, i obaj zgodziliśmy się, że sytuacja miała na to większy wpływ niż moja osobowość.
To naprawdę fascynujące spostrzeżenia. Obaj określiliście się jako sytuacjoniści.
Dokładnie tak. Stanley zawsze mówił: „Skąd wiesz, co byś zrobił, zanim znajdziesz się w danej sytuacji?”. Już jako licealista, w 1948 roku, gdy od wojny nie minęło jeszcze tak dużo czasu, martwił się tym, czy on albo jego rodzina nie trafią kiedyś do obozu koncentracyjnego. Wszyscy mówili mu: „Nie wygłupiaj się, Stanley. To byli naziści. My jesteśmy Amerykanami. To nie leży w naszej naturze”. Do dziś pamiętam, jak odpowiadał: „Skąd wiesz, co byś zrobił, zanim znajdziesz się w danej sytuacji?”. Założę się, że ludzie mówili to samo przed powstaniem Hitlerjugend. Wszyscy mamy się za dobrych ludzi i nie doceniamy stopnia, w jakim sytuacje skłaniają nas zarówno do złych, jak i dobrych zachowań. Zgadzałem się z nim.
To było coś w rodzaju pierwotnej wylęgarni dla tych dwóch sytuacjonistów. Druga rzecz, o której powinienem wspomnieć, to że kiedy Stanley przeprowadził swoje badanie6, początkowo nie spotkało się ono z uznaniem. Spadły na niego gromy za brak etyki. Wykonał ten eksperyment dlatego, co teraz w pełni rozumiem, że zawsze chciał zostać filmowcem. Nakręcił wiele filmów, niektóre z nich bardzo dobre. Zrobił między innymi film pod tytułem Obedience (Posłuszeństwo), dokument, w którym pokazał ludzi, którzy opierają się presji autorytetu, a później jej ulegają. Na filmie widać ich niepokój – wyglądają na niepewnych i zmartwionych. To pierwszy przypadek na gruncie psychologii, gdy faktycznie można zobaczyć negatywne skutki przebywania w sytuacji eksperymentalnej. Istniały wcześniejsze nagrania z badań Kurta Lewina, ale tam konsekwencje nie były tak przykre – eksperyment Milgrama ujawnił negatywną stronę natury ludzkiej.Przypisy
1 Mecze finałowe ligi Major League Baseball, najważniejszej amerykańskiej ligi baseballu (przyp. tłum.).
2 Penicylina została odkryta w 1928 r., ale weszła do powszechnego użycia jako lek na zakażenia dopiero 14 lat później. Eksperymenty nad zastosowaniem sulfonamidów rozpoczęto w 1932 r.
3 Gra przypominająca baseball, ale rozgrywana na mniejszym boisku, większą piłką oraz lżejszą i grubszą pałką (przyp. tłum.).
4 Odmiana berka, rozgrywana grupowo. Jedna grupa się chowa, druga musi znaleźć wszystkich jej członków. W innej wersji obie grupy próbują się nawzajem złapać (przyp. tłum.).
5 Chociaż nadal prowadzone są badania nad stresem jako możliwym bodźcem wywołującym astmę, chorobę tę częściej uważa się za wynik czynników fizycznych, od reakcji alergicznych po uwarunkowania genetyczne. Koncepcja, że astma jest chorobą psychosomatyczną, budzi kontrowersje (Mayo Clinic, Asthma, https://www.mayoclinic.org/diseases-conditions/asthma/symptoms-causes/syc-20369653).
6 Słynny eksperyment Milgrama dotyczący posłuszeństwa wobec autorytetu został przedstawiony uczestnikom jako badanie pamięci i umiejętności przyswajania wiedzy – mieli odgrywać rolę „nauczyciela” i stosować wstrząsy elektryczne w ramach kary dla „ucznia”, kiedy nie uda mu się powtórzyć przedstawionych wcześniej par słów. Po każdej kolejnej pomyłce ucznia – aktora – siła wstrząsu elektrycznego rosła. Uczeń i nauczyciel przebywali w innych pomieszczeniach i nie widzieli się nawzajem; nagrane okrzyki bólu odtwarzano z taśmy. Badanie Milgrama wskazywało, że mimo oznak ogromnego stresu ludzie podporządkowują się autorytetowi i postępują wbrew wyznawanym wartościom.