- promocja
Zimny chirurg - ebook
Zimny chirurg - ebook
Możesz wmawiać sobie, że świat jest dobry, a śmierć nie istnieje.
Prawdziwa historia najbardziej makabrycznego seryjnego mordercy. Psychopaty, który trafił do podręczników kryminalistyki na całym świecie.
Edmund Kolanowski jest zwyczajnym człowiekiem z sąsiedztwa. Ma żonę i dzieci, niczym szczególnym się nie wyróżnia. Poza jednym – instynktem bestii. Ta cecha czyni go zwyrodniałym mordercą i kolekcjonerem trofeów. Dewiantem analizowanym przez FBI.
Czy Kolanowski jest potworem, czy może ofiarą własnej przeszłości?
Dzięki tej książce wnikniesz w głąb umysłu seryjnego mordercy. Tym razem prawda okaże się bardziej przerażająca od fikcji.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-303-0 |
Rozmiar pliku: | 707 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
który prawdę ceni dalece bardziej niż najwymyślniejszą fikcję (w dzieciństwie dodałbym: niestety, teraz jestem za to na wskroś wdzięczny).
To dla Ciebie, Tato
Zmarły przemienił się w kogoś żywego, pięknego.
Wilczyca, film z 1982 r. w reżyserii Marka Piestraka
Stworzyła mnie natura, dając mi nader żywe upodobania i gwałtowne namiętności; znalazłem się na tym świecie, by się im oddawać i je zaspokajać.
D. A. F. de Sade, Dialog między księdzem a umierającym
Człowiek zrodzony jest, aby żyć w konwulsjach niepokoju, lub też w letargu nudy.
Wolter, Kandyd, czyli optymizm
Przed ślubem zdawało się jej, że go kocha, ale oczekiwane szczęście nie nadeszło. „Pomyliłam się więc” – myślała i starała się dociec znaczenia słów: szczęście, namiętność, upojenie, słów, które tak pięknie brzmiały w książkach.
Gustave Flaubert, Pani Bovary1.
Pamiętam dzień, gdy po raz pierwszy zobaczyłem śmierć. Była blada i miała zmarszczki. Nosiła fioletową podomkę, pod którą chowała brudne majtki. Nie widziałem w niej nic majestatycznego, lecz przyznaję, na swój sposób była piękna. Podniecająca.
Mówię ci, doskonale pamiętam dzień, gdy po raz pierwszy zobaczyłem śmierć. Ciepły, wiosenny wiatr napierał na szyby i wył, przeciskając się przez szpary pod drzwiami. Po niebie przemykały niewielkie obłoki, a słońce przyjemnie ogrzewało mi twarz.
To był dobry dzień, by poznać śmierć.
By chwycić ją za dłoń i nakłonić, aby towarzyszyła mi już zawsze. Aż do teraz.
Być może to jedno z najpiękniejszych wspomnień sprawiło, że stałem się tym, kim jestem. A być może chodzi o coś zupełnie innego. Z perspektywy lat wydaje się, że całe życie układa się w ciąg przyczyn i konsekwencji.
Słyszałem, jak w ten sposób ujął to jeden z psychiatrów.
Kolanowski to, Kolanowski tamto… Edmund, Edek, Ed, Eda, Mundek…
Powiedziałem im, że jestem Zimnym chirurgiem. Imię, które nadano mi na chrzcie, nie stało się przyczyną niczego. No, może poza tym, że ponoć kilku świętych Edmundów było męczennikami. O tym mówił ktoś całkiem inny, lecz nie pamiętam już kto.
Pamiętam natomiast swojego brata.
Miał pucołowatą twarz i błękitne oczy. Jego rzadkie blond włosy były zmierzwione, a na pełnych wargach skrzyła się ślina. Uśmiechał się. Patrzył mi prosto w oczy.
Mogłem mieć wtedy rok lub niewiele więcej. Leżałem na niebieskim kocu w białą kratę i spoglądałem przez szczeble łóżka. Nasze spojrzenia się spotkały.
Andrzejek wyciągnął do mnie dłoń. Dotknął mojej twarzy, a jego uśmiech stał się jeszcze szerszy. Stał, choć wydaje mi się, że drugą dłonią musiał zapierać się o łóżko. Utrzymywał równowagę.
Nie pamiętam, by byli przy nas matka lub ojciec. Właściwie nie pamiętam nic więcej. Scena się kończy. Pierwszy obrazek z mojego życia nie zawiera zbyt wiele treści. Gdy opowiadałem o nim psychiatrom, wzruszali ramionami i przechodzili do dalszych pytań.
Wtedy przeraziła mnie pewna myśl.
A co, jeśli moje pierwsze wspomnienie jest tylko wytworem fantazji? Co, jeżeli mój brat wcale tak nie wyglądał?
Roztrząsałem tę kwestię wiele razy. Wiele razy bez powodzenia szukałem jakiejkolwiek fotografii.
I wiesz co, moja droga? Teraz już rozumiem, że to nie ma żadnego znaczenia. Absolutnie żadnego. Mogłoby być mi smutno, że moje życie potoczyło się w taki, a nie inny sposób. Mógłbym mieć pretensje do świata i szukać winnych.
Nieobecnych rodziców?
Brata?
Śmierci, która pojawiła się blada, w brudnych majtkach i fioletowej podomce?
Tak. Z jakiegoś punktu widzenia wszystko można zrzucić właśnie na śmierć. Wbrew temu, co mówią, ona wcale nie stanowi rozwiązania wszystkich problemów. Jest zaledwie ich początkiem.
Śmierć.
Towarzyszyła mi całe życie, choć nigdy nie była tak blisko, jak teraz. Po raz pierwszy boję się jej. Uwiesza się na mnie i chce mnie pocałować.
Czuję jej zapach znacznie wyraźniej niż wtedy, gdy otwierałem wieka trumien albo gdy rozpruwałem zwłoki. Jej smród okleja mi nozdrza.
Ma głos znacznie donośniejszy niż bulgot dobywający się z rozduszanej dłońmi krtani.
Jednak zawsze, bez końca, będzie mnie podniecała.
Nawet w momencie, gdy sznur owinie się wokół mojej szyi, a kręgosłup trzaśnie pod ciężarem ciała. Jeden z lekarzy zapewnił mnie, że wówczas po raz ostatni doznam zaspokojenia. Sukinsyn uroczyście dał mi na to swoje słowo.
O tak.
Śmierć zawsze była podniecająca.
Nie zawiedzie mnie.
Choć nie chcę umierać. Boże, naprawdę nie chcę umierać…
Boję się.
Tak bardzo się boję…
Mamo…2.
Rajstopy, majtki i staniki owijam pończochą. To łatwe. Robiłem to już wiele razy. Ukradłem je ze sznura rozpiętego na podwórzu naszej kamienicy. Robię to rzadko, żeby nikt mnie nie podejrzewał. Winny jest wiatr.
Tylko dokąd, u licha, wiatr miałby porwać szmaty na zamkniętym podwórzu?
To już nie mój problem i nie moja fantazja.
Pończochę zakręcam, a następnie zawiązuję na niej supeł. Sięgam po igłę. Ostrożnie zszywam dwie części mojej lalki, która w końcu przypomina ludzką postać. Ma nogi sięgające nieco poniżej kolan, tułów oraz krótkie ręce. Brak jej natomiast głowy.
Głowa jest niepotrzebna. Piękno i pożądanie sprowadza się do niewielkich części tułowia, do piersi oraz do łona, reszta to zbędne dodatki. Spojrzenia dekoncentrują. Słowa potrafią wybić z rytmu lub zmieszać.
Nigdy nie robię głowy.
Ale lalka jeszcze nie jest gotowa.
Obracam się i otwieram starą szafkę. Pochylam się, by sięgnąć aż pod jej tylną ściankę. Ze środka wyciągam spore papierowe zawiniątko. Zamykam drzwiczki i kładę pakunek na porysowanym blacie.
Przebiega mnie dreszcz.
Nikt nie może mi przeszkodzić. Znajduję się w niewielkiej komórce przynależnej do naszego mieszkania. Tylko ja mam do niej klucz, więc nikt tu nawet nie zachodzi. Mimo to zawsze staram się być cicho.
Nawet gdy…
Zaraz.
Na wszystko przyjdzie czas.
Powoli rozwijam papierki i dreszcz przemienia się w drżenie. Dłonie dygocą mi z podniecenia. Oddech przyśpiesza. Gdybym miał się teraz odezwać, głos by mi drżał, jakbym płakał. Zawsze mnie to irytuje.
Ale lalka nie śmieje się i nie zadaje pytań.
Sięgam po kawałek kobiecej piersi. Skóra jest sinoniebieska, a sutek – sczerniały. Przyglądam się mu przez kilka sekund. Dotykam go i przepuszczam pomiędzy palcami.
Czuję narastające pożądanie.
Odwracam pierś i z powrotem kładę ją na papierze. Z kieszeni wyciągam scyzoryk. Kilkoma wprawnymi ruchami usuwam zbryloną żółtą tkankę tłuszczową. Zeskrobuję ją i zawijam w gazetę. To proces podobny do oczyszczania kawałków jakiegokolwiek mięsa. Gdyby ten tłuszcz przepuścić przez maszynkę z kawałkami wieprzowiny, mogłaby powstać całkiem smaczna kiełbasa. Choć nigdy tego nie próbowałem.
Przykładam pierś do lalki i wrażenie odbiera mi dech. Wszystko doskonale do siebie pasuje. Przyszywam ją igłą oraz nitką, jakbym zszywał dwie warstwy materiału. Skóra jest sztywna, więc muszę uważać, by jej nie naderwać. Staram się również, aby nie złamać igły.
Nie lubię komplikacji.
Patrzę na przyszytą pierś i ponownie ją pieszczę. Pierś, cały korpus, talię, miejsce, w którym powinno być zagłębienie pępka…
Wiem, że nie będę mógł się już powstrzymywać zbyt długo. Czas na to, co najważniejsze.
Z papierowego zawiniątka wyciągam doskonale wycięte kobiece krocze. Trzymam je za zmierzwione i ubrudzone krwią włosy łonowe. Wnętrze dłoni oblepia mi pot.
Rzucam srom na lalkę i pochylam się nad nią. Biorę igłę oraz nić. Próbuję przyszyć skórę do manekina, lecz dłonie zbyt mocno mi drżą. Kłuję się igłą w palec. Moja krew miesza się z zaschniętą krwią tamtej kobiety.
Nie.
Nie teraz.
Zrobię to innym razem. Teraz muszę się jedynie zaspokoić. A potem wrócę. I jeszcze raz.
I jeszcze.
I znów…
Z PROTOKOŁU
Miałem wyciętą skórę z okolic krocza przez dwa dni w mieszkaniu. Później wyrzuciłem ją na śmietnik. W tym czasie miałem zrobioną lalkę i do niej przyszywałem narządy.3.
Nie mam pojęcia, czy nienawidziłem kobiet, czy je kochałem. Może jedno i drugie. Jak myślisz, czy to w ogóle możliwe – kochać i nienawidzić jednocześnie? Ja nie mam wątpliwości, że tak. Zdaje mi się, że właśnie to jest najbliższe prawdy.
Moja matka, Tereska, Zofia, Gabriela, a nawet ty. Tak, tak właśnie – również ty.
Z miłością do kobiet zawsze wiąże się nienawiść.
No i jeszcze tamta kobieta z dworca. Wyobraź sobie scenę, w której pijemy razem koniak. Pięćdziesiątka, dwie, no może jeszcze trzecia, o której zapomniałem. Z alkoholem zawsze wiąże się podniecenie.
Mówię trochę nieskładnie, musisz mi wybaczyć, ale chcę, żebyś mnie dobrze zrozumiała. Do tego koniaku jeszcze wrócimy, opowiem ci o nim dokładniej, lecz pozwól, że teraz zarysuję sytuację.
No więc są trzy elementy. Miłość, nienawiść i pożądanie. W miłości zawiera się również zauroczenie, o które nietrudno po kilku głębszych oraz przy miłej rozmowie. W głowie mi huczy. Nigdy nie byłem dobrym kompanem do picia.
Spoglądam jej w oczy. Przelotnie, bo jeszcze nie wiesz, lecz nie lubię kontaktu wzrokowego.
Nasze spojrzenia się spotykają, ona zalotnie mruga. Puszcza do mnie oko. Uśmiecha się przy tym i gładzi moją dłoń. Gdyby tylko wiedziała, do czego ta dłoń była zdolna. Choć czasem myślę, że dla niektórych kobiet prawda mogłaby być całkiem podniecająca. Dlatego w tej rozmowie będę zupełnie szczery.
Tak więc ona gładzi moją dłoń, a ja jestem wstawiony. Narasta we mnie pożądanie. Umówiliśmy się na seks, za chwilę mamy zaszyć się w jakimś ustronnym zaułku. Ona zna okolicę i zgodziła się na moją cenę. Nie jest droga. Z prostytutkami nie mam wielkiego doświadczenia, ale naprawdę potrafią człowiekowi ogołocić portfel.
Kolejne puszczenie oka oraz szeroki uśmiech. Ta kobieta ma w sobie dziwny urok. W jej zachowaniu jest zarazem coś pruderyjnego, co dodaje jej aury tajemniczości. Ma lekko zaróżowione policzki i wiem, że to nie jest makijaż ani kwestia wypitego koniaku.
Spuszcza wzrok i splata dłonie. Przygryza usta.
Chcę, aby jak najszybciej zaprowadziła mnie na ubocze. Chcę, aby była moja. Boję się, że nagle się rozmyśli i zostawi mnie z niczym. Może podana cena była zbyt niska? Pewnie znajduje klientów, z którymi za niewiele mniej spędza kwadrans przy barze.
Wyprostowuje się i wypija koniak do dna. Powoli wypuszcza powietrze. Wzdycha.
Wciąż na mnie nie patrzy i zaczynam być pewny, że coś jest nie tak. Rozmyśliła się. Na pewno się rozmyśliła. Nie może mnie teraz tu zostawić.
W tym momencie pojawia się trzeci element.
Nienawiść.
Zaczynam jej nienawidzić, pożądać i jednocześnie ją kochać. Musi być moją lalką. Musi dać mi zaspokojenie. Nawet jeżeli się rozmyśliła, nie odpuszczę jej.
Tym razem to ja chwytam jej dłoń. Uśmiecham się do niej i kiwam głową, dając znać, że na nas już pora.
Miłość, nienawiść i pożądanie. To części składowe świata. Życie każdego z nas kręci się wokół tych pojęć. Nawet jeżeli pożądamy nie ciała, ale pieniędzy lub sławy, to kierują nami te same emocje. W gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy tacy sami. Nawet ja i ty, choćbyś nie wiem jak mną gardziła.
Wstaję od stolika, a kobieta kręci głową.
Tutaj postawmy kropkę. Będziesz się teraz zastanawiała, co się stało z tą kobietą i jaki ma związek z lalką. Co zrobił z nią Zimny chirurg?
Bądź cierpliwa.
Poczekaj chwilę, a poznasz całą prawdę.
I proszę, na razie nie oceniaj.
Sprowokuję cię. Być może nawet mnie znienawidzisz, ale to dobry punkt wyjścia, aby potem było tylko lepiej. Czyż nie?
Chcę, żebyśmy byli ze sobą całkowicie szczerzy. Ja opowiem ci swoją historię, lecz od ciebie również czegoś będę wymagał. Co prawda, czegoś małego. Właściwie, zupełnie niczego szczególnego. Nie jestem zachłanny.
Odpowiadaj na moje pytania tak uczciwie, jak tylko potrafisz. To wszystko. Nie interesują mnie twoje odpowiedzi, więc możesz zachować je dla siebie. Chodzi mi wyłącznie o szczerość.
Z pytaniami musimy jednak jeszcze chwilę zaczekać. Zacznijmy od czegoś innego.
Choć możesz tego nie dopuszczać do świadomości, ktoś taki jak ja mógł cię dzisiaj minąć na ulicy. Mógł trącić cię ramieniem, a może nawet rzucił niewyraźne „dzień dobry”, „przepraszam”, „to moja wina”.
Gdybym usłyszał od kogoś „to moja wina”, zwróciłbym na niego podwójną uwagę.
Możesz wmawiać sobie, że świat jest dobry, a śmierć nie istnieje. Mnie nigdy nie interesowały dobro ani zło.
A ty, moja droga, może masz coś na sumieniu? Może jakiś niewinny skok w bok z nieznajomym albo z kolegą z pracy? W końcu był taki przystojny, szarmancki, łagodny. W końcu miałaś zły dzień, a twój facet okazał się prawdziwym gnojem.
Nigdy nie znamy innego człowieka.
Albo nigdy nie chcemy go poznać.
Moja żona i konkubina nie chciały wiedzieć, że wchodziłem w nie wkrótce po tym, jak baraszkowałem ze zwłokami. W tym czasie nie brałem kąpieli ani prysznica. W ich ciałach ożywały wspomnienia tego, czego doznałem wcześniej, z całkowicie mi uległymi, martwymi ciałami.
Z lalkami.
Ciałami, którym nie musiałem kazać czegokolwiek robić. Ciałami, które nie krzyczały ani nie protestowały. Z fragmentami ciał. Jedyną częścią drugiej istoty, której można naprawdę szczerze pożądać. Fragmentem wszechświata, który wprawia w pełne podniecenia drżenie.
Ktoś taki jak ja mógł siedzieć obok ciebie na ławce. Wasze dłonie mogły zetknąć się w autobusie lub pociągu. Twoja czyściutka dłoń i jego. Moja. Ta, którą rozgrzebywałem grób, a następnie wtykałem w nieruchome ciało.
Przebiegł cię nieprzyjemny dreszcz?
Ja mówię tylko o hipotetycznej sytuacji. Nigdy nie wiemy, kim tak naprawdę jest nasz przyjaciel. Niewiele więcej wiemy o mężach i braciach. Nikomu nie potrafimy czytać w myślach i nie znamy najskrytszych marzeń drugiego człowieka.
Zwłoki nie zdradzą tajemnicy.
To pierwsza prawda.
Ale wracając do wątku zrozumienia drugiego człowieka, muszę przyznać, że o własnym ojcu mógłbym powiedzieć naprawdę niewiele. Wiem, że został cudem ocalony z Oświęcimia. Ponoć znaleziono go wśród hałdy trupów tych, którzy padli z wycieńczenia. W końcu nikt nie sprawdzał im pulsu. Jeżeli ktoś zwalił się na ziemię, inni więźniowie odciągali go po prostu na bok, aby nie zmuszał żywych do nadkładania drogi i obchodzenia jego zwłok.
W ostatnich dniach wojny Niemcy spalili więcej dokumentów niż ciał i być może dlatego mu się upiekło. Odnalazł go radziecki żołnierz, który dostrzegł drżenie palców. Ściągnął go z góry na wpół zgniłych i na wpół zamarzniętych trupów. Ocucił czystym spirytusem, w czym ktoś przesądny mógłby doszukiwać się przeznaczenia. Dla mnie fakt, że po wojnie ojciec znalazł pracę w gorzelni, jest tylko zabawnym zbiegiem okoliczności.
Jego robota miała jeden zasadniczy plus. Mógł pić na umór. Codziennie i bez końca. Aby zapomnieć lub aby pamiętać – co za różnica. Przecież nikogo z ocalałych nie powinniśmy oceniać. Każdy z nich jest bohaterem swoich czasów.
Tak więc ojciec pił i zadawał się, z kim popadnie, i koniec końców złapał syfa. Nie wiem, czy obdarował nim matkę ani czy również w tym było jakieś przeznaczenie, lecz urodziłem się w zamartwicy.
Zamartwica… Pewnie gdyby nie własne doświadczenie i nie historia matki, nigdy nie poznałbym tego słowa.
Zamartwica.
Widzisz w tym przeznaczenie czy zabawny zbieg okoliczności? Już przy urodzinach towarzyszyła mi śmierć.
Chodzić nauczyłem się, dopiero kiedy miałem półtora roku. Byłem nieporadny i ciągle się wywracałem, zupełnie jakbym za wszelką cenę bronił się przed wkroczeniem w ten cholerny świat. Matka całymi dniami trzymała mnie za rączki i prowadziła po mieszkaniu. A ja co chwilę leżałem na podłodze.
Bach.
Bach-bach-wstawaj, kurwa-bach.
Przeciwko przymusowi protestowałem jedynie płaczem.
Mówić zacząłem dopiero wtedy, gdy skończyłem trzy lata. Zresztą odzywałem się ponoć niewiele i niechętnie. Matka poświęcała mi każdą wolną chwilę, a ja nie potrafiłem się jej zrewanżować nawet wesołym gaworzeniem. Moim pierwszym słowem z pewnością nie było „mamo”.
Byłem ohydnym dzieckiem.
W gazecie, której fragment przeczytał przesłuchujący mnie kapitan, napisano coś, co utkwiło mi w pamięci. Ponoć matka często mówiła, że żałuje, że nie utopiła mnie podczas pierwszej kąpieli. Nie wiem, czy to prawda. W pierwszej chwili chciałem protestować i krzyczeć, lecz jakie to miało znaczenie?
Ktoś to, kurwa, parszywie wymyślił.
Wiem, że mama kochała i kocha mnie całym sercem.
To dzięki niej jestem gotów wyznać ci całą prawdę. Gdyby się tu nie pojawiła i nie przekonała mnie, wolałbym nie powiedzieć już nigdy ani słowa, lecz wczoraj pozwolono jej ze mną porozmawiać. Zapewniła, że będzie mnie kochać do końca moich dni, jeśli tylko wyznam prawdę…
Pieprzenie…
Do końca moich dni. Dostrzegasz w tym pewien podtekst?
Jakby wiedziała, że moje dni łatwiej policzyć niż te, które zostały jej.
Naprawdę nie wiem, czy matka kiedykolwiek powiedziała, że żałuje, że nie utopiła mnie podczas pierwszej kąpieli. Wszystko mi się plącze i miesza.
Ale może, gdyby rzeczywiście to zrobiła, byłoby lepiej?
Może to wszystko to nie moja, ale jej wina? Znalazłbym kilka argumentów za tą tezą. Pamiętaj, że obiecałaś ocenić je całkiem szczerze.4.
Pamiętasz mojego brata Andrzejka? Już ci o nim wspominałem.
Pamiętasz jego błękitne oczy, zaślinione wargi i zmierzwione włosy?
Pamiętasz rączkę, którą wyciągał ku mojej twarzy?
To wszystko, co mam. Nikt nie zrobił mu zdjęcia ani nie narysował węglem na pomiętej kartce papieru. Nie zostały po nim żadne zabawki, ubranka ani historie. Może poza tą, że był dobrym i grzecznym dzieckiem. Mało płakał, a jego spojrzenie było spokojne i mądre.
O nie.
Nikt nie powiedział, że moje takie nie było. Nikt nas nie porównywał ani nie przedstawiał mnie jako tego gorszego.
Mój brat zmarł, gdy miałem szesnaście albo siedemnaście miesięcy. Znaleziono go w łóżeczku, które stało tuż obok mojego. Nie ruszał się, miał obrzęknięte, sine wargi, lekko rozwarte oczy i rączki rozrzucone na boki.
Być może to właśnie ten moment zapamiętałem. Śmierć, która pojawiła się tuż przy mnie. Może rączki, które we wspomnieniu wyciąga do mojej twarzy, wyciągał, szukając ratunku? A może wyciągał je ku mnie już jego duch?
Nie pamiętam, żeby matka płakała. W ogóle jedyne, co przypominam sobie z jego pogrzebu, to zapach kadzidła i lodowate zimno kaplicy. I trumna, którą opuszczano do małego grobu. Pamiętam, jak zgrzytnęła o piaszczyste podłoże. Chwilę później grabarze wciągnęli sznury. Było w tym obrazie coś, co mnie fascynowało.
Zdaje się, że obserwowałem wszystko z ramion matki. Miałem dobry widok i nie płakałem. Niedługo potem nauczyłem się chodzić, tak jakbym potrzebował do tego śmierci brata. Zastanawiam się, czy nie był to warunek, by matka zabrała mnie ze sobą na cmentarz.
Nie jestem też pewny, czy chciałem tam wrócić.
Z perspektywy lat wiem, że z cmentarzem Miłostowo wiążą się jedne z moich najlepszych wspomnień. Ty też takie masz – choć zapewne dotyczą świąt spędzonych w rodzinnym gronie, zabawy w przedszkolu lub na podwórzu. Przed oczami przewijają ci się roześmiane twarze przyjaciół oraz kolegów.
Ja widzę zrozpaczoną twarz matki.
Czuję woń dogasających zniczy i zwiędłych kwiatów.
Słyszę płacz żałobników i uderzenia łopat o glebę.
Teraz, gdy nie pozostało mi nic innego, również zanurzam się w tych wspomnieniach. Przynoszą mi ulgę i przypominają, że kiedyś, dawno temu, istniał dla mnie lepszy, wspaniały świat.
Możesz się dziwić, ile chcesz, ale twoje domysły są całkowicie słuszne.
Świat moich ukochanych wspomnień dzieciństwa znajdował się właśnie tam.
Wśród cmentarnych nagrobków.
Zaraz ci o nich opowiem.5.
Bazę wypadową miałem za nagrobkiem świętej pamięci Zofii i Andrzeja Czerwińskich. Punkt obserwacyjny – przy grobowcu, z którego ktoś oderwał tabliczkę. Kolejny przy starej mogile ziemnej, nad którą pochylał się metalowy zardzewiały krzyż. Po deszczu zbierała się na nim woda i skapywała, przypominając krwawe łzy. Obserwowałem, jak wsiąkają w glebę nasiąkniętą już tyloma łzami żałobników.
Zmarły tragicznie Stanisław spoglądał na mnie z porcelanowego portretu, gdy czaiłem się przy bazie numer dwa. Pamiętam jego wielkie wąsy i wysokie czoło. Zawsze wydawało mi się smutne, że leżał w pojedynczym grobie. Mimo że zahaczył o poprzedni wiek, musiał przeżyć te kilkadziesiąt lat sam. A może wcale nie?
Wielokrotnie się nad tym zastanawiałem. Starałem się też wyobrazić sobie, jak wyglądała jego tragiczna śmierć. Został zastrzelony? Zginął w katastrofie samolotu albo balonu? Może otruto go jak bohatera jednej z bajek, które wtedy mi opowiadano, a którego imię zatarło mi się w niepamięci.
18 grudnia 1947 roku. Co się wtedy stało, zmarły tragicznie panie Stanisławie? Czy ktoś rozłupał panu czaszkę, by zabrać kilka banknotów? Czy to była rozpędzona dorożka i spłoszony koń? Co rusz wymyślałem kolejne historie. Przeżywałem tę śmierć na setki sposobów, lecz żaden nie wydawał mi się dość prawdziwy.
Najlepszej rozrywki dostarczyło mi jednak miejsce oddalone o kilkadziesiąt metrów od grobu Stanisława. Trzeba było przejść alejką w dół, minąć kilka wierzb oraz kamienny krzyż.
Matka nie robiła mi wyrzutów, gdy się oddalałem. Miałem wtedy już pięć lat i towarzyszyłem jej w regularnych spacerach na grób mojego brata. Czasem byliśmy na Miłostowie dwa razy dziennie, a gdy była niepogoda, to zdarzały się nam najwyżej dwa dni przerwy. Rytuał trwał niezmiennie od trzech zim. Pamiętam święta spędzone na cmentarzu, lecz nie mam żadnych wspomnień z domu.
Matka za każdym razem sprzątała grób, zgarniała liście i wyrywała chwasty. Wydeptywała śnieg wokół mogiły. Potem kucała bezpośrednio przy niej lub siadała na trawie. Nie wiem, czy się modliła. Nigdy z nią o tym nie rozmawiałem. Zamierała w bezruchu i milcząc, wpatrywała się w nędzny krzyżyk lub w swoje dłonie. Czasem patrzyła w niebo.
Na początku płakała, lecz po latach nie widziałem już łez.
Miała kamienną, pełną napięcia twarz, zastygłą w wyrazie niewypowiedzianej pretensji. Żalu do całego świata.
Podobną minę miała, gdy odwiedziła mnie w zakładzie i nakazała mówić prawdę… Nie mam pojęcia, czy pretensję miała do mnie, czy do siebie.
Ale wciąż nie opowiedziałem ci o moim ulubionym miejscu na Miłostowie. Był to rozpadający się, źle zamurowany grób, którego płyta zsunęła się na bok. Wystarczyło, żebym się po nim przeczołgał, a mogłem wskoczyć do środka.
Za każdym razem czułem się jak odkrywca.
Nie słyszałem wtedy zapewne ani o Magellanie, ani o Kolumbie, lecz w każdym z nas tkwi przecież żyłka odkrywcy. Wiesz coś o tym. Przecież czytasz te słowa tylko po to, aby poznać moją skrzywioną psychikę.
Ja pragnąłem poznać ziemię nieznaną.
Do tej pory wśród zapachów cmentarza dominuje duszący aromat wilgotnej gleby i zbutwiałych trumien. Leżące w nich zwłoki musiały się rozłożyć lub zakonserwować, bo nie pamiętam, aby śmierdziały. Poza tym, gdyby z dołu cuchnęło, ktoś pewnie wcześniej zwróciłby uwagę na tę szczelinę.
Wcześniej niż…
– Co ty tu robisz?!
Niski pisk wyrwał mnie z zabawy. Byłem wtedy gospodarzem krypty albo mężem zmarłej damy. Te dwa scenariusze odgrywałem w głowie najczęściej.
Podniosłem głowę i dostrzegłem purpurową twarz tłustej kobiety. Obok niej stał drobny, skulony staruszek. Oboje wpatrywali się we mnie z mieszaniną złości oraz odrazy.
– Wyciągnij go stamtąd – wycedziła ona.
Mężczyzna natychmiast usłuchał rozkazu. Z zadziwiającą siłą chwycił mnie za kołnierz, po czym wywlókł na górę. Nie zwrócił uwagi na to, że karkiem przygrzmociłem w pokruszoną płytę. Czułem, że mam tam zdartą skórę.
– Co ty, chłopcze, jesteś jakimś szczurem?! Po coś tam wlazł?
Zareagowałem jedynie wzruszeniem ramion.
– Nie umiesz mówić?
Ponownie wzruszyłem ramionami i jeszcze raz z żalem zerknąłem do grobu. Od pewnego czasu planowałem otwarcie tej trumny. To było jak sięgnięcie po kufer pełen skarbów. Albo…
No dobrze, przyznaję. Tamtego dnia ani nie bawiłem się w gospodarzenie kryptą, ani nie byłem mężem otrutej damy. Kombinowałem, jak podważyć wieko trumny i zajrzeć do środka. Doskonale to pamiętam.
Spróchniałe deski ustępowały pod naciskiem metalowej blaszki, którą znalazłem przy bramie. Gdy staruch wywlekał mnie ze środka, wypuściłem ją. Znalezienie jej po ciemku graniczyło z cudem. Musiałem odłożyć swój plan do następnego wypadu…
Para rozejrzała się wokół. O tej porze na cmentarzu nie było zbyt wielu osób, więc od razu dostrzegli moją matkę. Kobieta chwyciła mnie za rękę i poprowadziła w jej stronę. Przeszliśmy w milczeniu kilkanaście metrów.
– To twoja mama? – zapytała na tyle głośno, by matka mogła ją usłyszeć.
Skinąłem głową.
– Niech pani lepiej pilnuje dzieciaka. Bawił się tam, w zapadniętym grobie, jak jakiś szczur. Grzebał przy trumnach, a to święta ziemia…
Święta ziemia? Do tej pory pamiętam głos tej paniusi. Bardziej martwiła się o spokój zmarłych niż o moje życie. Wbrew pozorom nie ma w tym nic dziwnego.
A ja już wtedy postanowiłem, że na pewno zajrzę do tamtej zbutwiałej trumny. Rozpalona dziecięca ciekawość narasta każdego dnia i musi znaleźć ujście. Mnie udało się ją zaspokoić dość szybko.
Żałowałem, że wówczas nie było w pobliżu tej obruszonej paniusi i krzepkiego starca.
Zdziwiliby się.6.
Wieko trumny zapadło się, gdy uderzyłem w nie kamieniem. Był to bardziej inwazyjny sposób niż majstrowanie blaszką, ale zdecydowanie szybciej przyniósł właściwy skutek.
Drewno trzasnęło.
Serce załomotało mi w piersi. Zerknąłem w górę. Nawet gdyby ktoś szedł alejką, nie mógłbym go teraz zobaczyć. Widziałem jedynie fragment zasnutego chmurami nieba. No i zwieszoną ponuro gałąź.
Matka nadal nie zwracała na mnie żadnej uwagi. Miałem jedynie się pilnować i pojawić, gdy zacznie się zbierać do domu. Zmawiała wtedy kilka modlitw, bezgłośnie poruszając ustami. Żegnała się, po czym jeszcze przez parę minut wpatrywała się w grób mojego brata.
Nie mogła mnie słyszeć. Zdaje się zresztą, że nie słyszała zupełnie niczego.
Głęboko wciągnąłem powietrze razem z pyłem i duszącą wonią, która uleciała z trumny. Nie był to smród rozkładu, a zapach przypominający skondensowane stęchłe powietrze piwnicy. Okleił mi przełyk.
Splunąłem.
Przesunąłem się, aby wpuścić do środka więcej światła. Otwór był niewielki, więc nic nie widziałem. Wnętrze trumny zionęło ciemnością.
Odczekałem jeszcze kilka sekund i po raz kolejny uderzyłem kamieniem o wieko. Kilka wielkich drzazg stanęło na sztorc, kalecząc mi dłonie. Nie zwróciłem na to uwagi. Dziura powiększyła się, lecz nadal nie mogłem nic dostrzec.
Zniecierpliwiony, wsunąłem do środka dłonie. Po omacku macałem po jakiejś śliskiej tkaninie, aż nagle dotknąłem czegoś twardszego. Serce waliło mi jak oszalałe.
Chyba nie wspominałem, że popękana tabliczka informowała, że w grobowcu spoczywa ś.p. Anna Karzewska primo voto Ditt. Nasuwają ci się teraz pewnie te same pytania co mnie.
Kim była? Jak wyglądała? Dlaczego umarła?
A może masz to głęboko gdzieś?
Wyobrażałem ją sobie jako wielką piękność, choć teraz wiem, że nie myślałem o twarzy. „Piękność” była dla mnie pojęciem opisującym coś mistycznego. Coś, czego kilkuletni chłopiec nie jest w stanie właściwie zrozumieć.
Zacisnąłem palce i zadrżałem z ekscytacji. Wyciągnąłem z trumny jakiś dziwny przedmiot. Natychmiast obróciłem się w stronę światła.
Wśród pyłu unoszącego się w powietrzu dostrzegłem strzępek materiału, w którym ściskałem kość. Do tej pory nie mam pojęcia, jaki fragment Anny Karzewskiej primo voto Ditt trzymałem w dłoni. Być może była to część jej kości ramiennej, być może żebro… A może coś całkiem innego.
Starannie upchnąłem zawiniątko do kieszeni i wyczołgałem się z grobu. Ledwie idąc z podekscytowania, wróciłem do matki. Bałem się, że odkryje moje znalezisko i każe mi je wyrzucić. Jednak ona nie zwróciła na mnie żadnej uwagi.
Kilka minut później zmówiła modlitwę, wyrwała przegapiony wcześniej chwast, po czym ruszyła do wyjścia z cmentarza. Za jego bramą chwyciła mnie za rękę.
Drugą ściskałem owiniętą w materiał kość.
Zastanawiałem się, gdzie ją schowam.
To był mój pierwszy prawdziwy skarb. A może nawet pierwsza prawdziwa miłość.7.
Zdarzało się, że szliśmy na cmentarz obok niedawno założonych ogródków działkowych. Mimo że okolica tonęła w błocie, w tamtym czasie kręciło się tam mnóstwo ludzi. Starsi chłopcy bawili się w podchody, a wydeptanymi w trawie ścieżkami spacerowały kobiety z wózkami.
W końcu znalazłem tam nawet kilku kumpli. Gdy prosiłem matkę, by pozwoliła mi się z nimi pobawić, reagowała obojętnością. Mogłem robić, co chciałem. Nie sprawiałem przy tym problemu, bo kiedy wracała, wystarczyło, że mnie zawołała. Natychmiast znajdował się ktoś, kto wiedział, gdzie jestem. Albo kto znał kogoś, kto wie.
Z tego też względu starałem się nie zapuszczać zbyt daleko. Czasem docierałem aż nad Kajkę, lecz po rzuceniu paru kaczek zaraz musiałem wracać. Po za tym kilka razy bawiłem się w ruinach starej cegielni. Do tej pory pamiętam jej nazwę – Hartwig & Weidemann Ziegelwerke. Czarna tablica z białym napisem wisiała na zgliszczach budynku. Dla kilkuletniego chłopca to doskonały punkt wyjścia do stworzenia pięknej historii.
– No, dalej, Eda! – zachęcał mnie Tomek.
Staliśmy u podnóża gruzowiska i bawiliśmy się w zdobywanie zamku lub w coś podobnego. Nie wiem tylko, czy królewna miała na imię Hartwig, czy Weidemann. W każdym razie Krzysiek i Paweł zacisnęli kciuki.
– Jesteś najmniejszy. Tylko ty dasz radę. No, nie bądź taki! Dalej, dalej, dalej…
– Pod naszym ciężarem to wszystko się rozchrzani.
Nie byłem przekonany. Moje zadanie miało polegać na wspięciu się po zwalisku cegieł i zerwaniu szyldu. Wejście do cegielni mogło ulec zniszczeniu w każdej chwili, codziennie waliły się kolejne ściany.
– Ma cykora. – Tomek lekceważąco machnął dłonią.
– Czeka, aż pomoże mu mamusia – dorzucił gruby, pryszczaty Krzysiek. Był najstarszy i cieszył się największym poważaniem reszty. Prychnął lekceważąco.
– Dam radę – odezwałem się wreszcie. – Dam radę.
Przy akompaniamencie gwizdów kolegów rozpocząłem wspinaczkę po pokruszonych cegłach. Szyld mogłem ściągnąć, wspinając się po resztkach schodów lub po pochylonej ścianie. Wybrałem to drugie wyjście. W razie upadku przynajmniej nie przygrzmociłbym o ostre kamienie i nie został pochowany żywcem.
Ostrożnie wspinałem się ku pustemu otworowi okiennemu. Mógłbym oprzeć na nim nogę i chwilę odpocząć.
Hartwig & Weidemann Ziegelwerke.
Do końca życia zapamiętam tę nazwę. Do końca życia, a być może i dłużej.
– No, dawaj! – wrzasnął Paweł.
Odsapnąłem coś niezrozumiale. Postawiłem stopę na skraju okna i nabrałem powietrza. Byłem zbyt mały, by dosięgnąć szyldu. Wyciągnąłem się, jak mogłem, lecz wciąż brakowało mi kilkunastu centymetrów.
Uczepiłem się gzymsu i zrobiłem ostrożny ruch. Przesunąłem się dosłownie o pół kroku.
W tym samym momencie poczułem, że mur delikatnie drży. Chciałem zeskoczyć, ale nie zdążyłem. Kątem oka dostrzegłem przechylający się filar. Cegła wieńcząca mur dobry metr nad szyldem oderwała się i zleciała prosto na moją twarz.
Chciałem się uchylić, ale…
Ostatnie, co pamiętam, to głuche puknięcie. Nie wiem, czy spadłem na ziemię, czy ktoś chwycił mnie w ramiona. Przypuszczam, że gruchnąłem jak kłoda na zwalisko gruzu.
– Żyjesz?
Otworzyłem oczy.
Zamrugałem.
Tomek i Paweł nachylali się nade mną, chlapiąc mi na twarz wodą zaczerpniętą z Kajki. Myśli mi się plątały, a w głowie czułem dziwny ucisk. Miałem rozbitą tuż nad czołem czaszkę. Pomyślałem, że szczęśliwie włosy zakrywają ranę. Matka nie powinna jej zobaczyć. Wielki guz już pulsował bólem.
Byłem pewny, że matka, gdyby się dowiedziała, co mi się stało, nigdy więcej nie zostawiłaby mnie z tymi chłopcami.
Chwilę później dostrzegłem, że ona również stoi tuż obok mnie. Miała nieobecne spojrzenie i dłonie splecione jak do modlitwy. Nie widziałem na jej twarzy troski.
– Mamo… – wyszeptałem.
– Musimy wracać do domu – zarządziła surowym tonem. Nie wyczułem w nim śladu zmartwienia, a jedynie rozkojarzenie. Była zdekoncentrowana, że coś wydarzyło się inaczej niż każdego cholernego dnia. – Idziemy.
Szarpnęła mnie za dłoń, stawiając do pionu.
– Mamo… – powtórzyłem. - Strasznie boli mnie głowa…
Nie zwróciła na moje słowa najmniejszej uwagi. Ruszyła przed siebie, nie trzymając mnie nawet za rękę. Po kilku minutach wycedziła, że nie ma czasu na włóczenie się ze mną po szpitalach.
Nie ma na to, kurwa, czasu.
Rozumiesz?
Chciałem ci o tym opowiedzieć na swoją obronę. Może to miało jakieś znaczenie, i właśnie dlatego stałem się tym, kim się stałem?
Nie wiem.
Łatwo jest szperać w pamięci i wynajdować kolejne usprawiedliwienia. Badający mnie lekarze ocenili, że w moim mózgu nie ma żadnych zmian. Według nich wszystko działało tak, jak powinno.
Chciałem się usprawiedliwić, lecz…
Zdradzę ci w tajemnicy, że ja naprawdę nie czuję się winny. Mówią, że to, co zrobiłem, to najbardziej przerażające zbrodnie popełnione w Polsce, a nawet w Europie. Przesłuchujący mnie kapitan powtarza, że nie ma drugiego takiego jak ja.
To mi schlebia.
Jestem wyjątkowy.
Jestem jedynym Zimnym chirurgiem.
Pewnie gdybym był bliżej i gdyby zmieniły się nieco okoliczności, mógłbym ci tym zaimponować. Prawda?
Ciągle nie powiedziałem ci, co zrobiłem. Zaskoczę cię.
Tyle mogę ci obiecać.
Ciąg dalszy w wersji pełnej