Zimny trop - ebook
Zimny trop - ebook
Tomek Winkler, prywatny detektyw z Wrocławia, jeszcze nie wydobrzał po ostatniej makabrycznej sprawie, gdy na jego biurku ląduje kolejne zlecenie. Tym razem zatrudnia go nie kto inny jak Roma Wiśniowiecka, sarkastyczna emerytka i znawczyni dobrego koniaku, a prywatnie… jego własna babcia.
W urokliwym kurorcie zniknął bez śladu jej znajomy – starszy pan, któremu na pewno nikt nie życzyłby źle, prawda?
Winkler ma odmienne zdanie. Jednak tropy ciągle zasypuje śnieg, a byli koledzy z policji wcale nie zamierzają ułatwiać śledztwa. Echa poprzedniej sprawy nie ucichły i zdecydowanie nie wszystkim podoba się, że Winkler ostatnim razem wyszedł z tarapatów cało. Może więc teraz trzeba dopomóc pechowi?
Beata i Eugeniusz Dębscy w drugim tomie swojego kryminalnego cyklu „Tomasz Winkler” zgrabnie budują nową historię, w której intryga sensacyjna przeplata się z obyczajową, a ludzki los jest bardziej powikłany niż niejeden zbrodniczy plan.
„Okazuje się, że tajną bronią detektywa oprócz przenikliwego umysłu może być jego… babcia. Tajną bronią Dębskich jest na pewno wartka akcja, humor i Tomasz Winkler we własnej osobie!” – Tomasz Duszyński, pisarz, scenarzysta
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3729-6 |
Rozmiar pliku: | 730 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jakby co – to ja myślałem, że zdechnę po przebudzeniu... Byłem nawet tego pewien... A wygląda, że mi się upiekło...
Jeszcze zanim otworzył oczy, przypomniał sobie, że już wieczorem prorokował koszmarne przebudzenie. Dla Winklera detoks wcale nie był lepszy od toksu. W każdym razie przez wszystkie te dni w szpitalu czuł się fatalnie, ulga nie nadchodziła, zniechęcenie i fizyczny ból razem wzięte rokowały marnie.
Byłem pewien, że obudzi mnie pękający czerep, skręcony w korkociąg język i zwężona do koniecznego minimum tchawica.
Niespodziewanie czuł się dobrze, albo nawet lepiej. Poza lekkim niesmakiem w ustach, takim chemicznym, jakby nałykał się leków albo rozpuszczalnika – a przecież wszystko brał dożylnie! – i pragnieniem, być może wywołanym przez ów niesmak, nie odczuwał większego dyskomfortu.
Kalendarz na parapecie okna sugerował, że był pierwszy grudnia.
Chyba że ktoś nie przesunął małej kratki. Ale nie, wczoraj widniały w niej trójka i zero.
Winkler zaparł się łokciami i odpychając piętami, podciągnął wyżej na wezgłowiu. Lepiej teraz kontrolował dwuosobowy pokój, prawą ręką sięgnął do butelki mineralnej z dzióbkiem dla małosprawnych pacjentów i dzieci albo – biegaczy. Woda, ciepła i niegazowana, nie poprawiła stanu jamy ustnej, ale chociaż ją zwilżyła.
Rozejrzał się po separatce. Miał na wprost swojego łóżka nieduży telewizor, żaden płaski diodowo-ledowy, nie, ze zwykłym kinolem i zaopatrzony w automat na dwuzłotówki. Popatrzył na drugie łóżko, puste, gładkie gładkością nieużytku, na szafce nie stały butelki, z kontaktu nie zwisała ładowarka telefonu. Czyli był w tym pokoju sam.
I tak nie będę tu leżał. Dzisiaj wychodzę!
Potrząsnął lekko głową.
Dlaczego dopiero „dzisiaj”? Zaraz!
Sięgnął ręką po płaskie pudełko na kablu, ale nie zdążył wybrać przycisku, jednego z trzech. Zobaczył tylko, że czerwony jest dodatkowo opisany: „Alarm”, pozostałe dwa zostały bez identyfikacji. Zgrzytnęła klamka i pisnęły zawiasy, Winkler odruchowo drgnął, jakby przyłapano go na czymś mało męskim. Upuścił urządzenie.
W progu stał Malicki, komisarz zafajdany, z fałszywym bananem na ustach. Zrobił pięć kroków, ominął puste łóżko, położył na nocnej szafce Winklera wiązkę żółtych tulipanów, chyba maszynowo owiniętych celofanem. Kiedy się pochylił, gruby złoty łańcuch noszony na wierzchu, na T-shircie, majtnął się ciężko.
Biedny dupek... Spodobał mu się łańcuch Voighta w Rayu Donovanie? I ta wiącha... Na sto procent z Biedy. Co mu odbiło?
Malicki włożył dłonie do kieszeni bojówek.
– Cześć. – Przekrzywił głowę i przyglądał się Winklerowi pod różnymi kątami. – No, buzia wymaga współczucia, na pewno. Łapy pokancerowane, żebra potłuczone. Obróbka na całego, nie? Ale – zrobił współczującą minę – ty już zapomniałeś, że policjant co jakiś czas zbiera po pysku. Zebrałeś jak rasowy pies! Ironia losu – nie jesteś psem, a wpierdol i tak cię nie minął. – Zachichotał bezgłośnie, samym oddechem. – Nie będę długo, robota, wiesz. Mało mam czasu.
Usiadł na taborecie, usiłował założyć nogę na nogę, ale za mało było tu miejsca, ostatecznie walnął golenią o rant łóżka, rzucił kilkoma ciężkimi słowami, rozcierał chwilę obolałe miejsce.
– Tomciu... – Przeszedł z marszu do sedna, już bez komentarzy co do zdrowia. – Robimy taki deal: albo sprawa idzie na konto policji, a ty siąkasz w chusteczkę i milczysz, albo byłego i z lekka obsranego kolegę Winklera pakujemy do pierdla za umyślne utrudnianie dochodzenia, mataczenie, molestowanie świadków z wprowadzaniem ich w błąd na czele. Do tego posiadanie broni. – Puścił oko. – Wiem, że możesz i będziesz chciał zrzucić to na trupa, ale tak naprawdę to jest twoja klamka, kolego, i jak się zaprzemy, wsadzimy ci ją niezawodnie w dupę, przecież wiesz. – Wykrzywił usta w trudnym do określenia grymasie: ni to pogardy, ni to współczucia, ni to zwyczajnego wrednego i triumfującego uśmiechu. – Wiesz, że nie możemy pozwolić, żeby ktoś za nas rozwiązał serię dwóch tuzinów bestialskich morderstw? Zresztą, jeśli nawet zaczniesz mleć ozorem, to i tak nas nie wkręcisz, prawda? Na konferencji prasowej powiemy, że siedzieliśmy ci na karku z powodu... – Strzelił palcami. – O, tu się coś wymyśli. A cała reszta to i tak nasza zasługa. Tylko że wtedy będziemy mieli kosę, jak Śląsk z Zagłębiem. Zgłosisz się po coś, a ja ci: spier–dalajlama! Tak?
Winkler wyciągnął w górę obie ręce, wyprężył, splótł palce i wygiął na zewnątrz, trzasnęły dwa stawy.
– Tak-tak. Słucham – rzucił niedbale do Malickiego. – Kontynuuj. Na pewno długo pisałeś scenariusz, wkuwałeś trudne słówka. Wal, ja posłucham i wytrzymam.
Ten zmrużył oczy, teraz przypominał Winklerowi komiksowego człowieka-żmiję. Potarł czoło. Winkler opuścił ręce i grzecznie ułożył je na kołdrze. I od razu cofnął prawą rękę, za blisko była Malickiego. To był ten typ, który mógł, wstając z taboretu, potknąć się i opierając o łóżko, przypadkowo złamać ofierze dwa palce.
Sam kiedyś przyznał po dużej wódeczce, że ćwiczył niemruganie. Jak usłyszał, że Ewa Demarczyk nie mrugała w czasie występów, uznał to za świetny numer do przesłuchań. Przesłuchiwany osobnik zaczyna się czuć nieswojo pod takim wężowym wzrokiem. Ale ja wiem, że jak pociera zmęczoną dłonią czoło, to szybko mruga na zapas. Gnojek...
– Odbieramy ci też prawo jazdy, bo prowadziłeś pod wpływem narkotyków i alkoholu – oświadczył nagle Malicki.
Winkler nie spodziewał się niczego dobrego po gościu, ale ogrom tupetu go zaskoczył.
– Przecież byłem ofiarą porwania! – zaprotestował, czując, że mówi kompletnie nie to, co powinien. Inaczej – nie powinien mówić w ogóle. Sprawa była przemyślana, zaplanowana, zdecydowana. Przypieczętowana. – Nie ja się szprycowałem, tylko mnie... naszprycowano. Bez różnicy twoim zdaniem? – dokończył mimo rozwrzeszczanych w głowie myśli.
Po co ja to mówię? Przecież on to wie i tylko czeka na moje biadolenia! I triumfuje. Idiota ze mnie!
Malicki rzeczywiście chwilę napawał się sytuacją. Potem lekko uniósł lewy kącik ust. „Nie, nie uśmiecham się, tylko tak wyglądam, jakbym się uśmiechał. Cha-cha!”. Plasnął dłonią w kolano.
– A kogo to? Jechałeś pod wpływem. – Pozwolił sobie jeszcze na kilka sekund pławienia w gówniarskiej satysfakcji. Winkler postanowił nie przedłużać jego radości swoimi lamentami. Pokręcił tylko lekko głową. – Jakby cię tam nie było, jakbyś się nie szwendał jak smród po gaciach, toby nie było szprycy.
Winkler chciał powiedzieć: „Gdyby mnie tam nie było, to nadal raz do roku umierałaby w męczarniach jakaś kobieta, a wy byście bezradnie rozkładali ręce”. Chciał tak powiedzieć, ale uznał, że przekomarzanie się tu i teraz uwłacza jego godności. Zresztą Malicki nie przyszedł dyskutować, tylko coś przekazać. Widać to było w jego oczach. Wytrzeszczonych i nieruchomych.
– Bez spluwy i prawka będziesz siedział grzecznie na dupie i nie przeszkadzał nam w pracy.
Winkler patrzył mu w gadzie oczy i zastanawiał się, czy warto... Czy warto się odzywać. Powinien powiedzieć coś takiego: „Wiesz co? Był czas, kiedy brakowało mi was, roboty, satysfakcji, poczucia sensu pracy w firmie. A teraz widzę, że kompletnie nie ma czego. Jesteście bandą knurów o mentalu kiboli, pracujących tylko na siebie, pod siebie, dla siebie. I jeszcze jedno: wyglądacie jak przestępcy, ubieracie się i strzyżecie jak bandziory, macie fury jak oni, beemy i audiory, mówicie i – pewnie – myślicie jak oni. Przeciętny Polak jak was widzi, to się boi, że jesteście bandziorami, a jak widzi bandziorów, to myśli, że policja idzie”.
Uznał, że jednak nie powie. W końcu był w ich gronie ładnych parę lat.
– Całujcie mnie w dupę! – Usiadł na łóżku z nogami w stronę okna, przez ramię rzucił: – Zabierzcie mi jeszcze legitymację honorowego krwiodawcy, to nie będę miał darmowych czekolad. A teraz, jak to szykownie i celnie powiedziałeś: wypier–dalajlama!
Malicki uśmiechnął się lekko i potarł czoło. Westchnął z obłudnym współczuciem, otworzył usta, ale Winkler miał już go dość. Chwycił antycznego pilota z kablem grubości węża do pralki i nacisnął kilka razy przycisk przywołania. Wstał i zrobiwszy dwa kroki, dopadł parapetu. W głowie się zakotłowało, ale słabo. Czyli zdrowy.
– Wypierdalaj, powtarzam. Głuchy?
– No i brawo! Wszyscy się cieszą! – Malicki podniósł się i przyłożył czubek wskazującego palca do skroni. Łeb miał wygolony jak Pitbull Dorociński w kultowo uwielbianym przez policję serialu: skronie i boki na zero, wyżej – czub. Poniżej uszu i za nimi obowiązkowy tatuaż, kod kreskowy. – Tak właśnie myślałem, że będziesz rozsądny. Zawsze byłeś rozsądny, co nie? Jeśli się wychylałeś, to tylko przez parapet, żeby puścić pawia na trawnik. Cześć pracy!
Niespodziewanie sięgnął po bukiet.
– Po chuj mają się marnować, nawet jeśli składkowe. Na ciebie? Chujka takiego?! – Odwracając się, rzucił jakby pod nosem: – Dam starej, to może i ona mi da?
Ruszył do drzwi, chichocąc z własnego tekstu.
– Malicki? – Chciał użyć starego „Malicki, chuj ci w cycki!”, ale powiedział: – Ten twój tatuaż... – Popukał czubkiem palca w miejsce na swojej szyi. – Pamiętasz, jak napierdoliłeś się jak rosyjski szachista w ulubionym lokalu Jazzda? – Malicki trwał nieruchomo, nieraz tam był i nieraz był zeskrobywany spod hokera. – No więc zeskanowali ci go wtedy i cała komenda wie, że masz na szyi zakodowane: „Paczka prezerwatyw, 7 złotych 49 groszy”.
Malicki nie wytrzymał i mrugnął. I drugi raz. Głowa mu drgnęła.
– Całuj mnie w dupę! – warknął i wyszedł.
W ostatniej chwili przytrzymał drzwi, żeby nie trzasnęły i nie zdradziły, jak jest wkurwiony.
* * *
Winkler czuł, że dygoce mu lewa stopa, wbił ją mocniej w podłogę i odetchnął głęboko kilka razy.
– Co za szumowina... – powiedział na głos, nie dlatego, że tak brzmiało mocniej, tylko żeby sprawdzić, czy nie śpi, czy nie śni, czy dysponuje pełnią władz umysłowych.
Dysponował, nie spał i nie śniło mu się nic.
Gdzie może być ubra...
Do pokoju weszła pielęgniarka, Justyna, przypomniał sobie, a za nią wysoka, szczupła i kształtna lekarka z obfitym kokiem i w crocsach na grubej platformie, dzięki czemu niemal dorównywała wzrostem Winklerowi. Miała dyskretnie umalowaną twarz, która niezbyt potrzebowała makijażu, ale ten subtelny jej nie przeszkadzał i nie szkodził. Po prostu skupiał wzrok na ładnej twarzy.
Na widok stojącego Winklera lekarka zajrzała w kartę pacjenta i jakby się lekko speszyła. A potem podniosła wzrok, opuściła, zerknęła jeszcze raz w kartę i jeszcze raz podniosła. Odchrząknęła i wyciągając przed siebie rękę, pomachała paluszkiem jak malutką wycieraczką na nieistniejącej szybie.
– Panie Tomaszu? Proszę się nie forsować. Pan jeszcze poleży.
– Oj nie, ja właśnie leżeć nie mogę, nawet u pani – powiedział takim tonem, jaki mógłby – jak przypuszczał – spodobać się lekarce.
Ale nie spodobał. Chyba. Trudno było stwierdzić, bo zdawała się niewzruszona. Podeszła jednak bliżej, chwyciła go za przegub lewej dłoni i trzymała chwilę, patrząc na swój zegarek.
Jakby w oczy mi spojrzeć nie chciała?
Więc on spojrzał – na jej identyfikator. „Dr Irena Wawrzyńska-Matek”.
O żeż w mordę...!
Cofnął się odruchowo, w tej samej chwili pielęgniarka pchnęła drzwi, te zaskrzypiały przeraźliwie. Winkler zrobił lekko przestraszoną minę, Irena Wawrzyńska puściła jego rękę, a on zręcznie rzucił się do szafki.
Spieprzaj stąd, Winkler, zanim odwalisz coś głupiego! Coś, czego potem będziesz żałował...
W szafce leżały trzy T-shirty, para sztruksów, polar i kurtka. Na butach foliowa torba, w której, jak się domyślał, były bielizna i skarpety. Romcia stanęła na wysokości zadania. Wszystko czyste i świeże; zakrwawione, przepocone, na pewno nieświeże ubranie z akcji w Dobromierzu zostało usunięte, wyprane albo wyrzucone.
Winkler wyszarpnął wieszak ze spodniami i drugi z koszulkami.
– Muszę, pani doktor... wyrywać się stąd – rzucił w przestrzeń. – Mam dużo pilnej roboty, a bez pracy czuję się źle i nie mam kołaczy. Ha, ha! – zarechotał nerwowo.
Miał nadzieję, że doktor Wawrzyńskiej-Matek nie spodoba się prostacki ton i styl rozmowy. Trafił.
– Proszę podpisać w dyżurce wypis na własne żądanie – warknęła i wyminąwszy Winklera, pokonała przestrzeń dzielącą ją od drzwi.
Zaskrzypiały i chrumknęły klamką. Winkler podszedł do nich, zablokował plecami i zaczął się przebierać.
Skąd ona tutaj? Zbieg okoliczności? No chyba, bo co...? Przyszła zaaplikować śpiącemu dawkę pavulonu? Oj, Winkler, poniosło cię. Pewnie cię nawet nie poznała, nie pamięta, dla niej to ty w ogóle nie istniejesz.
Zauważył, że z emocji cały się spocił – bardziej niż podczas rozmowy z Malickim. Dokuczały mu też nagłe, na szczęście krótkotrwałe, ataki bólu głowy, starał się więc ubrać, utrzymując pionową pozycję. Nie było łatwo i nie do końca się udawało, posykiwał i pomrukiwał przez zaciśnięte zęby, ale nie trwało to długo. Osiem, może dziesięć minut później wymaszerował na korytarz i rozejrzał się na boki. Zegarek informował, że jest dziewiąta z minutami.
Zaraz zameldują się tu mama z Romą, trzeba je uprze...
Za późno. Zza zakrętu wyłoniły się obie, matka z babcią. Z torbami i pakami.
No tak, dla mnie woda, krzyżówki, bułki i wędliny. Dla pielęgniarek pączki, dla lekarza koniak. Szlag!
Pomachał do nich i skierował się do dyżurki, gdzie podpisał kwit wyjścia na własne żądanie, potem wygarnął z oddziału matkę i babcię. Zdążyły tylko obdarować personel niższy firmowym bezowym od Spychały, paczkami kawy i herbaty.
– Chodźmy stąd, szybko! – syknął.
Wyjął z rąk kobiet reklamówki i demonstrując dobre samopoczucie oraz powrót do wzorowej kondycji, pognał do schodów.
– Tomasz? – Matka stukała obcasikami, zbiegając za nim po schodach. – Dobrze widziałam? Był tu Malicki?
– Jeśli był, to nie u mnie. – Wzruszył ramionami. Postanowił podkręcić kłamstwo: – I oto właśnie mamy dowód na to, jakim gnojkiem Malicki jest.
– A skąd miał wiedzieć, że tu jesteś? – dołączyła do przesłuchania babcia Roma.
– No to gównianą policję w takim razie mamy – sprawa chyba głośna, trupów od groma, a oni nie wiedzą? Choćby z czystej zawodowej ciekawości powinni się zainteresować, nawet jeśli nie prowadzą sprawy. A tam! – Przełożył reklamówki do prawej ręki i machnął lewą. – Dajmy spokój. Mnie to już nie dotyczy, kolegów mam gdzie indziej...
Nacisnął klamkę łokciem i pchnął drzwi barkiem. Wyskoczył na zewnątrz. Słońce akurat przystanęło za deklem z marudnych ciemnych chmur, podjazd – mokry i nierówny. Domyślił się, że matka zaparkowała kilometr stąd, bo tak uważała: nie wolno liczyć na miejsce blisko celu, bo nigdy go nie ma, zawsze potem trzeba się cofać, zawracać, czasem łamiąc przepisy. Odwrócił się, żeby kpiną zmienić temat, ale Elżbieta pokazała mu język i powiedziała:
– W prawo, zaraz na początku ulicy.
– Mnie oszczędza – dodała skwapliwie Roma.
– Kosztowało cię to sporo nerwów, mamcia, co?
– No patrz, co za kanalia! – jęknęła matka do Romy. – Jeszcze się naigrywa, zamiast cieszyć, że nie musi kuśtykać daleko.
– Nie kuśtykam, czuję się świetnie, mamo. Nic mi nie było, poza tym, że się napiłem whisky po piguł...
– Tomasz! – syknęła Elżbieta. Tupnęła w asfalt, żeby podkreślić oburzenie. – Nie uważaj nas za kretynki, a siebie za Einsteina konspiracji. Iwa też ma rękę w ortezie...
Zatrzymał się gwałtownie.
– Bo?
– Bo się wyrypała na tej drodze, którą cię ścigała, jak waliłeś felgami w oba krawężniki na zmianę!
– Setką! – dorzuciła Roma.
Obie popatrzyły na siebie i – jak mu się wydało – przybiły w myślach piątkę.
Westchnął i niemal pogalopował chodnikiem do samochodu.
* * *
Renault Eli, jak zwykle wypucowane do blasku i błysku, zaparkowane było tak, że zajęło dwa miejsca parkingowe w szeregu. Na pewno zebrało furę jobów od innych kierowców. Wóz mrugnął dwukrotnie światłami, szczęknęły zamki, Winkler otworzył tylne drzwi i nie zwracając uwagi na protesty Romy, wpakował się z torbami na tylną kanapę. Styl jazdy matki wprawiał go niezmiennie w przerażenie. A nie miała na koncie nawet stłuczki! Gdy Roma zatrzasnęła drzwi, wyjął komórkę i z ekranu skrótów wybrał Iwę.
– Na chodzie? – zapytała, odbierając po drugim sygnale.
– Tak, ale jadę z mamą samochodem, więc ten stan może ulec raptownej zmianie...
– Jak się czujesz?
– Znakomicie. Podliftowany kroplówkami, podziurawiony iniekcjami.
– Dobra, to zgłoś się, jak będziesz na trwałym gruncie.
– No. Jeśli dotrę cało!
– Gadzina! – mruknęła Elżbieta, wyjeżdżając z szeregu zaparkowanych samochodów.
Jakiś „idiota” przemknął obok, becząc kaprawym jednotonowym klaksonem. Winkler przerysował podsufitkę omdlewającym spojrzeniem, ale postanowił nie denerwować matki, i tak stremowanej jego obecnością w wozie.
– Idiota! – warknęła matka pod adresem Bogu ducha winnego kierowcy.
– Matko, już ze mną okej – powiedział. – Nie śpiesz się, nie denerwuj. Dojedźmy cało do domu.
– Ja się nie denerwuję... – zaczęła Elżbieta, patrząc w lewo na zbliżeniu do drogi głównej. – Koryguję: już się nie denerwuję. I zawsze dojeżdżam cało wszędzie.
W samochodzie panowałaby cisza, gdyby nie skutecznie zwalczający ją silnik, piłowany przez Elżbietę Winkler.
Roma postanowiła rozładować atmosferę.
– Kupiłam ci serdelki. Te z Kwaśnej, co lubisz. Z dużą ilością mięsa.
Ja... lubię jakieś serdelki? Od kiedy? I to mięsne?
Odkaszlnął lekko.
– To znaczy – serdelki dla mnie, na moje zęby, tobie frankfurterki – skorygowała wypowiedź babcia. – Ale wiesz, taka obserwacja: wychodzę na Kwaśną, po lewej mięsny, kolejka przed sklepem, wiesz, Elu? W naszych czasach – kolejka! A po przeciwnej stronie ulicy – warzywniak. Zero ludzi. I to teraz, kiedy tyle się mówi o preferencjach żywieniowych Polaków, że się zmieniają, że więcej warzyw i owoców... Guzik tam! Mięcho! A już przed jakimkolwiek świętem?! U Andrzeja w warzywnym co najwyżej ćwikłę kupią, musztardę i ziemniaczki... Zgroza!
Winklerowi nie chciało się międlić starego tematu, że ta kolejka to klub emeryta jednocześnie, że stoją, żeby się nagadać, napsioczyć, naplotkować, ale i nacieszyć taką opcją: „Kupuję parę deko szynki, bo nie muszę na zapas, bo jest stale!”. Wciąż myślał o tym, co stało się w szpitalu.
Renówka matki raźnie pomykała po „Kurii Skłodowskiej”. Elżbieta usadowiła się na szczycie zielonej fali i mknęła gładko aż do Grunwaldu, gdzie musiała odstać dwa cykle. W samochodzie panowało pełne zgody milczenie. Przerwała je Roma:
– Czy mi się zdaje, czy widziałam z daleka wychodzącego przez bramę Jacka? Tego... Malickiego?
Już była o tym mowa? Żartuje sobie czy chce rozładować atmosferę?
– Nie wiem, Romciu, ja go nie widziałem wychodzącego przez bramę. Może był u kogoś?
– No, raczej nie, wychodził z bukietem jakichś żółtych kwiatów. Ale może to nie był on? – wzruszyła ramionami. Winkler odpuścił sobie dialog, zakładając, że im mniej słów, tym mniej bitów informacji w umyśle zostanie. – Ale on czy nie on, to do szpitala się żółtych nie przynosi! – orzekła nagle Roma.
– Nienawiść – skinęła głową jej córka, zerknąwszy w prawo, na matkę i na wylot Szczytnickiej.
Winkler zachichotał w duchu: Pomyślałby kto, że tak panuje nad trafikiem!
Na moście Uniwersyteckim podjął decyzję:
– Mamo, możesz mnie wyrzucić na Mikołaja?
– Po co? – natychmiast zareagowała Roma. – W domu czeka obia... – Nagle umilkła i odwróciła się do córki. – Podrzuć go na Pracze.
– Jezu? Na Pracze? Co on tam będzie robił?
– On tam ma do pogadania z Iwą, muti! – rzucił Winkler, z podziwem wpatrując się w kok babci.
Migiem zlokalizowała, zuch babunia. Niepotrzebnie ją katujemy tymi sudoku-śmoku i dźgamy widłami w ośrodki pamięci.
– Ale ty jesteś po szpitalu! – jęknęła Elżbieta.
– Elu-u! – powiedziała z naciskiem Roma.
– Oj, już! Już! – Matka przejechała kilkaset metrów, zmieniła pas na lewy i ustawiła się do skrętu w Mikołaja. – Żeby się tylko twój wnuczek nie zdenerwował, co? – Rzuciła złe spojrzenie na matkę, ale od razu się zmitygowała i posłała drugie już przesadnie, teatralnie złe. – Bo się spoci, co nie?
– Elżuniu! – jęknęła Roma. – Przecież to twój syn jest, czy ty serca nie masz?
– Kochane moje mamy i babcie... – Winkler pochylił się i włożył głowę między przednie fotele. – Jeszcze dwa słowa i wysiadam, pojadę autobusem i po kłopocie. Zgoda?
Obie jednocześnie zacisnęły usta w identyczny sposób.
– Na razie prosto, Legnicką i Lotniczą, a potem ja poprowadzę. – Winkler udał, że nie widzi urażonych ust Romy i Elżbiety, rozsiadł się wygodnie na kanapie, wyjął samsunga i wysłał ostrzegawczego SMS-a do Iwy. Odpowiedziała po kilku sekundach. „Czkm”.
* * *
Do Janowskiej dotarli bez konfliktów i animozji.
– Klucze mam – powiedział do matki i babci, wychylił się i ucałował obie w policzki, odpowiednio – lewy i prawy. – Pa!
Nawet się nie wzdrygnął, słysząc zgrzyt skrzyni biegów, gdy matka ruszywszy do przodu, zafundowała jej wsteczne przełożenie. Na dzwonek od furtki zareagowała przede wszystkim Zgaga, słyszał jej szczek przez uchylone okno na piętrze i otwarte na parterze. Potem krótko bzyknął brzęczyk przy furtce, otworzył ją i wszedł na podjazd.
Dzisiaj Isuzu, mała terenówka Iwy zwana przez nią I-Susie Quatro, stała w otwartym garażu. Winkler wzruszył ramionami i opuścił bramę. Podchodząc do drzwi, zobaczył w oknie odsuwającą się firankę i bezgłośnie klaszczącą Iwę. Rzeczywiście lewą rękę miała w łokciowej ortezie. Zgaga, raczej nieszalejąca wcześniej na jego widok, teraz wiła się, chlastała ogonem i pojękiwała z radości. Przykucnął i tarmosił chwilę psa.
– Powinnaś raczej być na mnie zła, że ci zabrałem panią na tyle godzin – powiedział.
– A ona woli, że żyjesz, bo jeszcze by musiała przeczekać w samotności pogrzeb i potem... – Iwa się wzdrygnęła, stając w progu. – No, Zgagson?! – Delikatnie trąciła suczkę kolanem. – Wpuść faceta, bo chałupę nam wyziębi.
– Jasne. – Wstał i podszedł do Iwy, objął i przytulił mocno. – Otwarty garaż nie ziębi, okna nie ziębią, a drzwi do przedpokoju – rozpaczliwie.
– Matko, po co ja cię ratowałam?! – jęknęła Iwa. Odsunęła się i nie zdejmując dłoni z ramion Winklera, przyjrzała się mu. – Najgorzej nie wyglądasz.
Winkler odruchowo sięgnął do brwi, przeciętej pionowym strupem. Odnotował, że Iwa migiem zdarła ortezę, żeby jej nie zobaczył. Poparzył na lewą dłoń gospodyni. Poharatane wszystkie kostki na złączeniu śródręcza i paliczków. Chwycił tę dłoń i pokazał Iwie, pytając:
– A to?
Uwolniła dłoń i skinąwszy, poprowadziła do kuchni. Tu wskazała szafkę, która pełniła w jej domu rolę barku, z innej wyjęła dwie koniakówki, co ułatwiło Winklerowi wybór trunku. Nalał z butelki Stock 84 poważne porcje.
Iwa uniosła swoją i spełniwszy najpopularniejszy bezgłośny toast, łyknęła.
– To – powiedziała i oblizała wargi – jak goniłam cię po tej pierdzielonej dziurawej ulicy, wdepnęłam w jedną dziurę, rzuciło mnie w bok, tam była inna dziura, krawężnik i co tylko jeszcze chcesz, dużo przeszkód. Wyglebiłam się tak, że cudem tylko nie zrobiłam sobie z szutru implantów. – Uśmiechnęła się i nagle, jakby dopełniając uśmiech, z oczu bryznęły łzy. – A ty... a ty... świrnięty, gnałeś z szaleństwem w oczach... i nie słyszałeś moich wrzasków...
Winkler czuł, że przytulanie Iwy w tej chwili może nie być odebrane przyjaźnie. Pośpiesznie łyknął ze swojego kieliszka.
– Może słyszałem, ale to tylko pogłębiało moje przerażenie – przyznał. – Wypieprzałem stamtąd, za przeproszeniem, jak... – Spojrzenie padło na tłukącą ogonem o nogę stołu Zgagę. – Jak borderka z podkulonym ogonem.
Iwa parsknęła, szybko otarła łzy.
– Szlag! Napijmy się!
– Tak. Za to, że możemy się napić.
– Ty durny jesteś, wiesz? – Wypiła resztę koniaku. Odstawiła kieliszek i objęła się rękoma, potarła ramiona i odetchnęła. – Mam bardzo gorący, z pierwszego tylko dnia, bigos. Spróbujesz? Może nie taki jak twój, ale się staram.
– Jeśli pierwszego dnia będzie dobry, to za miesiąc będzie niewiarygodnie dobry. Ja się zabiorę za swój w przyszłym tygodniu.
Iwa ruszyła do kuchenki, po drodze wyjmując ze stojaka ogromny płaski kwadratowy talerz, niemal tackę.
– Może mi się uda wyekspediować gdzieś Romę – powiedział Winkler, siadając i popukując paznokciem w swój kieliszek.
– Akurat! – prychnęła Iwa. – Ona by zostawiła wnuka na święta!
– Na święta już będzie z powrotem. – Wzruszył ramionami. – A ja... No właśnie, miałem się ciebie poradzić...
Iwa nałożyła dwie kopiaste chochle parującego bigosu, odwróciła się i przez chwilę badawczo patrzyła na Winklera.
Zaczął ostrożnie:
– Wiesz, na kogo wpadłem w szpitalu tuż przed wypisem? Irena Wawrzyńska-Matek. Mówi ci to coś?
Iwa potrząsnęła głową.
– Jedna z tych, co przeciwko mnie zeznawali. Jedyna kobieta w tym gnieździe węży, dlatego zapamiętałem nazwisko.
– No ale co? To chyba przypadek? Ona lekarka, tak? No to gdzie ma być, jak nie w szpitalu?
– Przypadek, przypadek – potwierdził. – Ale i tak mnie dupnęło. I tak sobie pomyślałem...
– Tomeeek...
– No co? Pomyślałem sobie, że mógłbym spróbować pogrzebać w tej sprawie... w tej zmowie lekarzy, którzy się na mnie uwzięli. Bo wtedy, jak wyleciałem z roboty, to nie miałem ochoty ani motywacji, ani... ani nic.
– A teraz masz?
– Mam. Przecież znalazł się człowiek, który głośno powiedział to, co ja powtarzałem w myślach przez cały czas. Że mnie wrobili. No i teraz mam kasę, nie muszę się bać, że mnie wytłumią ekonomicznie. I jeszcze ta Wawrzyńska-Matek w szpitalu. Znak? Wiem, plotę bez sensu...
– Tomasz... – Iwa podeszła i postawiła przed nim talerz. Potem sięgnęła po butelkę i nalała koniaku do obu kieliszków. – Może do bigosu wolisz co innego? Zimna wódka?
Pokręcił głową.
– Nie-e! Jadę koniakiem. – Trącił kieliszkiem jej kieliszek. – Ale co, widzę, że pomysł cię nie zachwycił?
Napiła się. Chwilę siedziała z zaciśniętymi ustami, jakby pilnując trunku, żeby pozostał w ustach. Potem przełknęła. Wciąż nie odzywając się, wstała i nałożyła sobie małą porcję na też kwadratowy, ale nieporównywalnie mniejszy talerz.
– Nie zachwyca mnie żaden pomysł, w wyniku którego możesz dostać w mózg pałą.
– A wiesz, że ja też tego nie lubię? – Winkler zagrabił na widelec dużą porcję bigosu i chwilę go studził, dmuchając. Potem włożył do ust i smakował. W końcu pokiwał głową. – Tak. Ten będzie wspaniały – orzekł. – To dobry rok na bigos. Kapusta miała sporo wody w początkowej fazie wzrostu i dużo słońca w fazie najszybszego dorastania, a pod koniec słońce zapadło, co pozwoliło roślinie skumulować dużo soku i nie pozwoliło, z kolei, na łykowacenie, czyli przesadne porastanie żyłami... które...
– Tomasz, nie pierdziel. Daj se siana z tą filozofią, to nie beaujolais nouveau!
– Beaujolais mnie nie rusza, a kapustne – tak.
Winkler zaczął pałaszować. Iwa wyjęła z kieszeni papierosy, wstała i nie chcąc dymić nad talerzem gościa, ustawiła się w progu kuchni, wydmuchując dym do pokoju. Tomasz zerkał na nią i kiwał głową w uznaniu dla bigosu. Gdy talerz opustoszał, podniósł ręce.
– Doskonały. Inny, ale doskonały. Brak mięsa mi nie przeszkadza, kiełbasa wystarczy.
Gospodyni pokiwała głową, podeszła do zlewozmywaka i zgasiła papierosa w cienkiej strużce wody z kranu.
– Od razu żwawiej wyglądasz.
– Czuję się też żwawiej – przyznał Winkler.
– Chodź, wymasuję cię, a potem jacuzzi. Będziesz jak nowy.
Ruszyła pierwsza przez drzwi do pokoju, Winkler szybko wstawił talerz i sztućce do zmywarki i poszedł za nią, mówiąc do jej pleców:
– Większość ludzi myśli, że jacuzzi to jakaś tradycyjna wiekowa japońska kąpiel, a tymczasem pierwsza taka wanna powstała gdzieś ledwie w siedemdziesiątych latach ubiegłego wieku przez Włocha...
– Tak, tak, mówiłeś mi to ledwie siedemdziesiąt cztery razy, czyli za każdym razem, gdy wchodziłeś do wanny – rzuciła z uśmiechem przez ramię. W przylegającym do olbrzymiej łazienki pokoju poklepała profesjonalne, choć nie pierwszej nowości łóżko do masażu z otworem na twarz i regulowanym w kilku osiach blatem. – Kładziemy ciałko.
Podeszła do białej metalowej komody ze szklanymi ściankami i półkami. Chwilę medytowała nad kilkoma tuzinami butelek, kasetek i flakoników. Winkler, starając się tłumić jęki albo chociaż redukować je do syku, wolno zdjął koszulę, T-shirt, rozpiął pasek i pozwolił opaść spodniom. Wyszedł z nich, balansując rękami. Iwa się odwróciła i zacisnęła dłonie na dwóch butelkach z olejkami. Szczęśliwie nie były to plastykowe pojemniki, bo końcówki paznokci zbielały, krew odpłynęła z twarzy.
– Kurrrwa-m-mać... Tomek? – jęknęła.
Zrobiła niepewny krok, drugi, trzeci, butelki wylądowały na dermie łóżka. Iwa sunęła do Winklera na coraz mniej pewnych nogach. Zobaczył to i skoczył jej na spotkanie: mocny uścisk był Iwie potrzebny, zakołysali się oboje, gdy niemal cały ciężar jej ciała przejął Tomasz.
– Kto ci... Co on? – jęknęła, przytulona policzkiem do jego piersi.
– Tak, on, Wampir z Dobromierza, i dość o tym. Tak wyszło, poużywał trochę, ale żyję i to mnie urządza – powiedział, starając się zabrzmieć przekonująco, ani nie za bardzo rześko, ani butnie, ani żałośnie. Normalnie. Przekonująco. – To tylko siń...
– Sińce? – poderwała się. – Tylko? A to? A to? To? – Odsunęła się trochę od Winklera i pokazywała wzrokiem i brodą fragmenty jego korpusu i ramion, najbardziej obite i „pokolorowane”. – Nie wiem, co jeszcze...
– Iwuszka? Już dobrze, już dajmy spokój. Zrobisz mi masaż, będę nowy. Jak... – szukał w głowie trafnego porównania.
– Jak przywieziony z Niemiec rzęch, przygotowany pod lakier i do sprzedaży! – warknęła, starając się ukryć słabość w głosie.
– No. Kupi pani? Będzie pani zadowolona. Nie taki to rzęch...
Podłożył palec pod brodę Iwy i podniósł jej twarz. Pochylił się i pocałował lekko, lekko, mocniej, mocno. Oddała pocałunek.
Nic nie zakłócało tej chwili, poza tym, że słone łzy spływały obojgu do ust.
* * *
Zgaga tłukła ogonem w futrynę drzwi, przyglądając się pocałunkom z przekrzywioną głową i radośnie zwisającym ozorem. Potem uznała chyba, że nic ciekawego już tu się nie dzieje, przysmakołyki są w innym pomieszczeniu, więc udała się tam w nadziei na gapiostwo ludzi i otwartą szufladę.
Szuflada była zamknięta.
Ułożyła się obok i po chwili przymknęła oczy. Ze snu wyrwał ją głos pani. Podniosła łeb, ale nie wstawała. Człowiek potrzebny był tu, a nie pies – tam!
– Tomasz...
Winkler też zapadał w słodką drzemkę, szept Iwy przyhamował zapadanie, a po sekundzie zatrzymał je i ostatecznie wyłączył.
Odwrócił się i popatrzył na jej profil. Miała klasyczne greckie rysy, gdyby dołożyła do tego długie czarne włosy, na jej widok każdy facet żałowałby, że nie umie tańczyć zorby. Ale – może właśnie dlatego – włosy ścięła dawno temu, zanim poznała Winklera, a zdjęć, mimo że kilka razy się o nie dopominał, nie pokazała. Nie i już.
– Tomasz, co jest z nami? Jesteśmy razem? Kochamy się?
Winkler milczał.
Oczywiście, że się kochamy. Przynajmniej moja część „nas”. Na pewno. Ale jak mam... miałem pętać cię swoim uczuciem, nie mając do zaoferowania nic poza krav magą i przekonaniem, że życie może być piękne? Jak miałem i co miałem ci zaoferować? Emeryturę babci Romy i twoje własne wypłaty za kursy dla młodzieży rozbestwionej i potrzebującej kopa w zadek? Na dodatek po wypieprzeniu mnie z Policji nie miałem wcale pewności, czy pewnego dnia nie zapukają, nie załomocą... I zostałabyś obdarowana, kochanie, wizytami w zakładzie karnym, obowiązkiem montowania paczek i sercem drżącym na myśl, co mogą osadzeni zrobić twojemu zapuszkowanemu policjantowi.
– Tomasz? Czy ty mi odpowiadasz w myślach? Czy obmyślasz ucieczkę, siedemnastą?
– Tak... – Poderwał głowę z poduszki. – Nie, no co ja... Zdrzemnąłem się?!
Zanim zdążyła zareagować, przekręcił się na bok, objął ją mocno i przytulił.
– Nie tak łatwo...
– Dobra, jak niełatwo – wszedł jej w słowo – to zostawmy i wykorzystajmy czas na co innego...
Zgaga odczekała chwilę i opadła na podłogę obok miski.
Nie zanosiło się na szybkie śniadanko.