Zimny wiatr - ebook
Zimny wiatr - ebook
Harry Wu (1937‒2016) spędził w laogai – chińskich obozach przymusowej pracy - dziewiętnaście lat z piętnem prawicowca kontrrewolucjonisty. Nigdy nie postawiono mu formalnych zarzutów ani nie wytoczono procesu. Aresztowany w 1960 r. jako student, wolność odzyskał dopiero po śmierci Mao Zedonga w 1979 r. Podobnie jak miliony innych „reformowanych” więźniów był poddawany torturom, głodzony, poniżany, zmuszany do codziennego obcowania z okrucieństwem. Czas spędzony w tym chińskim odpowiedniku gułagu, spotkanych tam ludzi, siłę czerpaną z wiary zaszczepionej w młodości przez ojców jezuitów oraz walkę o zachowanie godności i człowieczeństwa opisał w książce Zimny wiatr.
Spis treści
Przedmowa
Rozdział 1. Koniec dzieciństwa
Rozdział 2. Zmienny wiatr
Rozdział 3. Zbrodnie przeciw rewolucji
Rozdział 4. Bez wyjścia
Rozdział 5. Za bramą
Rozdział 6. Uczenie się od chłopów
Rozdział 7. Za murem
Rozdział 8. Pies policyjny
Rozdział 9. Przekleństwo Xinga
Rozdział 10. Nie ma czasu na sny
Rozdział 11. Czuwanie przy zmarłym
Rozdział 12. Najchłodniejsza zima
Rozdział 13. Sny o latawcu
Rozdział 14. Gryzące się psy
Rozdział 15. Izolatka
Rozdział 16. Mała kobietka
Rozdział 17. Rewolucja na farmie
Rozdział 18. Kolejny dzień
Rozdział 19. Większa klatka
Rozdział 20. Przesiedlenie
Rozdział 21. Droga powrotna
Rozdział 22. Miejsce spoczynku
Epilog
Przypisy
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-0603-555-1 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W latach 80. XX wieku pojawiło się na rynku wiele autobiograficznych relacji, opisujących życie w Chinach po tak zwanym wyzwoleniu, czyli zwycięstwie Komunistycznej Partii Chin w 1949 roku. Pozwoliły nam one pogłębić nasze rozumienie politycznych i społecznych konsekwencji komunistycznej rewolucji, dając wgląd w życie zwyczajnych obywateli. Jednak doświadczenie chińskich obozów pracy pozostaje nadal w dużej mierze nieudokumentowane. Jest to obszar zakazany, którego tajemnice chronione są nie tylko surowymi przepisami, ale także pieczęcią milczenia ocalałych, nieskorych do dzielenia się najboleśniejszymi i najbardziej poniżającymi wspomnieniami. Harry Wu postanowił przerwać tę ciszę.
Po raz pierwszy spotkałam Harry’ego w 1986 roku w Berkeley, na konferencji, podczas której mówiłam o dylematach chińskich intelektualistów, którzy zdecydowali się przyłączyć do rewolucji. W odpowiedzi Harry, tonem trochę jakby naglącym, podkreślając wagę sprawy, opowiedział mi o swoim doświadczeniu dziewiętnastu lat spędzonych w obozach reedukacji i reformy przez pracę¹. Kilka dni później zadzwonił z pytaniem, czy zechciałabym popracować z nim nad książką. Odmówiłam wówczas ze względu na inne zobowiązania. Jednak kiedy w 1992 roku ponowił propozycję, zgodziłam się. Znałam z lektur różne wersje cudzych historii z okresu rewolucji i chciałam, by opowieść Harry’ego o życiu w obozach wzbogaciła rozrastający się kanon literatury autobiograficznej.
Kiedy rozpoczęłam, jako współautorka, udział w tym pamiętnikarskim projekcie dla wydawnictwa John Wiley & Sons, zostałam zarzucona szkicami, artykułami, wycinkami z gazet. Niektóre z tych tekstów Harry pisał sam, swoim niedoskonałym angielskim, inne dyktował anglojęzycznym przyjaciołom, jeszcze inne były tłumaczone z chińskiego przez osoby niebędące rodzimymi użytkownikami angielskiego. Te wstępne wersje, fragmentaryczne, choć zwykle żywe i poruszające, pełne były niekonsekwencji. Poza tym nie odsłaniały całej przeszłości Harry’ego, wplątanej w sieć nieuporządkowanych wspomnień.
Podczas naszych, ciągnących się miesiącami, rozmów Harry usiłował odtworzyć wydarzenia z ponad trzydziestu lat, wraz z rozmowami, emocjami i refleksjami, począwszy od wczesnego dzieciństwa. Zachęcałam go, by starał się przypomnieć sobie nie tylko te najdramatyczniejsze momenty, które domagają się opowiedzenia, ale także całą plątaninę nie tak bardzo zapadających w pamięć doświadczeń i relacji, które odsłaniają motywacje i charakter, dostarczając zarazem biograficznego i historycznego kontekstu. Harry czasami wpadał w podniecenie i podrywał się z krzesła, by zademonstrować techniki łapania żab za pomocą sznurka albo odkopywania jaskini, przydzielonej mu do mieszkania po ślubie, albo związywania więźnia. Czasami płakał.
Autobiograficzna opowieść, która się z tego wyłoniła, jest świadectwem woli jednostki, która znalazła siłę, by przetrwać lata brutalnego traktowania, ale odmówiła podporządkowania się samowolnej i mściwej władzy. Harry umniejsza ten fakt. „Nie jestem bohaterem” – twierdzi. „Moja przeszłość niczym się nie różni od przeszłości tysięcy innych ludzi, którzy nie mają możliwości opowiedzenia swojej historii”. Odsłaniając tę wspólną przeszłość i relacjonując lata przebywania w obozach pracy, tak dobrze znanych Chińczykom, ale skrzętnie ukrywanych przed obcokrajowcami, Harry znalazł sposób, by spłacić dług wobec tych, którzy pozostali za murami.
Połączenie historii mówionej i biografii nigdy nie jest prostym przedsięwzięciem. W swym najlepszym wydaniu prowadzi do powstania narracji łączącej bezpośredniość indywidualnego doświadczenia z faktograficzną rzetelnością. Taki właśnie cel postawiłam sobie, przystępując do pracy nad Zimnym wiatrem. Starałam się oddać barwę i rytm głosu Harry’ego, uchwycić prostotę i nieokrzesanie jego współwięźniów pochodzących ze wsi oraz ostry ton strażników obozowych. Choć oczywiście w dużej mierze jest to mój własny język.
Pragnę podziękować mojej redaktorce Emily Loose, przyjaciołom: Toddowi Gitlinowi, Karen Paget, Sandrze Sosze, Betsey Scheiner, Orville’owi Schellowi i Robertowi Tierneyowi, oraz przede wszystkim moim dzieciom, Matthew i Sarze Wakemanom, za cierpliwość i mądre rady w czasie długich miesięcy moich zmagań z tą książką.
Carolyn Wakeman
Berkeley, Kalifornia
wrzesień 1993Podziękowania
Niniejsza książka nie powstałaby bez pomocy dwojga wyjątkowych amerykańskich przyjaciół. Moim pierwszym współpracownikiem był John Creger, który wspierał mnie w najwcześniejszych próbach opowiedzenia tej historii. W pełni rozumiejąc moje doświadczenia, pomógł mi wypędzić siedzącego we mnie diabła. Carolyn Wakeman z kolei nie szczędziła mi swej wiedzy, umiejętności pisarskich i szczerości.
Jestem wdzięczny mojemu wydawcy, Robertowi Bernsteinowi, szlachetnemu człowiekowi, który docenił wagę mojej historii i doświadczenia.
Dziękuję wszystkim, którzy zaangażowali się w tworzenie tej książki: Lin Jeffrey, Ramonowi Meyersowi z Instytutu Hoovera, Ya Xianowi z United Daily News, Orville’owi Schellowi, Yuan-Li Wu z Instytutu Hoovera, George’owi Hu, Lisie i Martinowi Hausmannom i redaktor Emily Loose.
Szczerze doceniam wreszcie kompetentną pomoc ze strony Janet Moyer, bez której wsparcia nie powstałaby ta książka.
Harry WuROZDZIAŁ 1 KONIEC DZIECIŃSTWA
Szanghaj w 1948 roku – to jest ostatnim roku panowania Chińskiej Partii Narodowej – był miastem skrajności. Byłem wtedy jedenastoletnim chłopcem, trzecim z ośmiorga rodzeństwa, małym jak na swój wiek, dużo czasu spędzającym nad książkami i żywo zainteresowanym baseballem. Mieszkaliśmy w trzypiętrowym murowanym domu, przy zadrzewionej ulicy, w zamożnej części Zachodniej Dzielnicy Szanghaju. Codziennie rano rikszarz, zatrudniany przez ojca, podwoził mnie do chrześcijańskiego gimnazjum w dawnej francuskiej części miasta, oddalonej o około półtora kilometra od naszego domu. Wracał pod bramę szkoły około południa z kilkoma pojemnikami smacznego, ciepłego jedzenia, przyrządzonego przez naszego kucharza. Jadłem w osobnej klasie z garstką uczniów cieszących się podobnymi przywilejami, z dala od głośnej stołówki, w której inni koledzy wystawali w niekończących się kolejkach. Po szkole ćwiczyłem kaligrafię pod okiem mojej macochy, po czym wybiegałem na dwór pobawić się z dzieciakami, aż do wieczora, kiedy to służący wołał mnie na kolację.
Wczesne dzieciństwo upłynęło mi w niemal kompletnej nieświadomości biedy, przemocy i strachu, który towarzyszył większości mieszkańców ówczesnego Szanghaju. Rzadko miałem okazję wyjść poza moją najbliższą okolicę. Nie miałem pojęcia, że ledwie pół kilometra od mojego domu wózki co dzień o świcie zwoziły z ulic ciała tych, którzy zmarli w nocy od chorób i głodu. Pamiętam pewien niedzielny popołudniowy wypad w 1948 roku, kiedy to ojciec zabrał mnie do miasta, na ulicę Wangjing, do największego centrum handlowego, żeby kupić rękawicę baseballową. Rikszarz zaparkował tuż przed wejściem, nie miałem więc najmniejszej sposobności obcowania, choćby przez chwilę, z tłumem na ulicach i nie dostrzegałem ewidentnych, zdawałoby się, problemów. Kiedy kupiliśmy rękawicę, myślałem tylko o tym, by co prędzej wrócić do domu i pograć z kolegami w baseball.
Pamiętam też szok, jakiego doznałem, gdy moja młodsza siostra pewnego razu przybiegła do domu z płaczem, bo zobaczyła martwe niemowlę, zawinięte w szmaty i porzucone na rogu pobliskiej ulicy. Ojciec tak skutecznie chronił nas przed biedą i nieszczęściem, że nie byłem świadomy inflacji, która wywołała paniczny szał zakupów w mieście w tamtym roku. Moje jedyne wspomnienie tłumów szturmujących szanghajskie sklepy z ryżem, to wspomnienie zdjęć, które widziałem na łamach gazety „Życie”, którą ojciec prenumerował obok „Czasu” i „Szczęścia”.
Jako syn pomniejszego właściciela ziemskiego w bogatym i malowniczym mieście Wuxi, mój ojciec w młodości uczęszczał do chrześcijańskiego liceum, a potem studiował na Uniwersytecie św. Jana, prestiżowym college’u założonym w Szanghaju przez amerykańskich misjonarzy, który oferował liberalną edukację w zachodnim stylu i zajęcia w języku angielskim. Otrzymane tam wykształcenie ekonomiczne przygotowało ojca do wejścia w świat międzynarodowego handlu, dzięki czemu krótko po studiach został zastępcą dyrektora Banku Young Brothers, a później właścicielem przędzalni. Nie wiedziałem wtedy nic o jego pracy i zarobkach, ale pamiętam, jaką dumę czułem, gdy kupił lodówkę marki Westinghouse i swoje podniecenie, gdy latem 1948 roku wpłacił zaliczkę na chevroleta. Nigdy nie myślałem o swojej rodzinie jako o bogatej, bo wielu moich kolegów ze szkoły żyło w jeszcze większych luksusach. Wydawało mi się normalne zatrudnianie trojga służących do pomocy macosze w pracach domowych i opiece nad ośmiorgiem dzieci.
Nasz styl życia, typowy dla górnych warstw szanghajskiej klasy średniej, odzwierciedlał dwukulturowe wykształcenie ojca. Zamiast twardych, rzeźbionych, palisandrowych krzeseł i stołów, stanowiących umeblowanie tradycyjnych chińskich domów, wybrał wyściełaną kanapę i gruby, wełniany dywan, kupił także fortepian, żebyśmy ja i moja starsza siostra mogli dwa razy w tygodniu pobierać lekcje gry. Czasami ojciec gościł swoich brytyjskich przyjaciół z banku zagranicznymi winami i koniakami, które trzymał w wypolerowanym na błysk barku w jadalni. Jego życiowym hobby były polowania. W zamykanej na klucz szafce na strychu trzymał pięć dubeltówek. Miał także dwa pointery, które zabierał ze sobą na polowania na ptaki, na rozlewiskach w pobliskim Subei, i na kozy, na dzikich stepach Mongolii Wewnętrznej.
Mimo kosmopolitycznego stylu życia ojca, jego sposób myślenia pozostał bardzo tradycyjny. Ojciec uwielbiał sztukę i kolekcjonował zwoje autorstwa najsłynniejszych współczesnych malarzy. Najgłębiej w pamięć zapadła mi para dostojnych koni z namalowanego przez Xu Beihonga obrazu, który wisiał w salonie, oraz naturalnej wielkości portret legendarnej Yang Guifei w kąpieli, namalowany przez Zhang Daqiana, a także kompozycja z kwiatami i motylami pędzla Qi Baishi. Pamiętam też powagę, z jaką ojciec zamieniał swój zachodni garnitur i skórzane buty na tradycyjną długą szatę jedwabną w czasie Święta Wiosny i jeszcze przy trzech innych okazjach w roku, by uczcić pamięć mojej matki. Również nam, dzieciom, kazał wówczas zakładać długie szaty.
O ile wiem, ojciec nigdy nie chodził do kościoła, za to nabożnie czynił zadość wszelkim tradycyjnym rytuałom rodzinnym. Co roku 5 kwietnia, w dzień sprzątania grobów, cała rodzina gromadziła się w jadalni, zaś służący kładli na końcu stołu ogromne ilości mięsa i warzyw. Patrzyłem z zachwytem i lękiem na te wszystkie kubki, świeczki, kadzidełka i na maleńką stelę z kości słoniowej z wygrawerowanym imieniem matki, używaną w czasie składania ofiar jej duchowi. Ojciec zaczynał ceremonię, napełniając winem ryżowym kilka kielichów, zapalając świece i kadzidła, po czym klękał na poduszce, by trzykrotnie oddać pokłon duszy matki. Wszyscy po kolei wykonywaliśmy te rytualne gesty, także nasza macocha.
Matka zmarła w 1942 roku, kiedy miałem pięć lat, pozostawiając ojca samego z piątką dzieci: mną, moją starszą siostrą i starszym bratem oraz dwiema młodszymi siostrami. Zawsze wychodziłem z założenia, że śmierć matki spowodowana była chorobą, choć nikt nigdy nie rozmawiał ze mną o jej faktycznych przyczynach. Wiele lat później starszy kuzyn powiedział mi w sekrecie, że matka zmarła w tajemniczych okolicznościach, po ostrej kłótni z ojcem – co zszokowało mnie szczególnie – podejrzewano samobójstwo. Ojciec nigdy ze mną o tym nie mówił, nigdy więc nie poznałem prawdy. Matki prawie w ogóle nie pamiętam, ale przypominam sobie, że początkowo odczuwałem lęk, gdy po roku od jej śmierci pojawiła się w naszym życiu macocha. Jako dzieci byliśmy przekonani, że ta nowa kobieta będzie okrutna i samolubna, z przerażeniem myśleliśmy o wystawnym weselu, które ojciec planował urządzić w Park Hotel, nieopodal toru wyścigowego. Upierał się, że przedstawi nas krótko gościom na przyjęciu. Gdy rikszarz przywiózł nas do domu, uciekliśmy do kuchni, bojąc się o własną przyszłość.
Ku memu zaskoczeniu, nasza nowa macocha przyszła po nas zaraz po ceremonii. Stanęła w drzwiach kuchni, ubrana ciągle jeszcze w długą, srebrną suknię z ozdobami z kości słoniowej, pogłaskała brata i mnie po głowie, po czym leciutko przyciągnęła do siebie najmłodszą siostrzyczkę i zaprowadziła nas na górę do łóżek. Od razu pokochałem tę cichą, pełną gracji kobietę, której ciepło i współczucie stanowiły przeciwwagę dla ojcowskiej wyniosłości i władczości.
Ojciec przywiązywał wielką wagę do edukacji i planował posłać wszystkie swoje dzieci do szkół prowadzonych przez misjonarzy. W 1946 roku zapisał moją starszą siostrę do słynnej Szkoły dla Dziewcząt pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny, jesienią 1948 roku zaś umieścił mojego brata i mnie w Szkole św. Franciszka. Nosiło się tam mundurki takie same jak w brytyjskich szkołach publicznych, składające się z granatowej marynarki z krzyżem na piersi, flanelowych spodni i skarpet do kolan. Naszymi nauczycielami byli księża i bracia z zakonu jezuitów. Jeden z nich w pierwszym tygodniu nauki wybrał mi imię Harry.
Zawsze uwielbiałem nauki ścisłe, w związku z czym szybko poczułem głębokie przywiązanie do włoskiego księdza, który prowadził lekcje fizyki i zajęcia laboratoryjne. Ojciec Capolito, przygarbiony mężczyzna po sześćdziesiątce, z gęstą, srebrną grzywką, zauważył pewnego dnia, jak obserwowałem z korytarza eksperymenty laboratoryjne starszej klasy. Pamiętam dotyk jego dłoni na mojej głowie, gdy pociągnął mnie do środka i pokazał pudełeczka, w których trzymał oszałamiającą kolekcję motyli. Kiedy na wiosnę zrobiło się cieplej, wypożyczał dla mnie rower i zabierał mnie w niedzielne popołudnia poza miasto, żebym mógł zdobyć swoje własne okazy. Zafascynowały mnie wówczas pszczoły i szybko nauczyłem się rozpoznawać wiele ich gatunków po kształtach i znakach na pancerzykach. Uwielbiałem także obiady w postaci chleba, szynki i dżemu, które ojciec Capolito zabierał na nasze wyprawy, obok kartonów owoców i mleka.
Wiosną 1949 roku zażarta wojna domowa między komunistami a nacjonalistami przesuwała się coraz bliżej Szanghaju. Po zajęciu przez wojska komunistów, pod przywództwem Mao Zedonga strategicznych miast północnych – Baodingu, Tianjinu i Pekinu – pod koniec 1948 roku, wielu liderów politycznych i biznesmenów z Szanghaju kupowało za duże pieniądze bilety lotnicze do Hongkongu i przygotowywało się do ucieczki wraz z całym swym złotem i innymi kosztownościami. W naszej obecności ojciec nigdy nie wspomniał o tych wydarzeniach politycznych. Nie chciał, byśmy się martwili i by zajmowało nas cokolwiek innego niż nauka. Pewnego wieczoru podsłuchałem, jak mówił macosze, że nie obchodzi go, czy rząd jest kapitalistyczny, czy komunistyczny. Ludzie z wiedzą i zasadami moralnymi zawsze zostaną docenieni, zapewniał ją, niezależnie od tego, kto znajdzie się u władzy.
Ukształtowany przez konfucjańską tradycję, pielęgnowaną w jego rodzinie, ojciec wierzył, że rozwiązanie chińskich problemów społecznych i politycznych musi zaczynać się od właściwej postawy. Pozostawał nieugięcie i wyniośle obojętny w kwestiach polityki, nigdy nie słyszałem, by wygłosił jakąkolwiek opinię dotyczącą wyniku walk. Powiedział nam kiedyś, że odrzucił propozycję jednego z brytyjskich kolegów z branży bankowej, oferującego, że zabierze mnie i mojego brata do Hongkongu, by chronić nas przed możliwym rozlewem krwi i odwetem, który mógł nastąpić po zwycięstwie stronnictwa komunistów. Rodzina ma pozostać razem, oznajmił. Naszym jedynym obowiązkiem jako dzieci było uczyć się pilnie, pracować nad samodyscypliną i pielęgnować surowe zasady moralne. Nieważne, która partia dojdzie do władzy, powinniśmy być uczciwi, niezależni i pracować ciężko dla dobra kraju. To były wartości, którymi żył ojciec.
Przez kilka tygodni w kwietniu i na początku maja widywaliśmy ojca wychodzącego z domu nocą z kijem i latarką. Wiedzieliśmy, że zwerbował grupę ludzi, by patrolować ulice, starając się chronić nasze domostwa przed splądrowaniem lub podpaleniami, dokonywanymi przez grasujących nacjonalistycznych dezerterów, którzy usiłowali uciec na południe przed nadejściem Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Któregoś popołudnia z podnieceniem podpatrzyłem, jak ojciec czyścił i oliwił jedną ze swych strzelb, ale nigdy później nie zdjął jej ponownie ze stojaka. 24 maja musiał przeczuwać, że coś się wydarzy, bo wysłał nas wszystkich do łóżek tuż po kolacji. Jakoś przed północą usłyszałem głośne kroki, zmierzające po schodach na trzecie piętro, gdzie mieścił się mój pokój, dzielony z bratem. Ojciec wtargnął do środka w towarzystwie czterech mężczyzn z sąsiedztwa, przykazując nam, byśmy nie ruszali się z łóżek i byli cicho. Nasz pokój miał balkon z widokiem na ulicę. Mężczyźni stali w środku, wyglądając na dwór zza ciężkiej, długiej do ziemi zasłony.
Przez chwilę starałem się zapaść w sen, kołysany ich cichymi głosami. Wtem ktoś krzyknął: „Idą, idą!”. Podskoczyłem i stanąłem obok ojca. W słabym świetle latarni ulicznych, widziałem żołnierzy z armii nacjonalistów, uciekających z miasta w rozsypce, niektórzy na własnych nogach, inni dżipami. Minęła może godzina, a pojawiły się oddziały Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, maszerujące dwójkami w zwartych kolumnach w kierunku centrum miasta. Ojciec wydawał się być pod wrażeniem ich dyscypliny i poczuł ulgę, że udało się uniknąć przemocy.
Rano radio nadało komunikat, że szkoły i biura będą zamknięte przez cały dzień, ale ojciec mimo to wyszedł wcześnie, by zobaczyć, co stało się w jego banku. Gdy wrócił wieczorem, wyglądał na całkiem uspokojonego. Usłyszałem, jak mówił do macochy, że na ulicach panuje spokój, sytuacja jest bardzo dobra, że zaczyna się nowa epoka. W tej chwili optymizmu i rosnącego poczucia bezpieczeństwa nie domyślałem się, że dzieciństwo, jakie znam, wkrótce stanie się przeszłością.
Przez ponad rok życie naszej rodziny przebiegało bez większych zmian. Rodzice podkreślali, że mamy być bardzo uprzejmi, gdy „ciocie” z nowego komitetu mieszkańców przychodziły z wizytą. Pamiętam też, jak ojciec oddawał swoje strzelby myśliwskie podczas „kampanii przeciw kontrrewolucjonistom” na początku 1950 roku, kiedy to broń znajdująca się w prywatnych rękach była konfiskowana przez Biuro Bezpieczeństwa Publicznego. Poza tym wszystko toczyło się u nas jak dawniej.
Co wieczór przed kolacją jeden służący wołał nas, dzieci, do stołu, podczas gdy drugi wnosił z kuchni parujące półmiski mięsa i warzyw oraz wazę zupy. Dopiero kiedy siedzieliśmy prosto, w milczeniu, ze splecionymi dłońmi, trzeci służący wywoływał ojca z jego gabinetu na górze. Zawsze czekaliśmy z jedzeniem do momentu, gdy ojciec weźmie do ręki pałeczki. A potem czekaliśmy jeszcze niecierpliwiej, aż wstanie od stołu, żebyśmy mogli zacząć rozmawiać, sprzeczać się i pochłonąć resztę jedzenia. Po kolacji na pół godziny szliśmy do pokojów rodziców, żeby pogadać i pośmiać się wspólnie, zanim wrócimy do zadań domowych. Uwielbiałem tę część dnia. To były jedyne chwile, gdy widziałem ojca odprężonego.
Tamtego roku w szkole nauczyłem się grać w piłkę nożną i pływać, zacząłem też studiować religię rzymskokatolicką, za namową ojca Capolito. Najbardziej przekonywała mnie do tej obcej wiary łagodność, uczciwość i spokój księży. Ojciec Capolito traktował swoich kolegów jak braci, a mnie jak syna. Chodziłem na jego lekcje katechezy, a w 1950 roku, ochrzczony i bierzmowany, zacząłem z radością uczestniczyć w różnych kościelnych przedsięwzięciach w szkole.
Tymczasem partia komunistyczna dążyła do mobilizacji opinii publicznej w Szanghaju przeciwko „zagranicznym imperialistom”. Decyzja prezydenta Trumana z marca 1950 roku o wysłaniu Siódmej Floty, by patrolowała Cieśninę Tajwańską, została odebrana jako umyślna prowokacja i zagrożenie dla wywalczonej z takim trudem niepodległości Chin. Kiedy w październiku 1950 roku wybuchła wojna w Korei, nas, uczniów, ogarnął patriotyczny gniew i oburzenie. Nienawidziliśmy Stanów Zjednoczonych, „wroga numer jeden” Chin, poważaliśmy zaś naszego „wielkiego brata”, Związek Radziecki.
Z ust naszych politycznych instruktorów słyszeliśmy porywające opowieści o heroicznych poświęceniach chińskiej armii na froncie koreańskim, a także relacje o osiągnięciach Komunistycznej Partii Chin w kwestii dystrybucji ziemi wśród chłopów, zmniejszenia przestępczości w miastach i stabilizacji waluty. Czuliśmy się winni i żal nam było wyzyskiwanych klas w starym społeczeństwie, przysięgaliśmy więc pomóc partii budować nową, świetlaną przyszłość. Gdybym miał skończone piętnaście lat, z pewnością zgłosiłbym się na ochotnika do służby na froncie w Korei, jak niemal wszyscy starsi koledzy ze szkoły, ale brakowało mi dwóch lat.
Nie żywiłem wówczas zbytniej sympatii do Ameryki. Jedynym pozytywnym jej obrazem był Wujek Sam, którego pamiętam z wczesnego dzieciństwa, z okresu II wojny światowej, kiedy to Chiny i USA były sojusznikami w walce przeciw Japonii. W dniach okupacji Szanghaju podekscytowany obserwowałem z dachu amerykańskie P-51, przelatujące w szyku nad rzeką Huangpu, a potem rozpraszające się, by zrzucić bomby na japońskie instalacje. Pamiętam jeszcze, że kilkukrotnie w gimnazjum, już po zakończeniu wojny w 1945 roku, otrzymaliśmy przydział racji żywnościowych od amerykańskiej armii. Któregoś razu próbowałem zabrać do domu dwadzieścia takich wodoodpornych opakowań żywnościowych. Każde z nich zawierało puszkę mięsa, malutką łyżeczkę, parę herbatników, masło, dżem i nawet dwa papierosy. Wyobrażałem sobie, że amerykańscy żołnierze muszą wieść cudowne życie, skoro jadają takie pyszne rzeczy.
Tej samej jesieni 1950 roku w naszym szkolnym programie pojawiły się dwa nowe przedmioty. Na jednej z tych lekcji uczono nas teorii ewolucji Darwina, a na drugiej teorii rozwoju społecznego Marksa. Pewnego dnia, krótko po tym, jak został zwolniony, ojciec Capolito zabrał mnie do laboratorium. Zdjął ze ściany dwie oszklone witrynki z okazami motyli, mówiąc, żebym je zatrzymał. Zachwycony, pędem ruszyłem do domu z moim skarbem, ale ojciec Capolito przywołał mnie z powrotem.
− Musisz opiekować się swoimi zbiorami – powiedział łagodnie, kładąc mi rękę na głowie. Nie myślałem, że był to prezent pożegnalny. Kilka dni później zapytałem brata Xu, chińskiego nauczyciela, który nagle przejął pieczę nad laboratorium, co się stało z ojcem Capolito.
− Musiał pojechać do domu i odpocząć – brzmiała uprzejma odpowiedź. Dopiero po wielu miesiącach dotarło do mnie, że ojciec Capolito nigdy nie wróci do Chin.
Na początku 1952 roku wszyscy uczniowie z mojej szkoły brali udział w ogromnej wystawie fotografii i dokumentów, demaskujących „zbrodnie zagranicznych imperialistów, którzy używali religii przeciwko chińskiemu ludowi”. Prezentacje poruszyły mnie do głębi, zwłaszcza trzy wywarły niezatarte do dziś wrażenie. Pierwszą z nich była kolekcja broni – noży, pistoletów, był tam nawet granat – rzekomo znalezionej w chrześcijańskich kościołach w mieście, co miało stanowić dowód na to, że zagraniczni misjonarze byli w istocie imperialistycznymi agentami i szpiegami. Drugą był zbiór fotografii cierpiących chińskich dzieci z sierocińców prowadzonych przez misjonarzy. Przypominam sobie zdjęcie amerykańskiej zakonnicy, spożywającej obfity posiłek z chlebem i mlekiem, podczas gdy kilkoro wygłodzonych chińskich dzieci stoi wokół niej i patrzy. Inne zdjęcie przedstawiało cmentarz dla chińskich dzieci przy misjonarskim sierocińcu. Nie wiedziałem wtedy, że wiele z tych dzieci trafiło do sierocińców w ostatnich stadiach choroby i głodu, a zakonnice po prostu nie były w stanie ich uratować. Najbardziej jednak zszokował mnie zbiór listów i fotografii, dokumentujących jakoby intymne relacje między zagranicznymi duchownymi a chińskimi kobietami. Tytuł, wypisany wielkimi literami, brzmiał: „Wilki w zakonnych habitach”.
W pierwszych miesiącach 1952 roku w Szkole św. Franciszka nie pozostał już żaden zagraniczny nauczyciel. Funkcję dyrektora powierzono Chińczykowi, niektórzy z chińskich duchownych zostali aresztowani, a reszta porzuciła czarne sutanny i krucyfiksy na rzecz świeckich strojów. Zmieniono nazwę szkoły i odtąd uczęszczałem już do Szkoły Podstawowej „Czas”. Nowy dyrektor służył w Nowej Czwartej Armii Komunistycznej, każda klasa dostała też instruktora politycznego, który miał nas uczyć teorii marksizmu-leninizmu.
Również w 1952 roku, wraz z nasileniem się działań propagandowych przeciw obcokrajowcom, zaczęły się kłopoty ojca. Oficjalnie ogłoszono tak zwaną kampanię „trzech anty”, jedną z wielu politycznych kampanii zainicjowanych po 1949 roku celem wyeliminowania politycznej opozycji, pod pretekstem zwalczania „potrójnego zła” – korupcji, biurokratyzmu i marnotrawstwa. Nowa kampania była wymierzona w całą klasę kapitalistów – nie tylko w zagranicznych misjonarzy i biznesmenów, ale również ich „wierne psy”, czyli wszystkich Chińczyków, którzy nawiązali bliższe relacje z Zachodem.
Pewnego wieczoru wiosną 1952 roku ojciec nie wrócił do domu. Nie mieliśmy pojęcia, co się stało ani dokąd poszedł. Służący nadal co dzień przygotowywali mu nakrycie, ale kiedy zajmowaliśmy miejsca przy stole, macocha dawała znak, byśmy od razu zaczynali jeść. Ona sama nigdy nie tknęła jedzenia, widzieliśmy przyczajony w jej spojrzeniu lęk. Z przyzwyczajenia o nic nie pytaliśmy. Zamiast tego przesiadywaliśmy po kolacji w sypialni macochy, rozmawiając po cichutku, bez kłótni, starając się ją pocieszyć.
Ojciec wrócił po miesiącu. Pewnego wieczoru po kolacji po prostu wszedł do salonu i nigdy potem słowem nie wspomniał o tym swoim zniknięciu. Dopiero rok później macocha powiedziała nam, że był zamknięty w gabinecie w swoim banku i całymi dniami wypytywany przez partyjnych działaczy o rzekome przestępstwa finansowe, popełnione przez dyrektora banku. W przeciwieństwie do wielu innych, którzy ulegli presji, ojciec odmówił złożenia fałszywych zeznań i utrzymywał, że jego szef nie zrobił nic złego. W końcu ojca wypuszczono, ale dyrektor banku, niesłusznie oskarżony o defraudację, spędził kolejne pięć lat w więzieniu.
Po tym wydarzeniu ojciec został oficjalnie zdegradowany i przydzielony do pracy jako urzędnik w mniejszym banku, ze znacznie niższym wynagrodzeniem. Wiedziałem, że moi rodzice z trudem wiążą koniec z końcem, by wykarmić taką gromadkę dzieci i opłacić ich edukację. Ojciec sprzedał rikszę i zwolnił rikszarza. Potem musiał zrezygnować ze służących. Któregoś dnia zniknął fortepian, następnie dywan, kanapa i lodówka. Zjawiła się ekipa, by odłączyć telefon na parterze, tak że pozostał tylko jeden, na górze. Czasami widzieliśmy, jak macocha wychodziła z domu z paczką pod pachą. Wiedzieliśmy, że sprzedawała biżuterię i dzieła sztuki, żeby pokryć domowe wydatki.
W 1954 roku władze partii, desperacko poszukujące kompetentnego personelu po ukaraniu tylu „kapitalistów”, chciały ponownie awansować ojca na wicedyrektora banku, ale odmówił. Zamiast tego oznajmił, że chce odejść z branży bankowej i zaczął uczyć angielskiego w pobliskiej szkole.ROZDZIAŁ 4 BEZ WYJŚCIA
Im więcej myślałem o naturze systemu komunistycznego, tym wyraźniej widziałem wielki mur wznoszący się przede mną. Przez kilka miesięcy prac terenowych na wsi w Shandongu obserwowałem chłopów, którzy kopali bruzdy głębokie na ponad metr, żeby zasiać w nich zboża, popędzani przez nadgorliwe kadry. Niektórym przedstawicielom partii zależało głównie na własnym awansie, inni istotnie wierzyli, że w ten sposób zwiększą wydajność prac rolnych. Część chłopów wyglądała na przekonaną, że możliwy jest nagły wzrost produkcji z pięciuset jin pszenicy do dziesięciu tysięcy z jednego mu ziemi, ale większość poddawała się komendom jedynie dlatego, że nie miała odwagi sprzeciwiać się obecnej linii partii. Ta skazana na porażkę próba podwyższenia produkcji rolnej była jednym z dramatycznych kaprysów polityki Wielkiego Skoku Naprzód, ruchu zainicjowanego przez Przewodniczącego Mao na początku 1958 roku w błędnym przekonaniu, że można zmodernizować Chiny w ciągu zaledwie piętnastu lat. Zamiast unowocześnień, sprowadził na Chiny głód i zapaść ekonomiczną.
Tamtej jesieni miałem dopiero dwadzieścia jeden lat. Nie brakowało mi energii, ambicji i umiejętności technicznych, ale nie widziałem dla siebie roli w budowaniu przyszłości państwa, w którym od wszystkich oczekiwało się poparcia dla strategii Wielkiego Skoku Naprzód. Przekonanie, że nie da się produkować stali poprzez przetapianie narzędzi rolniczych i naczyń kuchennych w „ogrodowych dymarkach”, stawianych na wsiach, w fabrykach i szkołach, równało się przeciwstawianiu się rewolucji. Jak pokazał ruch przeciw prawicowcom, ktokolwiek podawał w wątpliwość autorytet Przewodniczącego Mao, musiał zostać wykluczony i ukarany. Sytuacja Chin wydawała mi się tragiczna. System komunistyczny stał się kompletnie irracjonalny, był skazany na porażkę na własne życzenie, ale opierał się i karał wszelkie wysiłki, które mogłyby prowadzić do jakichkolwiek zmian.
Z całą młodzieńczą zapalczywością i nadmierną pewnością siebie zadecydowałem, że moją jedyną nadzieją jest ucieczka z kraju i pozostawienie ojczyzny samej sobie, na pastwę strasznego losu, który sobie zgotowała. Domyślałem się, że inni studenci o niechlubnym statusie prawicowców musieli dojść do podobnych wniosków i zacząłem delikatnie wypytywać ich o to. Przed końcem 1958 roku udało mi się znaleźć trzech, wydawało mi się, godnych zaufania i podobnie jak ja zdeterminowanych, by wydostać się z Chin. Spotykaliśmy się po kryjomu, zawsze w pośpiechu, wiedząc, że jeśli nasze plany ucieczki wyjdą na jaw, zostaniemy aresztowani, jeśli nie straceni. Znaliśmy ryzyko, ale zgadzaliśmy się wszyscy co do tego, że obecne okoliczności są nie do wytrzymania.
Opracowaliśmy serię gestów, za pomocą których mogliśmy się porozumiewać, unikając zdemaskowania. Jako miejsce spotkań wybraliśmy pewne drzewo na kampusie. Czas spotkań ustaliliśmy na dziesiątą wieczorem, kiedy to studenci wracali z sal zajęciowych i biblioteki, żeby szykować się do spania. Jeśli w dzień jeden z nas dał znak poprzez pocieranie nosa, inni wiedzieli, że mają wieczorem zjawić się przy drzewie, zwykle w celu wysłuchania jakiejś krótkiej wiadomości albo przekazania sobie mapy.
Krok po kroku, wiosną 1959 roku ułożyliśmy nasz plan. Wszyscy wiedzieli, że granica z Hongkongiem, która wcześniej była głównym miejscem wydostawania się uciekinierów z Chin, na początku lat 50. została praktycznie zamknięta, znalazła się bowiem pod surowym nadzorem straży. Swojej szansy upatrywaliśmy w naszych umiejętnościach orientowania się w terenie i biegłości w posługiwaniu się kompasami i mapami, dzięki którym mogliśmy spróbować ucieczki przez góry na granicy Chin i Birmy. Szukaliśmy w bibliotece Instytutu Geologicznego lokalnych map terenów, które planowaliśmy przemierzyć, wraz z wykresami przeznaczonymi dla geologów i ekip badawczych. Niektóre skopiowaliśmy, inne powydzieraliśmy z książek, poszukując najlepszej drogi przez górzysty Yunnan, rozciągający się daleko na południe od Pekinu.
W trakcie tych przygotowań, w końcówce lipca 1959 roku, wszyscy zostaliśmy oddelegowani na trzeci etap badań terenowych, tym razem dwumiesięczny, w czasie którego mieliśmy gromadzić materiały do naszych prac dyplomowych. Każdy trafił w inne miejsce. Mnie przydzielono do Pekińskiego Biura Geologii Inżynierskiej na terenie Zachodnich Wzgórz, bym asystował inżynierom w tworzeniu planu dostarczania wód podziemnych do pierwszej w Chinach elektrowni jądrowej, która miała niebawem powstać w okolicach Zhoukoudianu, dzięki finansowemu wsparciu Związku Radzieckiego. Najpierw miałem sprawdzić, ile studni będzie potrzeba i jak głębokich, a potem spróbować określić najlepszą metodę oceny jakości i chemicznego składu wody.
Przed wyjazdem z Pekinu nasza czwórka uzgodniła czas ucieczki. Spodziewaliśmy się wrócić do stolicy krótko przed świętem narodowym 1 października, kiedy to planowaliśmy poprosić o urlop i pozwolenie na wizytę w domu. Tak naprawdę zamierzaliśmy się spotkać na dworcu w Pekinie i kupić bilety na trzydniową podróż do Kunmingu, stolicy prowincji Yunnan. Planowaliśmy wybrać miejsca w różnych wagonach i spotkać się dopiero na miejscu. Do tego czasu staraliśmy się robić, co w naszej mocy, by zagwarantować sukces naszej ucieczki. Ostrożnie wybraliśmy trasę i udało nam się nawet wykraść parę niewypełnionych zaświadczeń od przełożonych, które geolodzy okazywali partyjnym kadrom na wsiach podczas badań terenowych, żeby otrzymać rację ryżu, schronienie i inne potrzebne rzeczy. Pozostało jedynie złożyć przysięgę, że jeśli ktoś z nas zostanie schwytany, nigdy, przenigdy, nawet na torturach, nie zdradzi naszego planu ani tożsamości pozostałych uczestników wyprawy.
Po raz kolejny cieszyłem się, że znalazłem się z dala od politycznych napięć na kampusie, a mój projekt badawczy okazał się ciekawym wyzwaniem. Ale pewnego dnia, późnym popołudniem, kiedy grałem po pracy w koszykówkę z inżynierami z biura, spostrzegłem Wanga, jednego z naszej ekipy, stojącego za płotem i pocierającego nos, na znak, że chce porozmawiać. Było to kilka tygodni przed jego spodziewanym powrotem do Pekinu i nie potrafiłem sobie wyobrazić, co musiało się wydarzyć, że przybył tu do mnie do biura. Nie mogąc przerwać gry, potarłem się po nosie, dając mu sygnał, że pogadamy później. Po zmroku wyślizgnąłem się przez bramę. Nerwowym szeptem Wang wyjaśnił mi swoje położenie. Okazało się, że zakochał się w młodszej inżynier w Biurze Geologicznym Prowincji Hubei w Wuhanie, ale przewodniczący lokalnego komitetu partii dowiedział się o jej związku z prawicowcem. Choć jej jednostka poddała ją krytyce za obcowanie z kontrrewolucjonistą, ona nadal się z nim spotykała. Kiedy ich związek został zdemaskowany po raz drugi, musiała stawić się na wiecu, podczas którego, mówił Wang, koledzy z pracy oskarżali ją i rzucali pod jej adresem groźby za kłamstwa wobec partii i nieposłuszeństwo jej nakazom.
Nie widząc możliwości uniknięcia afery w razie pozostania w Wuhanie i nie chcąc popsuć naszych planów ucieczki, 1 października Wang postanowił użyć 300 yuanów, które dostał z góry na początku swoich badań terenowych, na podróż do Pekinu, by mnie odszukać. Nalegał, żebym pojechał z nim i ze swojej zaliczki kupił bilety do Yunnanu dla nas obu. Wysłuchałem jego planu, ale stwierdziłem, że teraz, gdy on jest uciekinierem, który zbiegł ze swej jednostki, poszukiwanym przez Biuro Bezpieczeństwa Publicznego, ryzyko jest zbyt duże. Poza tym nie mieliśmy możliwości uwzględnienia w tym planie naszych pozostałych dwóch współtowarzyszy. Przynagliłem Wanga, by jak najszybciej oddał się w ręce władz Instytutu Geologicznego, zwrócił państwowe pieniądze, przyznał się do błędu, napisał samokrytykę i poprosił o przebaczenie. Relacje uczuciowe z miejscową kobietą i posłużenie się funduszami publicznymi celem wyrwania się spod nadzoru mas były poważnym politycznym błędem w wykonaniu prawicowca, ale być może nie zostaną poczytane za przestępstwo, powiedziałem mu. Musieliśmy opóźnić nasze plany, ale postanowiliśmy spróbować ponownie. Wyglądało na to, że przystał na moją propozycję. Przemyciłem go na noc do bursy inżynierów, przekonany, że przed świtem następnego dnia wyruszy z Pekinu, by spotkać się z władzami uczelni. Ale on zniknął, zanim się obudziłem.
Dwa tygodnie później, po zakończonych pracach w terenie, nie bez obaw wróciłem na kampus. Szybko dowiedziałem się, że Wanga aresztowano, ale nikt nie rozmawiał o tej sprawie. Nie miałem jak sprawdzić, czy przypadkiem nie wyjawił naszych planów ucieczki. Gdyby się wygadał, następnym aresztowanym byłbym ja. Porzuciwszy myśl o opuszczeniu kraju, jak gdyby nigdy nic złożyłem wniosek o zgodę na odwiedzenie rodziny w Szanghaju w czasie trzydniowych wakacji. Jedyne, co mogłem zrobić, to wsiąść w pociąg do Szanghaju i mieć nadzieję, że Wang utrzymał wszystko w tajemnicy.
Dzień przed moim spodziewanym wyjazdem do domu, towarzyszka Ma odwiedziła mnie w akademiku.
− Na dzień po święcie narodowym zaplanowano zebranie w biurze, celem oceny twojego końcowego autoraportu – oznajmiła, patrząc na mnie wzrokiem, który nic nie wyrażał. – Odmówiono ci pozwolenia na podróż do Szanghaju.
3 października 1959 roku w sali zebrań komitetu partii w Biurze Geologicznym czekało na mnie trzydziestu inżynierów. Główny inżynier, nazwiskiem Ning, ogłosił, że zebranie zostało zwołane, by pomóc mi w zreformowaniu swoich poglądów. Jego słowa brzmiały groźnie, ale z ulgą odnotowałem, że zwracając się do mnie, nie użył określenia „prawicowy kontrrewolucjonista”. Nakazał mi złożyć raport, ale nie miałem pojęcia, czego ode mnie oczekuje. Jedyne, co przychodziło mi do głowy, to wyrecytować moją stałą listę samooskarżeń – mój poziom myśli politycznej jest niewystarczający, mam burżuazyjne pochodzenie, nie dość pilnie studiowałem myśl Przewodniczącego Mao.
− Czy kiedykolwiek uczyniłeś coś, co przyniosło szkodę ludowi pracującemu? – naciskał Ning.
Usiłując uniknąć odpowiedzi na to pytanie, kontynuowałem wypowiedź o swoich błędach. Na moje szczęście, Ning ogłosił przerwę w zebraniu, dzięki czemu mogłem przez parę minut posiedzieć sam przy stole. Zawsze wiedziałem, że był sprawiedliwym i przyjaźnie nastawionym człowiekiem, ale mimo to byłem pozytywnie zaskoczony, gdy nalał mi filiżankę herbaty. Partyjni urzędnicy zwykle nie silą się na uprzejmość wobec prawicowców. Wydawało się, że Ning czeka, aż zacznę mówić.
− Pracowaliśmy wspólnie przez dwa miesiące – zacząłem – i wiesz, że jestem bezpośrednim człowiekiem. Proszę, powiedz mi, w czym problem.
Ning wyjął potwierdzenie wyciągu z konta bankowego w wysokości 50 yuanów, z moim podpisem. W górnej linijce wybita była data, 10 września, czyli dzień po tym, jak Wang nocował w bursie. Ning powiedział, że tego ranka jeden z inżynierów zauważył, że na jego koncie brakuje 50 yuanów. Zorientowałem się od razu, że na pewno Wang podrobił mój podpis, żeby wypłacić pieniądze potrzebne mu do dalszej ucieczki, ale coś poszło nie tak. Nie mogłem jednak wyjawić tego przed Ningiem. Gdybym utrzymywał, że nie wiedziałem nic o tej wypłacie pieniędzy i podpis nie był mój, władze kontynuowałyby śledztwo. Gdybym powiedział prawdę, zdradzając, że Wang spał u mnie poprzedniej nocy, zapytaliby mnie, co tam robił. Nie miałem innego wyjścia, jak tylko przyznać się do winy i powiedzieć, że jestem złodziejem.
Czułem się okropnie, ale powiedziałem Ningowi, że wziąłem pieniądze, żeby kupić bilety do Szanghaju, planując odwiedzić rodzinę. Na szczęście miałem w kieszeni pieniądze, które właśnie przysłała mi macocha, żebym miał na bilet, więc wyciągnąłem je, prosząc Ninga o przebaczenie. Położył mi rękę na plecach, żeby mnie pocieszyć, mówiąc, że ludzie czasem popełniają błędy. Po czym wyszedł z pomieszczenia, zapewniając, że zakończy wiec i żebym się nie martwił. Kilka minut później odprowadził mnie do bramy, uścisnął mi dłoń i pouczył, bym nigdy więcej nie robił nic, co może złamać mi przyszłość. Nigdy w życiu nie spotkałem nikogo z partii, kto zachowywałby się tak jak on, pomyślałem, idąc w stronę przystanku autobusowego.
Wstrząśnięty dobrocią Ninga i swoją własną nieuczciwością, szedłem pieszo kilka kilometrów z głównego dworca autobusowego w Pekinie do Instytutu Geologicznego. Potrzebowałem czasu, by przemyśleć swoje kolejne posunięcie. Postanowiłem, że jedynym sposobem postępowania, jeśli władze szkoły zażądają raportu z zebrania, będzie przyznanie się. Tamtego wieczoru powiedziałem Kongowi, że ukradłem 50 yuanów inżynierowi z biura. Wrzeszczał, że jestem nie tylko prawicowcem, ale na dodatek złodziejem, po czym kazał mi zostać w akademiku, a sam poszedł donieść wyżej o moim ostatnim wykroczeniu. Wiedząc, że Wang mógł nas wydać, a władze być może czekają z aresztowaniem mnie jedynie do czasu, aż zbierze się wystarczająco dużo dowodów, drżałem na myśl o konsekwencjach tej naszej rozmowy. Przez kilka tygodni pisałem raz za razem kolejne wersje samokrytyki, nigdy nie będąc w stanie zadowolić uczelnianych liderów partii i myśląc tylko o tym, że w każdej chwili może mnie zabrać policja.
Jakoś w listopadzie 1959 roku poczułem coś, co można by określić jako dziwną mieszankę przygnębienia i odwagi. Zmartwiony i zdezorientowany, nie widząc dla siebie żadnych perspektyw na przyszłość, straciłem zainteresowanie pisaniem sprawozdania z wyników mojego projektu badawczego. Przestałem się martwić swoją sytuacją polityczną. W miarę, jak zbliżały się ferie z okazji Święta Wiosny, na początku 1960 roku, to poczucie pustki jeszcze się nasiliło. Nowy Rok według kalendarza księżycowego jest najważniejszym świętem, które powinno się spędzać w gronie rodziny i przyjaciół, ale mnie odebrano ten przywilej. Zacząłem beztrosko, bez pozwolenia, wychodzić nocą poza kampus, żeby pojeździć rowerem po mieście. W parku Taoranting, położonym daleko na południe od Instytutu Geologicznego, odkryłem pawilon, w którym młodzi ludzie wieczorami tańczyli i popijali herbatę. Odkąd pamiętam, nie lubiłem tańczyć, ale wpatrywałem się zauroczony, jak moi rówieśnicy śmieją się i cieszą życiem. Ta cudza radość była dla mnie wytchnieniem i ucieczką od pustki uniwersyteckiego życia. Przez kilka godzin przyglądałem się tańczącym, czując, że moja samotność i smutek jakby się rozpraszają. Mogę siedzieć przez chwilę w jednym pomieszczeniu z tymi beztroskimi tancerzami, myślałem z goryczą, ale gdy tylko wyjdę, wkraczam w zupełnie inną rzeczywistość.
Któregoś wieczoru jedna z szaleńczo obracających się par potknęła się i przewróciła, niemalże pod moje nogi. Wszyscy się śmiali, chłopak uciekł zmieszany. Pomogłem kobiecie wstać i oddałem jej swoją herbatę. Zauważyłem ją już wcześniej, wirowała w tańcu jak motyl. Była piękna i miała w sobie wiele gracji. Zapytałem, czy nie miałaby ochoty pospacerować na zewnątrz, żeby troszkę dojść do siebie na świeżym, rześkim powietrzu.
Powiedziała mi, że nazywa się Li i jest pielęgniarką w Szpitalu Ludowym nr 4. Kiedy w zamian zapytała mnie o moją pracę, milczałem, a gdy zaproponowała, byśmy się znowu spotkali, stwierdziłem, że czas wracać. Była już północ, byłem prawicowcem pod nadzorem, spałem w pokoju w akademiku z jedenastoma innymi studentami, a mój kampus był o pół godziny drogi rowerem stąd. I nagle niespodziewanie zrobiło mi się wszystko jedno. Powiedziałem jej, że jestem studentem i prawicowcem, przychodzę do parku, by poczuć, że żyję, i nie będę mógł się z nią przyjaźnić. Rozumiejąc mój ból, rozwiała moje obawy. Tamtej nocy zostaliśmy parą.
W kolejne sobotnie wieczory rutynowo okłamywałem Konga, po czym pędziłem rowerem, by spotkać się z Li. Kong regularnie donosił władzom o łamaniu przeze mnie dyscypliny i nieprzestrzeganiu zasad bezpieczeństwa, a ja regularnie wysłuchiwałem krytyki z ich strony, ale nadal wymykałem się, by się z nią zobaczyć w parku. Nie chcąc ranić Li opowieściami o mojej sytuacji politycznej, kierowałem rozmowy na inne tory. Im mniej wiedziała, tym mniejsza była jej odpowiedzialność, gdyby pewnego dnia mnie aresztowano. Moje próby chronienia jej wzbudziły w Li podejrzenia. Często zarzucała mi, że mam inną dziewczynę albo może nawet żonę, bo nie chciałem zabrać jej na kampus i przedstawić kolegom. Pewnego dnia zadzwoniła na uczelnię, do centrali, żeby zapytać o numer telefonu do mojego akademika. Chciała sprawdzić, czy na pewno tam mieszkam. Telefon odebrał Kong. Przybiegł do mnie w furii.
Rozmowy telefoniczne były specjalnym przywilejem, z całą pewnością nieprzeznaczonym dla prawicowców. Kong zażądał wyjaśnień, dlaczego dzwoni do mnie dziewczyna, po czym nakazał mi stawić się w biurze partii i wyznać wszystko. W marcu i kwietniu 1960 roku bez przerwy wzywany byłem na wiece. Kong, Ma i inni odpowiedzialni za nadzór nade mną krytykowali mnie i grozili. Byli wściekli, że złamałem narzuconą przez nich dyscyplinę i wymknąłem się im spod kontroli. Tamtej wiosny zacząłem powoli myśleć o zakończeniu moich pięciu lat studiów w Instytucie Geologicznym. Miałem nadzieję, że przeniesienie do pracy z dala od kampusu pozwoli mi zacząć wszystko od nowa, w nowym otoczeniu. Jak wszyscy, którzy mieli niebawem otrzymać dyplom, często zaglądałem do mojej skrzynki pocztowej, wiedząc, że nawet prawicowcy dostają przydział do pracy, i czekając na powiadomienie. Ten list miał zadecydować nie tylko o moim zatrudnieniu, ale też o tym, gdzie będę mieszkał, przesądzając tym samym o moim losie.
Świadom, że odpowiedzialność za przydział spoczywa w rękach uczelnianego biura kadr, nie miałem zbyt wielkich oczekiwań. Wiadomo było, że studenci, którzy mają niebudzącą wątpliwości przeszłość polityczną, otrzymają posady w Instytucie Geologicznym na stanowiskach asystentów albo w administracji uczelni. Spodobali się partii i zasłużyli na nagrodę w postaci pracy w Pekinie, tym samym unikając trudności życia na wsi czy w małych miasteczkach na prowincji.
Moja kontrrewolucyjna przeszłość skutecznie pozbawiła mnie przywileju pracy na uczelni czy w instytucjach rządowych. Ale liczyłem, że władze akademickie znajdą jakiś sposób, by wykorzystać w praktyce moje umiejętności, zwłaszcza po tym, jak komisja wydziałowa przyznała mi najwyższą notę z dodatkową pochwałą za rozprawę na temat zaopatrywania elektrowni w wodę. Przypuszczałem, że mogę zostać wysłany do jakichś odległych kompleksów przemysłowych, żeby badać minerały, albo może do jakiejś stacji terenowej w odległych północno-zachodnich regionach, żeby zbierać próbki gleby. Myślałem o tym, że moje warunki życiowe pewnie nie będą należały do łatwych, ale przynajmniej będę miał szansę na jakiś nowy start, zdołam jakoś wykorzystać moją wiedzę techniczną i przyczynię się do rozwoju mojego kraju. Nie miałem pojęcia, na jaką ekstrawagancję sobie pozwalam, snując takie marzenia.
27 kwietnia Kong podszedł do mnie w stołówce. Tuż przed końcem studiów rzadko kiedy mi towarzyszył, kiedy więc zapytał uprzejmie, czy już skończyłem jeść i mogę z nim porozmawiać na zewnątrz, nabrałem podejrzeń. Niebo było zasnute szarymi chmurami. Kong z założonymi do tyłu rękami prowadził mnie powoli wokół wielkiego grzęzawiska, które służyło nam za boisko. Mówił dość konwencjonalnie, niemal od niechcenia, o konieczności zreformowania moich poglądów. Przez cały czas wpatrywałem się w zachmurzone niebo, zastanawiając się nad przyczynami tej pogawędki. Bałem się, że może jednak władze w jakiś sposób dowiedziały się o moich ubiegłorocznych planach ucieczki. Po jakiejś godzinie Kong spojrzał na zegarek. Była prawie dziewiąta, gdy oznajmił, że musimy pójść na zebranie.
Przez ostatnie dwa lata często byłem wzywany na zebrania grupy. Z przyzwyczajenia zająłem miejsce w ostatnim rzędzie w sali, mając nadzieję, że tego ranka nie wydarzy się nic poza powtórką dotychczasowych procedur. I wtedy podniosłem wzrok. Na tablicy, pod kolorowym portretem Przewodniczącego Mao, widniał wypisany kredą napis: „Zebranie poświęcone krytyce prawicowca Wu Hongda”. Ścisnęło mnie w żołądku. Wang Jian wystąpił do przodu. Zwykle takim zebraniom przewodniczyli Kong i jego koledzy z Ligi Młodzieży Komunistycznej. Niektórzy z obecnych siedzieli sztywno, inni odwracali się niezręcznie w moim kierunku. Słowa Wanga przełamały ciszę:
− Zebraliśmy się dziś, by dokonać krytyki prawicowca Wu Hongda.