Zimowe królestwo - ebook
Zimowe królestwo - ebook
Zimowe królestwo Philipa Larkina ukazuje się w siedemdziesiątą rocznicę wydania jej pod tytułem 'Girl in Winter'. To pierwsza przełożona (przez Jacka Dehnela) książka prozatorska znakomitego brytyjskiego poety. Oparta na kontrastach trójdzielna konstrukcja opowieści jest jak potrzask, w którym znalazła się główna bohaterka Katherine. Opis jednego dnia z życia dziewczyny – mroźnego, pełnego dziwnych zbiegów okoliczności, które jednak nie tyle rozpraszają monotonię uchodźczego losu, ile czynią ją bardziej przygnębiającą – zostaje przedzielony reminiscencją z wakacji, które bohaterka spędziła w gościnie u angielskiej rodziny, w czasie, gdy świat nie był rozdarty wojną, w królestwie panowało upalne lato, a samą Katherine przepełniała młodzieńcza nadzieja.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65358-77-6 |
Rozmiar pliku: | 665 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.
Nocą śnieg już nie padał, ale że mrozy trzymały, to wciąż leżał w zaspach tam, gdzie spadł, i ludzie mówili, że będzie go więcej. A kiedy zrobiło się jaśniej, wydawało się, że mieli rację, bo nie było żadnego słońca, tylko jedna rozległa skorupa chmur ponad polami i lasami. W zestawieniu ze śniegiem niebo wyglądało na brązowe. Zaiste, gdyby nie ten śnieg, poranek przypominałby styczniowy zmrok, bo jeśli było jakieś światło, to zdawało się dobywać właśnie z niego.
Leżał w rowach i w zagłębieniach pól, którędy chadzały tylko ptaki. Na niektórych ścieżkach wiatr nawiał go równiutko aż po same czubki żywopłotów. Wioski były odcięte, dopóki grupki mężczyzn nie przetarły szlaku przez drogi; robotnicy nie mieli jak dotrzeć do pracy, a na okolicznych lotniskach polowych zawieszono wszystkie loty. Leżący w łóżkach chorzy mogli zobaczyć jego poblask na sufitach swoich pokoi, a szczeniak, który zetknął się z nim po raz pierwszy, zaskowyczał i schował się pod beczką na deszczówkę. Ogrodowe szopy były grubo oprószone od zawietrznej, a ogrodzenia – zanurzone weń do połowy, jak falochrony; cały pejzaż był tak biały i nieruchomy, że mógłby być akademickim obrazem. Ludziom nie chciało się wstawać. Zbyt długie patrzenie na śnieg wywierało hipnotyczny efekt, wysysając całą moc skupienia, a chłód zdawał się zgniatać kości, zmieniając pracę w nieprzyjemną harówkę. Trzeba było jednak zapalić świece, rozkruszyć lód w kubkach, rozmrozić mleko; trzeba było zapakować mężczyznom śniadania i posłać ich do pracy na budowach. Trzeba było ciągnąć to życie, nieważne jakimi objazdami; nawet jeśli szło się nie dalej niż do okna, to w domu było mnóstwo roboty, zostawionej na takie właśnie okazje.
Ale poprzez przesieki i wzdłuż nabrzeży szły linie kolejowe, które, choć puste, wiodły na północ i południe, gdzie łączyły się z innymi, mijając działające przez całą noc fabryki i zaplecza domów z przeświecającym po brzegach zasłon blaskiem, aż docierały do miast, gdzie śnieg nikogo nie obchodził, a które mróz oblegać mógł ledwie przez parę dni, zaciekle.
2.
– Co tak pani podśpiewuje? – powiedziała pani Brooks, pociągając nosem. – Zmarzłam na kość.
– Cóż, rury są zimne – odparła Katherine. – Jak zawsze zresztą.
– Koszmar. Już ja powiedziałabym to i owo do słuchu temu dozorcy.
– Myślę, że całe to ogrzewanie jest w ogóle za stare, żeby działało.
– Powinni coś z tym zrobić. Pani popatrzy, w jakich my warunkach pracujemy. Dwie umywalki! I tylko jedno lustro.
– A i to w plamach.
– Moja zamężna siostra pracuje w biurze – powiedziała pani Brooks z melancholijną zazdrością – i tam grzeją gazem.
– Chciałabym, żeby u nas grzali czymkolwiek.
– Tak, a to jeszcze nie wszystko. Rano, kiedy jest zimno, jak dzisiaj, można sobie zażyczyć filiżankę herbaty. I w d o d a t k u kolejną trochę później. Coś takiego dodaje człowiekowi otuchy, nieprawdaż? A spójrzmy na siebie.
– U Ansteya grzeją gazem. I pewnie tylko to się liczy.
– O wilku mowa – powiedziała pani Brooks ponuro.
Stały przez chwilę przy załadowanym książkami wózku, patrząc na wskroś długiej alejki, wiodącej pomiędzy ukośnie ustawionymi półkami aż do kontuaru. Obie miały na sobie czerwone kombinezony. Wysokie okna były oszronione i choć dochodziła dopiero za dwadzieścia dziesiąta, oba rzędy wiszących lamp już się paliły.
Pan Anstey, przeszedłszy z łomotem przez bramkę, oparł się o kontuar i, trzymając w dłoni kartkę, mówił coś do panny Feather, uderzając w kartkę cybuchem fajki. Rozczochrana, siwa głowa panny Feather kłoniła się w pełnej szacunku uwadze. Nie zniżył głosu, ale dudniące echo uniemożliwiało im zrozumienie słów.
– Coś pani powiem – ciągnęła pani Brooks – kiedyś namówiłam Feather, żeby poruszyła z nim sprawę herbaty… jeszcze zanim się tu pani pojawiła.
– I co powiedział?
– Wie pani, jaki o n jest. – Pani Brooks wyciągnęła z rękawa chusteczkę i wytarła nos. – Że gdzie się ją będzie przygotowywało, kto ją będzie przygotowywał, gdzie się ją będzie piło, czy pomocnicy biblioteczni będą mieli przerwę na jej wypicie… wszystkiego się łapał. Powiedział, że „nie dostrzega sposobu, w jaki mógłby uczynić zadość naszej prośbie”.
– Jakbym go słyszała – powiedziała Katherine. – Dlaczego on zawsze mówi tak śmiesznie? Nic mnie w nim chyba tak nie drażni, jak to.
– Och, pewnie połknął za młodu słownik – powiedziała pani Brooks z pewną swawolnością – albo taki już się urodził.
Katherine uporała się z segregowaniem książek na górze wózka i zerknęła na panią Brooks:
– Mam wrażenie, że pani się nim naprawdę w ogóle nie przejmuje.
– Cóż, z przejmowania się ludźmi niewiele przychodzi dobrego. A ja nie zamierzam nim się martwić.
– Ciekawe, co tym razem mu nie pasuje.
Głos pana Ansteya, przypominający terkot zębatki, wykłócał się dalej, podczas gdy panna Feather tańczyła przed nim jak liść targany nawałnicą; mieszał się z echami potęgującymi najdrobniejsze dźwięki: szuranie stóp, stukot linijki, łupnięcia, z którymi pomocnicy sprawnie wsuwali książki na półki. Katherine i pani Brooks rozeszły się w kierunku półek tych działów, którymi miały obowiązek się zajmować. Wkrótce wszystko było gotowe do rozpoczęcia dnia pracy – książki w równych, nieprzerwanych szeregach, przekręcone kółka na datownikach, rewersy ułożone w schludne stosiki na kontuarze. Zeszły się obie znowu przy specjalnej witrynie poświęconej Japonii.
– A co z pani mitenkami? Nie zamierza ich pani nosić?
– Aż mnie skręca, tak bym chciała. Nie będą się ze mnie śmiali?
– Skądże.
– Jeszcze dziesięć minut i drzwi się nie będą zamykały.
– Cóż, sobota – powiedziała Katherine. – Trzeba się cieszyć, koniec tygodnia.
– A ja się zastanawiałam, czemu pani dziś podśpiewuje – odparła pani Brooks na odchodnym.
Panna Feather, oswobodzona przez pana Ansteya, zaczepiła Katherine w drodze do kontuaru, jakby nie do końca pewna, z kim ma do czynienia.
– Och, panno Lind…
– Tak?
– Och, panno Lind, czy pamięta pani, jak zastępowała w pracy biurowej panią Holloway, kiedy była chora? Kiedy to było dokładnie?
– Myślę, że z tydzień temu.
– Tak… Otóż uniwersytet się skarży, że nie wróciła do nich książka o Ugandzie autorstwa Fieldinga. Pan Anstey właśnie się o nią dopytywał.
Panna Feather była po czterdziestce. Miała przywiędłą, chytrą twarz i zwyczaj konspiracyjnego rozglądania się na wszystkie strony, kiedy coś mówiła, wskutek czego rzadko patrzyła w twarz rozmówcy.
Katherine zmarszczyła czoło.
– O Ugandzie? Fieldinga? Nie przypominam sobie. Oznaczono ją jako zwróconą?
– Tak, oznaczono jako zwróconą, ale mówią, że jej nie mają – powtórzyła panna Feather jak ktoś, kto przez całe lata musiał wszystko powtarzać. Wsunęła ołówek do kieszeni kombinezonu.
– Skoro oznaczono ją jako zwróconą, to z pewnością musiała zostać odesłana – powiedziała Katherine bez przekonania.
– Cóż, mówią, że jej nie mają, więc gdybyś się mogła, kochana, rozejrzeć i jej poszukać…? Może przez pomyłkę odstawiono ją na półkę. I powiedz panu Ansteyowi, jeżeli ją znajdziesz. Te drobiazgi pochłaniają tyle czasu.
– Tak, jeśli tylko ją znajdę.
Katherine odwróciła się i przeszła do działu afrykańskiego, z prawą ręką wzniesioną, wspartą w łokciu na ręce lewej. I choć nie patrzyła szczególnie uważnie, była to jedna z pierwszych książek, które dostrzegła, wsunięta elegancko na wolne miejsce w szeregu smętnych skórzanych grzbietów. Rzut oka na wewnętrzną stronę okładki ukazał jej etykietę biblioteki uniwersyteckiej. Obróciła tom posępnie w dłoniach, po czym wsunęła pod pachę i wróciła do panny Feather, która rzuciła jej minę udręczonej mądrości.
– Oto i ona, panno Feather.
– Ach, bardzo się cieszę. Mogłaby ją pani w takim razie położyć na biurku panny Holloway? Proszę też powiedzieć panu Ansteyowi, że się znalazła i że zaraz ją odsyłamy.
– Tak, dobrze.
Panny Holloway nie było w jej pokoju – który stanowił raczej coś pomiędzy magazynem nowości, miejscem, gdzie panna Holloway je katalogowała, a działem opracowania – toteż Katherine zostawiła książkę na biurku i poszła dalej, do gabinetu pana Ansteya. Mieścił się on w ciemnym korytarzyku, zakończonym spiralną klatką schodową z żeliwa, prowadzącą na tyły działu informacji. Zapukała do drzwi i po pewnej chwili znajomy głos polecił jej wejść.
Kiedy zamykała drzwi za sobą, jej twarz nie zdradzała żadnych emocji. Zresztą – jak niemal zawsze: jej blada twarz o kształcie tarczy, ciemnych brwiach i rzęsach oraz wysokich kościach policzkowych nie była plastyczna ani wymowna. Podobnie, co ciekawe, jej usta, zbyt szerokie i wydatne jak na piękność. Wrażliwe, zawsze w gotowości, powinny przecież być elokwentne. Tymczasem zdawało się, że jej wargi są posiniaczone i musi je trzymać dziwnie zasznurowane. Mimo to na jej twarz zakradał się niekiedy blady wyraz rozbawienia, jakby cieszyło ją, że może całkowicie skrywać swoje myśli. A jeśli już mówiła, to z obcym akcentem.
Pokój był wyjątkowo ciepły, z zawziętym piecykiem gazowym włączonym na cały regulator, tak że języki ognia lizały powietrze. Bliżej stała porcelanowa miseczka z wodą, w której pływał rozmakający niedopałek. Wszędzie panował nieład: wzdłuż ścian, między katalogami kartkowymi a regałami, piętrzyły się książki i pudełka pełne fiszek, z których nie korzystano od miesięcy. Dalej był wewnętrzny krąg podobnych papierzysk, którymi nie zajmowano się od tygodni, w samym zaś środku stało żaluzjowe biurko, zawalone listami, maszynopisami i katalogami, za którym siedział pan Anstey. Obok dużej puszki z benzyną do zapalniczek stał telefon.
Anstey jak zawsze odgrywał rolę człowieka zbyt zagłębionego w sprawy najwyższej wagi, by zauważyć czyjeś wejście, i trzymał cienką kartkę napisanego na maszynie listu, w którym sprawdzał coś z ołówkiem w ręku, ściskając fajkę w wyszczerzonych groźnie zębach. Co jakiś czas pociągał energicznie zakatarzonym nosem. Był to chudy, pokurczony mężczyzna koło czterdziestki, o wąskiej, pooranej twarzy przysłoniętej cienkimi okularami. Miał na sobie brudnawy garnitur, krawat, który się jej nie podobał, i pulower o rękawach zakrywających mankiety koszuli. Włosy zostały szczodrze potraktowane brylantyną, a przez jego twarz co jakiś czas przebiegał tik; przypominał urzędnika kolejowego, który nabawił się w okopach zespołu stresu pourazowego.
Opróżniona filiżanka i spodek stały na półce, w zasięgu ręki.
Katherine czekała naprzeciwko niego, z niesmakiem wpatrując się w pochyloną głowę. Wstał i, jakby w ogóle jej tam nie było, grzebał w aktach, wyraźnie niezadowolony. Dym z jego fajki pachniał słodkawo.
Dopiero zasiadłszy z powrotem za biurkiem, przemówił afektowanie zatroskanym tonem:
– A zatem, panno Lind?
– Książka o Ugandzie się znalazła i zostanie bezzwłocznie odesłana.
Nie dał po sobie poznać, że to usłyszał. Po minucie czy dwóch powiedział tym samym tonem:
– Gdzie była?
– Stała na półce.
Pan Anstey dodał ostatni punkt do listy, złożył ją i wsunął do koperty, naskrobał coś w notesie, powtórzył ten wpis w wymiętoszonym kalendarzyku, by wreszcie powiedzieć:
– A cóż tam robiła?
Wyjął cybuch z ust, chwycił ołówek i zaczął nim wydziabywać popiół, spoglądając na nią oddalonym, drewnianym wzrokiem.
– Obawiam się, że popełniono błąd.
– Pani wybaczy, panno Lind, ale popełniono tu dwa błędy – odparł pan Anstey głosem nagle donośnym i wojowniczym. – Tom nie powinien był zostać oznaczony jako zwrot. To błąd pierwszy. A następnie nie powinien był zostać umieszczony na półkach w wolnym dostępie. Popełniono tu dwa błędy, panno Lind, czy nadąża pani za moją myślą?
– Tak – powiedziała to obojętnym tonem, by nie zwrócić jego uwagi na fakt, że nie zamierza mu niczego ułatwiać. W głębi duszy uzbrajała się w cierpliwość, by stawić czoła temu, co miał powiedzieć, jako że zawsze mówił mniej więcej to samo.
– I żaden z nich, pozwolę sobie zauważyć, nie powinien był zostać popełniony przez kogokolwiek, kto posiada choćby łut tego, co po angielsku nazywamy pomyślunkiem, rozwagą czy… nous^() – zakolebał się przed piecykiem gazowym, przykładając do rozpalonych żeberek papierowy zwitek. – A już na pewno nie przez kogoś, kto zaposiadł wyższe wykształcenie, jakie pani otrzymała… Być może najmłodsza z pomocniczek, choć nie wiem, która to, z głową nabitą melodiami jazzowymi, sympatiami czy ostatnią „produkcją” filmową, czy jak to tam sobie teraz nazywają, byłaby do tego zdolna, ale po pani tego się nie spodziewałem, jako że skłoniono mnie do sądu, że nauczono panią myśleć, i że rzecz tego rodzaju jest, by ująć to bez ogródek, najzwyczajniej w świecie cholerną głupotą. – Płomyk zbliżał się do jego palców, więc parę razy gwałtownie przyssał się do fajki, po czym upuścił zwęgloną resztkę papierka do miseczki z wodą. Wówczas powrócił do przemawiania właściwym sobie tonem, wypranym z wszelkiej serdeczności czy poczucia humoru, tonem, którego na scenie użyto by jako typowo obraźliwego. – Głęboko w s p ó ł c z u j ę błędów, które mężczyzna czy kobieta popełniają z niedoświadczenia czy też niedostatecznego jakmutam. Są w tym zawodzie pewne rzeczy, które opanować można dopiero po dłuższym czasie, po prostu wykonując je, aż potrafi się przewidzieć każdą ewentualność, która może wyniknąć w biegu… spraw – wysunął groźnie szczękę, jakby Katherine czymś go sprowokowała. – Nie jestem jednym z pani uniwersyteckich koleżków z Cambridge czy Oxfordu, którzy zjawiają się i mówią: „Och, jasne, w pięć minut nauczę się tych wszystkich dyrdymałów”. Widziałem tych chłoptasiów i może mi pani wierzyć, że nie ma z nich pożyteczku, kiedy dochodzi do poważnej robótki. Nie, ja w tym zawodzie przeszedłem wszystkie stopnie kariery – ponownie posłał jej swoje drewniane, odległe spojrzenie, które zdawało się zaciskać jego nozdrza – i ten niewielki stopień poczesności, który uzyskałem, zdobyty został po prostu z n a j o m o ś c i ą m o j e j p r a c y na wylot, w tę i nazad, i jak tam jeszcze pani się podoba. – Wetknął ponownie fajkę w wąskie szczęki, ale zdążyła już zgasnąć: tym razem, pociągając nosem, zaczął macać w poszukiwaniu zapałek.
– Cóż, rzecz jasna – podjął, wsysając się łapczywie w obgryziony ustnik – nie mam pojęcia, co zamierza pani zrobić ze swoim życiem, czy zamierza pani pozostać w tym zawodzie, czy nie. Nie wiem ani też, szczerze mówiąc, wiedzieć nie chcę, jest to bowiem kwestia, którą każdy człowiek ma prawo rozważyć i sam o niej zadecydować, ale j e d n o p a n i p o w i e m – jeśli zdecyduje pani: tak, pozostanę w tym zawodzie, będę go zgłębiała i poświęcę moją energię, by obrać tę… karierę, to p r z e k o n a s i ę p a n i – te trzy słowa podkreślił fajką – że łut d o b r e g o z m y s ł u d o i n t e r e s ó w, jakiego trzeba do prowadzenia jakiejkolwiek fabryki czy… interesu, wart będzie całego pani Szekspira i doktora Samuela Johnsona i kogotamjeszcze. Rzecz jasna – zmienił ton na właściwy łaskawym wyjaśnieniom – nie zamierzam opowiadać pani bredni w rodzaju, że taka wiedza nie posiada nieoszacowanej wartości, próbuję jednak wyjaśnić, że może raz na rok wpadnie koleżka, który powie: „Och, panie Anstey, niech pan posłucha, chciałbym się dowiedzieć wszystkiego o dramacie elżbietańskim” albo o jakiejś mało znanej gałęzi fonologii czy morfologii, czy z czym tam jeszcze jest pani akurat obeznana, wtedy proszę bardzo, może się pani popisywać swoim wykształceniem. Ale przez d z i e w i ę ć d z i e s i ą t y c h czasu, przez d z i e w i ę ć d z i e s i ą t d z i e w i ę ć S E T N Y C H czasu trzeba po prostu piastować stanowisko zwykłego przełożonego biura, który zajmuje się książkami, a nie na przykład domami czy wózkami dziecięcymi, i tak dalej, i tak dalej. – Pan Anstey dźgnął ołówkiem swą ponownie zgasłą fajkę i tym razem wyjął tanią, palącą się dużym płomieniem zapalniczkę. – A zatem zaczęła pani tu pracować z bardzo dobrym, wartościowym wykształceniem, o kilka długości lepszym niż to, które sam otrzymałem, i nie mniej wartościowym dlatego, że uzyskała je pani w innym kraju, jako że wiedza ludzka jest taka sama w Anglii, Francji, Niemczech i we wszelkich innych zakątkach bożego świata – tu wydał z siebie krótki śmiech. – Jednakże, jak pani mówię czy raczej sugeruję, jeśli w swoim czasie osiągnie pani stanowisko porównywalne z moim, to zauważy pani, że trzy czwarte pani czasu zajmuje pilnowanie i robienie porządku po jakiejś postrzelonej dziewusze, która myśli, że zapakowała książkę i posłała ją do Wigan albo do Timbuktu, choć wszystko, co zrobiła w istocie, to postawiła ją na półce, gdzie w ogóle nie powinna się znaleźć – zaśmiał się ponownie i zaciągnął się fajką, otaczając głowę błękitnym, słodkawym dymem.
Katherine patrzyła na niego, jakby był owadem, którego najchętniej by rozdeptała.
– Przepraszam za błąd – powiedziała gniewnie – nie sądzę jednak, żeby…
– Dobrze, dobrze, panno Lind, na tym właśnie musimy spędzać czas – pan Anstey przerwał jej w połowie. Usiadł w brzydkiej pozie i smętnie klapnął się po udzie, wyszczerzając na nią swoją rozciągniętą na boki twarz – na martwieniu się błahymi szczególikami, które za sześć tygodni nic nie będą znaczyły ani dla pani, ani dla mnie, ani dla nikogo innego, podczas gdy naprawdę istotne rzeczy muszą czekać – wykonał teatralny gest zrezygnowania. Było to kolejne z jego przedstawień: rola człowieka, który jest zmuszony marnować czas na sprawy uwłaczające jego inteligencji. – Mam w tej szufladzie od czterech lat pracę, oryginalną i może nawet cenną pracę o klasyfikacji, czekającą, aż trafi mi się wolny tydzień czy dwa… Cóż, nie wystarczy na chwilę przerwać i pomyśleć. O, do szaleństwa droga ta prowadzi^(), jak powiada ten jakmutam. Wszystko, co mogę zrobić, i wszystko, co pani może zrobić, to zabrać się porządnie do roboty. To…
Rozległo się pukanie do drzwi i weszła panna Feather, rozglądając się dokoła, jakby spodziewała się, że w pokoju są więcej niż dwie osoby. Pan Anstey po raz kolejny przybrał swoją zdystansowaną minę, mówiąc zatroskanym głosem:
– Tak, o co chodzi, panno Feather?
– Obawiam się, że jedna z naszych młodszych pomocniczek źle się czuje, proszę pana. Nie nadaje się do pracy.
– A któż to taki, panno Feather? – to była trzecia jego melodia: sędziowskie skupienie, by poznać wszystkie aspekty danej sprawy.
– Panna Green. Naprawdę wygląda na bardzo chorą.
– Co jej dolega? – warknął. – Czy słabuje na coś, na grypę czy na odrę, czy…
– Ból zęba, chce pójść do domu. Myślę, że można ją puścić. Prawdę mówiąc, i tak nie będzie z niej zbyt wiele pożytku.
– Pójść do domu! Do dentysty powinna pójść – powiedział pan Anstey pogardliwie, jakby wykrył w tym jakiś fortel.
– Sądzę, że to zrobi, jeśli tylko pozwolimy jej pójść do domu – panna Feather, jako jedyna może pośród pracowników, umiała zmusić pana Ansteya do trzymania się meritum sprawy; rzucała uległe, sugestywne uwagi, delikatnie kierujące go z powrotem na ścieżkę, którą miał podążyć.
– Gdzie ona mieszka? Czy jej matka ma telefon? – Sięgnął po książkę telefoniczną, by, nie zwróciwszy uwagi na przeczącą odpowiedź panny Feather, przekonać się, że faktycznie go nie ma.
– To dość daleko – powiedziała panna Feather – i zastanawiam się, czy nie lepiej by było kogoś z nią posłać. Bardzo prawdopodobne, że straci przytomność.
– Może w ogóle posłać ją na wakacje raz na zawsze? – przytaknął pan Anstey, piejąc histerycznym śmiechem. – Sam z nią pójdę, jeśli oznacza to wolny ranek!
Nikt inny się nie zaśmiał.
– Myślę, że najlepiej byłoby kogoś z nią posłać – powtórzyła panna Feather, skrycie zerkając na zegar stojący na kominku. Pan Anstey, chichocąc jowialnie, ponownie wetknął fajkę do ust i wrócił do swoich papierów.
– Tak, dobrze już, dobrze – powiedział z pobłażliwą niecierpliwością, jakby obie tylko marnowały jego czas. – Niech pani kogoś z nią pośle. Wszystko mi jedno, kogo. Niech pani pośle kogoś, ha ha, kogo chętnie by się pani pozbyła na godzinkę czy dwie.
Zostawiły go zanurzonego w niewzruszonym poczuciu, że wszystko zależy od niego, i że, pomimo przytłaczającego brzemienia spraw, potrafi zająć się należycie każdym drobiazgiem.
Kiedy już wyszły, panna Feather zapytała:
– Może p a n i zgodziłaby się pójść, panno Lind?
3.
Ciekawe, co by o tym pomyśleli Fennelowie – zastanawiała się Katherine.
Czekała, trzy minuty później, niż było to ustalone, stojąc w holu wejściowym biblioteki. Było to ciemne, nieogrzewane miejsce, z którego na ulicę prowadziło dwoje drzwi wahadłowych; po obu stronach po dwie pary szklanych drzwi wiodły do Wypożyczalni i Czytelni. Za całe umeblowanie robiła tu duża, dwustronna, pomalowana na seledynowo tablica na Oficjalne Fotografie Wojenne. Cała była pokryta zdjęciami niszczycieli, samolotów i przemierzających pustynię czołgów; niekiedy zakradali się tu ulicznicy, żeby się na nią gapić albo wyskubać z niej i ukraść pinezki. W górze, w cieniu zaczernionych okien, wisiały na ścianach bezwartościowe obrazy miejscowych artystów.
Jak sobie wyobrazili to, co opisała w liście? Zdanie „pracuję w bibliotece” musiało przywieść im na myśl oprawne w cielęcą skórę alejki, gdzie prowadzi szeptem konwersacje z profesorami lub przysypia przy mahoniowym biurku; odnieśliby wrażenie, że ta praca łączy się w jakiś sposób z nauką, nieświadomi, że pomocnik biblioteczny musi robić z książkami wszystko prócz ich czytania. Z pewnością nie umieliby sobie wyobrazić codziennej rundki nicianych siatek, trzęsących się staruszków, meneli czytających gazety przez szkła powiększające, żołnierzy pragnących sprawdzić coś w encyklopedii zdrowia. Nie żeby byli głupi, to zwyczajnie nie należało do ich pola skojarzeń. A może po prostu to ona nie potrafiła sobie wystawić, że pomyśleliby o takiej scenerii?
Pewnie nie powinna była do nich pisać. Po przybyciu do Anglii rok temu zmagała się z tą kwestią i uznała, że nie powinna. Nie życzyliby sobie takiego nieoczekiwanego zobowiązania z przeszłości. A może nawet nie chcieliby kontaktów z nią ze względu na jej narodowość, Anglików bowiem, jak zauważyła – a Fennelowie byli Anglikami do szpiku kości – w czasie wojny charakteryzowała instynktowna wręcz wrogość wobec wszystkich obcych krajów, obojętnie: przyjaznych czy nieprzyjaznych. Ponowne spotkanie byłoby dla nich może niewygodne towarzysko. I choć wraz z upływem kolejnych miesięcy wydawało się jej to coraz mniej prawdopodobne, trzymała się początkowej decyzji, głównie przez nieśmiałość, choć odstręczały ją i pomniejsze kwestie, jak choćby ta, czy nadal mieszkali pod dawnym adresem.
Kiedy zatem napisała, napisała pod wpływem impulsu – w reakcji na znalezienie w gazetach ich nazwiska, czy raczej nazwiska, które się jej z nimi kojarzyło. Napisała do Jane, ponieważ to Jane wspomniano, a Katherine dręczyło podejrzenie, że któreś z rodziców, jeśli nie oboje, mogło już nie żyć, nie dało się nawet wykluczyć, że Robin został powołany i raniony czy zabity. Nie było to może wysoce prawdopodobne, ale sądziła, że najlepiej będzie stawiać kroki ostrożnie, dopóki nie zorientuje się, jak sprawy się mają. Tydzień temu czekała więc na odpowiedź. Która nadeszła – nie od Jane, co było w tych okolicznościach zrozumiałe, ale od pani Fennel, napisana na tej samej papeterii, której używał niegdyś Robin, z nazwą domu i wsi oraz numerem telefonu wyraźnie wydrukowanym na niebiesko u góry każdej strony. Sam ten widok wywołał w niej takie emocje, że z trudnością mogła przeczytać list, a potem musiała zrobić to kilkakrotnie, zanim wreszcie pojęła jego sens: często zastanawiali się, co się z nią stało, ale nie przypuszczali nawet, że jest znowu w Anglii. Powinna była ich zawiadomić. Jane dziękuje za wyrazy współczucia i napisze osobiście w późniejszym czasie. Tymczasem przesyła wieści od Katherine i jej adres Robinowi, który jest w armii (choć nadal w Anglii) i który z pewnością do niej napisze. Na zakończenie wszyscy troje łączyli serdeczne pozdrowienia.
Z miejsca napisała list z podziękowaniami – co było głupawe, bo i za co tu dziękować. Ale odczuwała właśnie wdzięczność. Tamtej nocy była zbyt podekscytowana, by zasnąć, wypaliła wiele papierosów, aż wreszcie, już po północy, zaczęła zamiatać i porządkować pokój, trochę żeby znaleźć sobie jakieś zajęcie, a trochę dlatego, że czuła potrzebę poczynienia jakichś przygotowań. Tak naprawdę najchętniej wyszłaby z domu i pospacerowała opustoszałymi ulicami. Ale to było wbrew przepisom policyjnym. Ostatecznie znów zapadła w lekturę listu, gapiąc się na wytłoczony na niebiesko nagłówek, po czym położyła się tak niespokojna i wykończona, jakby miało wydarzyć się coś naprawdę ważnego – jak koniec wojny czy rozpoczęcie inwazji.
Przez cały tydzień czekała na list od Robina. Na razie jeszcze nie nadszedł, ale mijający czas uśpił jej ekscytację, zmieniając ją w potężne, wyborne oczekiwanie, na tyle intensywne, że niosło ją ono poprzez codzienną pracę, którą zazwyczaj uważała za odpychającą. Zastanawianie się, co by o tym wszystkim myśleli Fennelowie, a w szczególności co by myśleli o Ansteyu, podnosiło ją na duchu, jakby pozyskała sprzymierzeńców tam, gdzie wcześniej była osamotniona. Dobrze wiedziała, że gdyby nie Anstey, praca zdawałaby się jej co najmniej znośna. Ale gardziła nim tak głęboko, że niekiedy zastanawiała się, czy rzeczywiście jest tak paskudny, czy może to ona ma w sobie jakiś defekt, który nie pozwala jej widzieć go takim, jaki jest naprawdę. Pozostali stażyści, jak się zdawało, mieli go za pośmiewisko – ba, lubili go nawet, zgadzając się, że jest niemożliwy, zupełnie jakby narzekali na pogodę. Ale ona darzyła go niechęcią od pierwszego wejrzenia, a kiedy poznała go bliżej, niechęć jeszcze wzrosła. Przy każdym spotkaniu nie potrafiła wyzbyć się poczucia niewiarygodnej wściekłości, bo zawsze zdawało się, że rozmyślnie ją obraża. Znajdowała go tak dalece odpychającym, że niemalże zmuszała się do myśli, czy może jakiś ton jego głosu albo budowa zdań sprawia, że wszyscy Anglicy z miejsca widzą w jego brutalności obrzyna tylko żartobliwą manierę, której nawet przez chwilę nie można brać na poważnie. Mogło być i tak. Schlebiała sobie jednak, że zna angielski wystarczająco dobrze, by coś takiego wychwycić, a poza tym znielubiła jego twarz, jeszcze zanim usłyszała jego głos; to zaś, co mówił, zdawało się dość sztampowe. Był afektowany, szorstki i chamski.
Tak czy owak, przetrwała kolejną scenę, którą jej zrobił. Z czasem straci może zdolność do rozwścieczania jej z taką regularnością. Tego poranka, podobnie jak przez cały tydzień, wszystko to zdawało się niezbyt ważne: wcześniej, kiedy w jej życiu nic się nie działo, doprowadzał ją do rozpaczy. A teraz, gdy czuła, że w ciągu najbliższych tygodni wszystko może się odmienić, potrafiła przyjąć to z łatwością.
Z pewnością skończyło się to lepiej niż zazwyczaj. Zazwyczaj czuła, że pragnie jedynie wyjść z biblioteki i znaleźć się od niej jak najdalej, a tym razem to właściwie jej polecono. Było to, prawdę mówiąc, samo w sobie obraźliwe. Ale zgodne z tym, jak ją tutaj traktowali. Otrzymała stanowisko tymczasowej pomocniczki bibliotecznej, co odróżniało ją od pracowników etatowych: nie była ani młodszą pomocniczką, raptem rok po szkole, uczącą się zawodu, ani starszą, przygotowującą się do egzaminu zawodowego. Co oznaczało tyle, że można ją było spokojnie kierować do wszystkiego, począwszy od segregowania starych, zakurzonych zasobów w magazynie, a kończąc na staniu na stole w Czytelni i wkręcaniu nowej żarówki w jednej z lamp, podczas gdy starzy mężczyźni wbijali wodnisty wzrok w jej nogi. W tym wszystkim wyczuwała wpływ pana Ansteya. Miał w sobie zagadkową zawodową skrytość, jakby był strażnikiem tradycyjnych tajemnic; zdawało się, że stara się, by nie nauczyła się o tej pracy ani trochę więcej, niż było to konieczne. Jako że panna Feather, blady cień zachcianek Ansteya, przejęła od niego ten zwyczaj, każdym nietypowym zajęciem, które nie przynależało do niczyich obowiązków, obarczano właśnie Katherine. Irytowało ją to; wprawdzie praktyka biblioteczna nie była dla niej funta kłaków warta, ale kładło to nacisk na kwestię i tak wystarczająco widoczną: że jest cudzoziemką i nie ma tu odpowiedniego statusu.
Tak czy owak, to zadanie było i tak lepsze niż pozostałe. Po pierwsze – nietrudne, a po drugie – niemal zawsze warto wyrwać się z pracy, nawet jeśli oznacza to wyjście na zimno. W drodze powrotnej mogłaby, wpadłszy do kawiarni, napić się czegoś gorącego, a może nawet zajrzeć do swojego pokoju i sprawdzić, czy nie nadeszły jakieś listy. Dziwnie jej było znów oczekiwać listów. Ale to zależało zasadniczo od tego, gdzie mieszka panna Green. Nie była do końca pewna, która to ta panna Green. Było kilka młodszych pomocniczek, a ona znała nazwisko tylko tej ładnej, panny Firestone. Pozostałe niczym się nie wyróżniały i nie miała z nimi do czynienia.
Czekała niecierpliwie. Po pewnym czasie pojawiła się jakaś dziewczyna, ubrana do wyjścia, i zbliżyła się do niej powoli. Miała może szesnaście lat i Katherine rozpoznała jej twarz.
– Czy panna Green? Odprowadzę panią.
Panna Green przytaknęła sztywno. Była chuda, odziana w niepasujący beżowy płaszcz; miała kiepską cerę i nosiła okulary. Zaciskała usta, jakby toffi skleiło jej zęby.
Katherine spojrzała na nią niepewnie, zastanawiając się, jak bardzo jest chora. Tak się złożyło, że panna Green była pierwszym w ogóle pracownikiem biblioteki, z którym rozmawiała, bo pierwszego ranka, kiedy przyszła do pracy, właśnie pannę Green napotkała w holu i zapytała ją, gdzie może znaleźć pannę Feather. Panna Green wgapiła się w nią i bez namysłu odparła nosowym głosem, że powinna być w pokoju katalogowania, nie dodając, gdzie to, po czym znikła. Zdarzyło się to dziewięć miesięcy temu i od tego czasu nie zamieniły ze sobą ani słowa. Pracowała głównie w Dziale Dziecięcym.
– Czy ten ząb bardzo panią boli? Czy czuje się pani na siłach, żeby wyruszyć?
Kolejne przytaknięcie, jakby ponuro zapewniała, że niepotrzebna jej żadna opieka. Katherine, czując, że oczekuje się po niej współczucia, powiedziała:
– Przykro mi, że boli tak bardzo.
– No, od razu mi od tego lepiej – odparła sarkastycznie panna Green, poruszając zaciśniętymi wargami, jakby cmoktała cukierka. Popchnęła podwójne drzwi, nie przytrzymując ich za sobą.
„Co za nieznośna smarkula” – pomyślała Katherine, idąc za nią, ale ulżyło jej, że nie musi udawać współczucia. Przez moment stały u szczytu schodów, podczas gdy mróz piął się w górę pod ich spódnicami, po czym, kiedy zegar wybił kwadrans po dziesiątej, ruszyły przed siebie. Była to filia biblioteczna, stojąca przy skrzyżowaniu alei domów z zapyziałą końcówką długiej ulicy pełnej małych sklepików, które w miarę zbliżania się do centrum miasta nabierały rozmiarów i znaczenia. Biblioteka była starym, brzydkim budynkiem, wzniesionym na porośniętym wawrzynami zboczu; teraz zbocze było okryte śniegiem i zaśmiecone biletami autobusowymi. Ktoś starannie złożył gazetę i wrzucił ją w zaspę, gdzie zesztywniała od mrozu. Obok nich przejechał wózek, z którego staruszek nabierał szpadlem żwir i rozrzucał go, zakreślając łopatą łuk, który rozpościerał ów żwir cienką warstwą. Kiedy tak schodziły po stopniach, Katherine wyglądała na nieporównywalnie silniejszą i ciemniejszą od panny Green.
U stóp schodów napotkały urwisa o bardzo czerwonych twarzy i rękach, który spojrzał na nie podejrzliwie, pytając szorstkim głosem:
– To tu są książki?
Panna Green szła dalej, bez słowa, więc Katherine musiała przystanąć i wskazać mu drogę. Chłopak skrzywił się na jej obcy akcent; w lewej dłoni trzymał sześciopensówkę. Pośpieszywszy za panną Green, obejrzała się jeszcze i zobaczyła, że podszedł do głównego wejścia, choć wyraźnie kazała mu obejść budynek i wejść do Działu Dziecięcego.
– Ano właśnie, gdzie pani mieszka?
– W Lansbury Park.
– Tu pani łapie autobus?
Skinienie.
– A potem przesiadamy się na Bank Street?
– Nie musi pani jechać – rzuciła panna Green po chwili, kiedy dotarły do przystanku – mogę sama wrócić do domu.
– Podjadę z panią tak daleko, jak to możliwe – odparła Katherine – nie zamierzam wracać wcześniej, niż to konieczne.
– Cóż, to pani sprawa.
– Na pewno dobrze się pani czuje?
– Doskonale.
Lansbury Park? Znakomicie, przejadą przez centrum miasta, a jej pokój znajdował się dość blisko Bank Street. Z łatwością mogła wpaść tam w drodze powrotnej. W gruncie rzeczy panna Green wyglądała na tak niezależną, że można ją było, zgodnie z jej propozycją, zostawić przy Bank Street i resztę czasu spędzić we własnym pokoju, w kawiarni albo przejść się po sklepach. Czy czeka na nią list? Robin z pewnością zdążyłby już napisać, jeśli tylko tego chciał. A może niespecjalnie go obeszło, że była znów w Anglii? Perspektywa spotkania oczywiście ekscytowała go mniej niż ją; w każdym razie nikt jeszcze nic nie wspominał o spotkaniu. Oczekiwała jednak, że odpisze prędko, przez wzgląd na dobre maniery. A co jeśli stacjonował w jakimś niedostępnym miejscu – Irlandii na przykład – gdzie listy docierały po wielu dniach, a może był tak zajęty planami albo kursem taktyki, że nie miał czasu na pisanie? Albo pani Fennel nie napisała do niego tak prędko, jak obiecywała? Wszystko to było frustrujące. Ale każdy mijający dzień z pewnością uprawdopodabniał nadejście listu.
Kręciła się niecierpliwie w grupce ludzi na przystanku. Panna Green stanęła nieco z boku, jakby wypierając się jakiegokolwiek z nią związku, więc Katherine zerkała od czasu do czasu, żeby upewnić się, czy wszystko z nią w porządku – ostatecznie właśnie tego od niej oczekiwano. Blada, wyglądała na niedożywioną; zauszniki okularów z grubymi szkłami były nieco naciągnięte nad uszami, co znaczy, że nosiła je od dawna. Może wzrok jeszcze się jej pogorszył, co tłumaczyłoby, czemu odchylała do tyłu głowę, jakby z urazą, przez co sprawiała wrażenie pogardliwej i aroganckiej. Włosy zbierała luźno na czubku głowy, a jej nadgarstki były bardzo cienkie. I bolało ją. Katherine jej współczuła: wyglądała tak żałośnie i zjadliwie; poza tym gdyby nie ona, musiałaby pracować niechętnie aż do pierwszej.
Zdawało się jej, że jest tyle spraw, z których może się cieszyć. Nie potrafiła ich wymienić, ale kiedy nadjechał duży autobus miejski, poczuła, że nawet zimno jest cudowne. Panna Brooks widziała w nim tylko wygłuszający, zaśmiecony śnieg, ale według Katherine mróz sprawiał, że każda rzecz z osobna skrzyła się blaskiem. Nawet wsiadanie do autobusu sprawiło jej przelotną przyjemność, jakby rozpoczynała nowy etap jakiejś ważnej podróży. Kiedy odjeżdżali, przetarła kawałek szyby, żeby przyglądać się mijanym sklepom przy City Road. City Road ciągnęła się przez kilka mil, jej środkiem szły podwójne blizny po zerwanych torach tramwajowych. W niewielkich witrynach sklepików paliły się niekiedy ogarki, które miały rozpuszczać mróz na szybach. Wszystkie one były do siebie podobne, sprzedawano w nich tytoń i gazety albo chleb i konserwy, albo warzywa. Utrzymywały się dzięki ludziom gnieżdżącym się w okolicznych biednych uliczkach, którzy nie wypuszczali się dalej na zakupy. Jako że była sobota, to aż się od nich roiło: miejscowe kobiety, targające koszyki od sklepu do sklepu, cierpliwie czekające w kolejce pod mięsnym albo rybnym, oparte o lady na pięciominutowe niejasne, pełne aluzji rozmówki. Tu i tam starcy o okutanych, żylastych szyjach, oparci o ściany, nabijający fajki cuchnącym ciętym tytoniem, sprzedawanym w lepkich kostkach. Pliki gazet rozwieszone przed kioskami. Tak – myślała, wyobrażając sobie ślubne obrączki i szale wag, kostropate od ważonych warzyw – z pewnością się zastanawiają, skąd się tutaj wzięła. Scena tego rodzaju – choć jej o nich przypominała – nie miałaby najmniejszego znaczenia dla Fennelów. Dostrzegali tylko rzeczy, które artyści od stuleci podsuwali im pod nos, takie jak zachody słońca i pejzaże. A może to niesprawiedliwe? Łatwo było sobie mówić, że Fennelowie dostrzegliby to czy tamto, ale jej wspomnienia nie były tak oczywiste. Kiedy u nich mieszkała, była nie dość uważna, sądząc, że bez wątpienia nigdy już się z nimi nie spotka, a zatem wszystko, co dziś z tego pozostało, to zmieszany posmak tego, gdzie mieszkali, jak się do niej odnosili, co mówili. Czy potrafiła sobie przypomnieć, jak wyglądali? Twarz Robina pamiętała wyraźnie, pana Fennela – w mniejszym stopniu; pani Fennel zlała się w jej wspomnieniach z jedną z nauczycielek. A Jane w ogóle sobie nie przypominała. To dziwne. Katherine uważała, że ma dobrą pamięć do twarzy.
Prawda była taka, że ostatnio nie potrafiła o nich zapomnieć, że wciąż łączyli się z czymś, co myślała lub robiła. Spoglądając przez okno poszarpującego autobusu, zauważyła sklep z tanimi sukienkami, gdzie dziewczyna o odsłoniętych kostkach drapowała kopię kosztownej sukni; potem lniarski ze starą, pompatyczną fasadą; bar mleczny z trwale zaciemnionymi oknami i drzwiami otwartymi na oścież, przez które było widać puste wysokie stołki; witrynę lombardu, gdzie tłoczyły się stare monety, koszule, teodolit, baseny szpitalne i harfa; uchylające się właśnie drzwi pubu z jasnym, mosiężnym uchwytem; nagłą wyrwę wysokich, wytapetowanych ścian i hałdę porośniętych szronem cegieł, miejsce po zburzonym domu. Nie było w tym niczego, co mogło by jej ich przypomnieć – a jednak przypominało.
Autobus zatrzymał się, ruszył ponownie, przyjął kolejnych pasażerów. Budynki za oknem stawały się coraz wyższe i bardziej imponujące. Ulice były szersze; dojechali wreszcie do końca City Road i krążyli powoli jednokierunkowymi uliczkami centrum. Wokół śpieszył tłum, pobłyskiwały białe kołnierzyki i gazety. Minęli dziedziniec katedry, mignął im długi, oprószony sadzą szklany dach dworca, przystanęli na światłach obok wejścia z tuzinem mosiężnych tabliczek rozmaitych firm. Tu i tam dziewczyny w płaszczach siedziały skulone w kioskach z papierosami, zaczytane, a w głębi bocznej uliczki jakiś mężczyzna sprzedawał pieczone ziemniaki z pradawnego rusztu.
Pannę Green zostawiła samej sobie; zajęły razem dwuosobowe siedzenie na dolnym pokładzie. Panna Green bliżej przejścia, przy czym w autobusie zrobiło się tak tłoczno, że nad jej głową kołysał się teraz kosz zakupów, z którego zwisał koniec pora. Przy każdym ruchu właścicielki ocierał się o włosy panny Green. Ale patrzyła niemo przed siebie i nie powiedziała ani słowa.
Teraz oparła się o Katherine.
Katherine w związku z tym ustąpiła jej nieco miejsca. Ale panna Green powiedziała:
– Przepraszam, nie czuję się za dobrze. Muszę wysiąść.
Katherine zerknęła na nią. Wyglądała fatalnie.
– Dobrze.
Machnęła do konduktorki i wyprowadziła pannę Green na pomost z tyłu autobusu. Na następnym przystanku zajechał wzdłuż chodnika, po czym je wysadził. Panna Green przeszła kawałek i, przysiadłszy na niskim murku, z którego zdemontowano ogrodzenie, zwiesiła głowę. Katherine stanęła obok.
– Mdleje pani czy jest pani niedobrze? – spytała bezsilnie.
– Niedobrze – odparła pani Green po chwili. Odchyliła głowę do tyłu, jakby przyjmowała na czoło chłodne powietrze niczym okład z wilgotnej gazy.
Nie dotarły jeszcze do Bank Street, wysiadły przystanek wcześniej. Był to rozległy plac, oficjalne centrum miasta, a jego dwie pierzeje były zajęte przez ratusz i biura magistratu, przed którymi wysadził je autobus. Na środku placu znajdował się niewielki skwer z klombami i ławeczkami; z trzeciej strony, ponad gałęziami bezlistnych drzew, stała wysoka kolumnada, fasada Głównej Biblioteki Miejskiej, a po stronie ostatniej widniały niskie, milkliwe witryny sklepów, krawców i jubilerów. Skwer był przysypany śniegiem.
Katherine nie wiedziała, co robić. Nie miała doświadczenia z angielskimi chorymi; gdyby poleciała do apteki, nie wiedziałaby nawet, co kupić. Gdyby panna Green o coś poprosiła, zrobiłaby wszystko, żeby jej to przynieść, tymczasem jednak nie robiła nic, spoglądając na chudą szyję zwieszoną w splotach szyfonowego szalika. Ten ból wydawał się tak odległy od tego, co sama czuła, że była całkiem bezsilna. Może zresztą panna Green nie byłaby jej wdzięczna za żadne próby pocieszenia.
Czekała więc. Panna Green uniosła wreszcie głowę.
– Autobusy czasem źle na mnie działają – powiedziała niemalże szeptem.
– Jak się pani czuje? Co chciałaby pani zrobić?
– Niczego nie chcę. Tylko odpocząć chwilę.
Katherine się rozejrzała.
– Na środku skweru jest altana. Muszą tam być jakieś porządne ławki. Nie powinna pani siedzieć na zimnym kamieniu.
Panna Green nie dała po sobie poznać, że coś usłyszała. Ale po jakiejś minucie spojrzała ku górze.
– Gdzie?
– Tam. Myśli pani, że uda się tam pani dojść?
– Mogę spróbować.
Katherine schyliła się i złapała ją za chude ramię. Razem przeszły ulicę i, rozkruszając cienką warstewkę zmrożonego śniegu, podążyły ścieżką wiodącą do altany. Ławki były przykurzone szronem, a krzewy wawrzynu szeleściły. Wprowadziła pannę Green po schodach do zapuszczonego wnętrza i usadziła ją na drewnianym siedzeniu. Miejsce było potwornie zimne, ale solidnie zbudowane; w jedną ze ścian wpuszczono zdrój z pitną wodą, obok widniała tabliczka, że to upamiętnienie koronacji. Wydawało się, że Katherine na razie nic nie może zdziałać, oparła się więc plecami o framugę, tyłem do panny Green, pozwalając jej dojść do siebie, i wpatrywała się w szare maswerki konarów i majaczące za nimi ciemne budowle o górnych piętrach usianych podświetlonymi oknami. Wydawało się, że ostatecznie będzie musiała zabrać pannę Green do domu. Nie zostanie czasu na to, żeby zajrzeć do siebie przed powrotem do pracy; a jeśli będą się posuwały dalej w tym samym tempie, to nie wiadomo, czy w ogóle będzie sens wracać do pracy przed przerwą obiadową. W tym tygodniu pracowała po osiem godzin dziennie, od dziewiątej do pierwszej i od trzeciej do siódmej, kiedy biblioteka się zamykała. Tak czy owak, będzie mogła zajrzeć do siebie w porze obiadu; zajęłoby to jej raptem godzinę dłużej. Im bardziej odkładała w czasie moment przekonania się, czy list dotarł, czy nie, tym dłużej mogła cieszyć się oczekiwaniem. Na razie tkwiła w drzwiach jak na warcie, zaskoczona, że znalazła się w tym dziwnym miejscu, podczas gdy za nią panna Green, odłożywszy okulary na gładką, drewnianą ławkę, uciskała oczy dłońmi. Wokół placu panował ruch jednokierunkowy; patrzyła, jak w oddali mijają ją taksówki i inne samochody, których hurgot wyostrzał się w zimnym powietrzu jak nóż na kamieniu szlifierczym.
Po chwili się obejrzała.
– A jak miewa się pani teraz?
Panna Green potarła czoło. Musiała zdjąć rękawiczki.
– Chyba nieco lepiej.
Mrugnęła, patrząc na Katherine; bez okularów wcale nie wyglądała tak odpychająco. Miała dziecinne, pulchne wargi.
– Czy mogę pani w czymś pomóc? Chciałaby się pani napić czegoś ciepłego?
– Och, nie, od tego poczułabym się jeszcze gorzej.
– Brandy dobrze by pani zrobiła.
– Nie.
– Cóż, proszę jeszcze odpocząć. Mamy mnóstwo czasu.
– Napiłabym się może wody – powiedziała panna Green nieśmiało po chwili.
– Wody! – Katherine się rozejrzała. – Cóż, jest tutaj zdrój.
– Oj, ale zdroje są brudne – odparła panna Green, marszcząc nosek.
– Hm, mogła zamarznąć – nacisnęła na próbę guzik i z pyska lwa pociekła krzywa strużka wody. Przesunęła przez nią dłoń; zaskoczyło ją, jak lodowata była. Jakby płynęła z jednego lodowego masywu na drugi, po kamiennych żlebach, wysoko ponad poziomem chmur. Szybko cofnęła dłoń. – Działa, ale jest potwornie zimna.
– Oj, ale to jest niezdrowe. Korzystają z tego najróżniejsi ludzie… starzy włóczędzy i…
Katherine spojrzała na metalowy kubek wiszący na łańcuchu.
– Nawet jeśli były tu jakieś zarazki, to mróz je wygubił. – Raz jeszcze na krótko puściła wodę, by ponownie jej spróbować. Ręka zdrętwiała jej jak od destylatu zimy. – Ale nie musi pani używać kubka, może pani napić się z ręki.
Panna Green podniosła się nader ostrożnie i, podszedłszy do niej, stanęła obok, jakby stąpała boso po lodzie.
– Nie chcę – powiedziała z przekonaniem wypisanym na twarzy.
– Czemu nie? Niech pani złoży dłonie w łódeczkę. A ja puszczę wodę.
Panna Green ściągnęła wąskie ramiona, składając dłonie. Kiedy dotknęła ich woda, gwałtownie zaczerpnęła powietrza, ale wypiła parę łyków. Potem poklepała czoło wilgotnymi palcami.
– Taka zimna, że ząb prawie przestał mnie boleć.
Schyliła się, by napić się ponownie, a Katherine patrzyła na nią, jak potem uniosła głowę, połykając powietrze z chłodem wody, na wpół uśmiechnięta, z wilgotnymi włoskami wokół ust. Katherine, która odkąd obudziła się rano, z rosnącym podekscytowaniem myślała o Fennelach i o sobie samej, nagle z zaskoczeniem odkryła w sobie współczucie dla niej. Dotychczas widziała w niej jedynie brzydotę, drażliwość, jej młodzieńcze pretensje. Teraz wszystko to zblakło, nieistotne, i po raz pierwszy pojęła, że dziewczyna naprawdę potrzebuje opieki, że jest delikatna i w specyficzny sposób piękna. Nie czuła tego w stosunku do nikogo od tak dawna, że uderzyło ją z nieoczekiwaną siłą; ta gwałtowność sprawiła, że jej własne sprawy, zaprzątanie sobie głowy tym, co się stanie lub nie stanie, wydały się jej bezbarwne i wydumane. Od całych wieków nikt nie był od niej zależny: wokół istniały ulice, które musi jej pomóc przekroczyć, autobusy, do których musi ją wsadzić, a potem kupić bilety, bowiem ból, który cierpiała dziewczyna, zaćmił jej postrzeganie świata. Jej dom znajdował się na nijakim przedmieściu, a ona musi jej pomóc w bezpiecznym dotarciu na miejsce i przekazać kolejnej osobie, która się nią zajmie. Było to tak nadzwyczajne, że, miała pewność, łączyło się jakoś z wdzięcznością, którą odczuwała od paru dni; coś jak nieprzemyślana hojność po rzadkiej wygranej na loterii; po raz pierwszy od wielu miesięcy miała naddatki szczęścia, a teraz jej bierne, brzemienne oczekiwanie odnalazło nagle ujście, tym chętniejsze, że nadeszło tak łatwo i nieoczekiwanie, prowadząc ją do tej altany, o której istnieniu w samym środku miasta nawet nie wiedziała.
Ujęła ją delikatnie za ramię.
– Chce pani odpocząć jeszcze chwilkę? Ale zmarzniemy, jeśli zostaniemy tu zbyt długo.
Usiadły razem na ławce pod plakietą z zawijasami, panna Green skulona w sobie, Katherine spoglądająca najpierw na nią, potem przez drzwi; za nimi widać było ścieżkę, w której chaotyczne ślady obcasów zdawały się wiecznotrwale wydrukowane na śniegu. Przez lekką mgiełkę widziała zdobny fronton ratusza pod płaską tarczą nieba, ciemnego, nabitego śniegiem. Ale wszystkie te szarobiałe plamy nie były wcale śniegiem, bo w miarę patrzenia okazywały się gołębiami, których gromada wystrzeliła w powietrze i zawisła w wielkim łopocie skrzydeł. Potem całe stado opadło, uniosło się, omijając przeszkodę z drzew i przefruwając ponad jadącymi samochodami, by wylądować na paśmie śniegu kilkanaście metrów od miejsca, gdzie siedziały, i zbliżyć się do nich w oczekiwaniu, że zostaną nakarmione.