Zimowe Żuławy. Beata - ebook
Zimowe Żuławy. Beata - ebook
Wiatr hula po otulonych śniegiem Żuławach zaglądając w okna mieszkańców szykujących się do świąt. Niektórzy, pochłonięci przez świąteczny rozgardiasz, z radością wypatrują pierwszej gwiazdki i gwarnych spotkań przy wigilijnym stole. Są jednak i tacy, których samotność
w czasie świąt staje się dotkliwsza.
Jednak święta to przecież czas magii, pięknych marzeń i ziszczonych życzeń. Czasem wystarczy otworzyć serce i pozwolić im odnaleźć do siebie drogę.
Czy w otoczeniu pięknych żuławskich krajobrazów, w czasie najpiękniejszych świąt w roku, wszystkie serca napełnią się miłością?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-306-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Obecność wikingów, stopy Krzyżaków, potop szwedzki, działania wojenne i rubieże radzieckie nie mogły pokonać tej ciężkiej, lecz żyznej ziemi.
Nie pokonała jej również woda wylewająca się z przerwanych wałów ani plaga gryzoni buszująca na osuszonym terenie.
Czasami puszczały jej nerwy. Odpowiadała mułem, pochłaniała intruzów, wciągając ich w rozmokłe podłoże, lecz tych, którzy o nią dbali i ją kochali, wynagradzała stukrotnie.
A ona dobrze wiedziała, kto jej dobrze życzy, a kto jest tylko na chwilę, aby wyzyskać i wyjałowić jej czarne serce.
Cicha i skromna poddawała się zabiegom, lecz gdy ktoś szacunku nie okazał, potrafiła nauczyć go respektu.
Dopuszczała wodę, aby zniszczyć plony. Plątała się wśród lemieszy, uniemożliwiając prace polowe. Wciągała kopyta zwierząt, żeby ukarać nadmierne swawole.
Nie chciała wiele. Tylko szacunku i zrozumienia. Gdy tego nie było, wpadała w złość.
Jednak gdy w działaniach rolnika wyczuła miłość, pomagała mu, jak tylko mogła.
Ale tej miłości z wieku na wiek było coraz mniej. Każdy rok, każda zmiana przynosiły nowych ludzi. Takich, dla których tylko zyski się liczyły i nie bacząc na potrzeby żuławskiej ziemi, penetrowali, szabrowali i pozbawiali ją ukochanych przyjaciół – rosochatych wierzb.
Ubolewała niezmiernie, że jest ich coraz mniej. Bardzo jej pomagały w codziennym życiu. Drenowały, odwadniały i użyźniały. Stanowiły schronienie dla ptaków i owadów. Pszczołom dostarczały potrzebnych składników, a one później, przy zapylaniu płodów, się odwdzięczały.
I ładne takie były, i szumiały, gdy smutek ją dopadł.
Wycięli jednak prawie wszystko w pień! Nowych dosadzać nie chcieli.
Zdenerwowała się ziemia żuławska i już, już ponownie Wisłę i Nogat miała prosić o zalanie, gdy dostrzegła, że jednak są nieliczni, którym jej dobro leży na sercu.
Najbardziej do gustu przypadła jej Beata. Była taka jak ona – cicha, skromna, a pracowita ponad miarę.
Wstawała o świcie i od rana pielęgnowała swój skrawek ziemi.
Dostrzegła i tego, który niedawno tu przybył, ale w każdą czynność wkładał całe serce.
Uznała, że tych dwoje może zapoczątkować nowe pokolenie. Pokolenie osób, które jak dawniej menonici, będą ją rozumiały, szanowały i dbały o to, aby wszystko zgodnie z dawno ustalonym nurtem podporządkowanym porom roku się odbywało.
Zadanie nie było łatwe, bo żadne z nich o tworzeniu nowego pokolenia nie myślało. Postanowiła jednak wtrącić się trochę i skutecznie skrzyżować ich drogi.
W przenośni. I dosłownie.27 LISTOPADA
Śnieg sypał coraz mocniej. Nie było widać ani drogi, ani podjazdu. Westchnęła ciężko na myśl, że znowu będzie musiała wstać o świcie, żeby odśnieżyć. Doprawdy, widok był cudowny, ale prace związane z usuwaniem śniegu dużo mniej przyjemne.
Usiadła przy masywnym biurku i włączyła laptop, aby sprawdzić kalendarz rezerwacji na grudzień. Prawie wszystkie dni były już maksymalnie obłożone. Zostały dwu- i trzydniowe luki na pojedyncze pokoje, ale z doświadczenia wiedziała, że i one szybko zostaną zabukowane. Myślała nawet nad przerobieniem stodoły i podzieleniem jej na kilka małych apartamentów, ale wciąż brakowało jej funduszy i czasu, żeby się tym zająć.
Wyjrzała przez okno, by poobserwować przechadzającą się parę. Zenon i Marzena Erwińscy przyjeżdżali do niej kilka razy w roku. Lubiła ich, a oni w naturalny sposób wrośli w to miejsce. Zazwyczaj wybierali porę, gdy turystów było najmniej – luty, wrzesień i listopad, to był ich czas. Dzisiaj wieczorem mieli odjechać, więc wykorzystywali każdą chwilę, aby spacerować i chłonąć atmosferę tego miejsca.
Miała kilku takich pozasezonowych pasjonatów, ale największy ruch, a więc i zysk, był latem. Cisza, spokój, fantastyczne widoki oraz piękny dom stojący od ponad dwustu lat na żuławskich polderach przyciągały osoby ceniące sielskie życie oraz zabytki, które powoli odchodziły w zapomnienie. Często pozbawione opieki stopniowo popadały w ruinę, aby któregoś dnia po prostu zniknąć z żuławskiego krajobrazu.
Zerknęła ponownie do terminarza, sprawdzając, kto ze stałych bywalców już się zapisał. Uśmiechnęła się, widząc nazwisko Eugenii Majewskiej. Starsza kobieta była dobrym duchem tego miejsca. Przyjechała tu kilka lat temu z wnuczką, aby obejrzeć tereny, na których mieszkali dawniej jej rodzice, przesiedleńcy z Kielecczyzny. I na których ona spędziła pierwsze lata życia. Choć zostało jej tylko kilka ulotnych wspomnień, to kochała Jabłonowo całym sercem. Rodzice podjęli decyzję o powrocie w rodzinne strony, ale ona wciąż miała w pamięci płaskie połacie żuławskiej ziemi, przetykanej wierzbami. Zawsze marzyła, aby tu wrócić. Nigdy jednak nie było sprzyjających okoliczności, więc odkładała wizytę na Żuławy z roku na rok. Straciła już całkowicie nadzieję, że tu kiedyś przyjedzie, i wtedy, ku jej zaskoczeniu, najmłodsza wnuczka Iga zaproponowała, że ją zawiezie. I tak się zaczęło.
Przyjechała, zobaczyła, a serce na nowo rozgorzało miłością i tęsknotą. Od tamtego czasu minęło już pięć lat, a Eugenia spędzała tu w każdym kwartale przynajmniej miesiąc. Beata już dawno uznała ją za domownika i zaproponowała duże zniżki. Eugenia jednak nie zamierzała z nich korzystać. Tłumaczyła, że stać ją na opłacenie pobytu i nie będzie wykorzystywała dobrego serca Beaty. Najwięcej czasu spędzała tu zimą. Przyjeżdżała na początku adwentu i wyjeżdżała dopiero po święcie Trzech Króli. Beata ogromnie ją lubiła. Ceniła też jej zaangażowanie we wszystkie zaplanowane na ten czas atrakcje.
„Właśnie! Zapomniałam zamówić materiały do wykonywania kartek świątecznych, a przecież już za dwa dni trzeba zacząć je robić!” – przemknęło jej przez myśl, więc czym prędzej otworzyła na laptopie stronę, przez którą zawsze zamawiała materiały papiernicze, i złożyła spore zamówienie. Dorzuciła wstążki, koronki i sznurki. Większość dekoracji przygotowywali własnoręcznie, co było też jedną z ich wieloletnich tradycji, tak lubianych przez gości.
Gdy wreszcie uporała się z papierologią, zamknęła laptop i raz jeszcze rzuciła niechętne spojrzenie na gęsto sypiący śnieg. Miała już iść do swojej części domu, gdy weszli państwo Erwińscy.
– O, pani Beatko, jak dobrze, że jeszcze pani tu jest! – zawołała przejętym głosem Marzena.
– Stało się coś?
– Tak! Mieliśmy spędzić święta z córką, jej mężem i wnuczkami, ale właśnie dzwoniła, że dostali od teściów w prezencie voucher na dziesięciodniowy wyjazd w góry. Wyjeżdżają dwudziestego czwartego grudnia i wrócą dopiero po Nowym Roku.
– Zawsze spędzaliśmy święta razem. Mamy tylko ją, więc tak się przyjęło, że na święta przyjeżdżali do nas i zawsze zostawali na kilka dni. To jedyny taki czas w roku, gdy mamy możliwość pobyć z nimi dłużej – dodał łamiącym głosem Zenon.
Ich zawiedzione miny wzbudziły w niej ogromne współczucie. Żal było patrzeć, jak wielką sprawiło im to przykrość.
– Nie mogą przełożyć wyjazdu na inny termin?
– Pytaliśmy. To jest voucher na określone dni i nie można go zmienić, a nie chcą, żeby przepadł im prezent.
– Kurczę, szkoda, że teściowie nie uzgodnili tego z nimi.
Kobieta westchnęła żałośnie.
– Wie pani, oni są niewierzący, nie obchodzą świąt, więc w ogóle nie brali pod uwagę tego aspektu. A może specjalnie tak zrobili?
Zenon przysunął się do żony i objął ją ramieniem.
– Marzena, przestań. To na pewno nie było celowe. Nawet tak nie myśl.
– Już sama nie wiem, co o tym sądzić. Niby żyjemy w zgodzie, ale kto wie, co im po głowie chodzi? Może nie podobało im się, że dzieci w święta zawsze są u nas?
– Teraz to już wymyślasz, naprawdę. Jestem pewien, że to zwykły przypadek.
– Przykro mi, że tak wyszło – wtrąciła Beata. – Chyba faktycznie nic się nie da z tym zrobić.
– Nie da – potwierdziła Marzena. – Ale my mamy inną prośbę do pani.
– Tak?
– Zapisze nas pani na święta u siebie? Nie chcemy siedzieć sami w domu.
– Oczywiście! Zawsze znajdzie się dla państwa miejsce.
– Baliśmy się, że już nie ma wolnych pokoi.
– Jest jeszcze kilka mniejszych. Tam są duże łóżka, więc bez problemu we dwójkę się zmieścicie.
– To zapisze nas pani od dwudziestego czwartego, dobrze? – zaproponował Zenon. – Emilka mówiła, że zajadą do nas przed podróżą, żeby nam nie było tak całkiem smutno, więc zaraz po ich wyjeździe przyjedziemy na Żuławy.
– Dobrze, nie ma problemu. Do kiedy zapisać?
– Nie wiem. Może do sylwestra? Co sądzisz, Marzeno?
– To zostańmy już do Nowego Roku. W sylwestra to pewnie będzie pełno aut na drodze. Chociaż w Nowy Rok pewnie też – dodała po chwili. – Pani Beatko, pani nas zapisze do czwartego stycznia, dobrze?
– Nie ma problemu.
– Dziękujemy! Z całego serca dziękujemy! – zawołała Erwińska i mocno przytuliła ją do siebie.
– Chodź, kochana, pani Beata jest zmęczona, a my jej zawracamy głowę. Dobranoc.
– Dobranoc.
Spojrzała na leżący na biurku laptop. Faktycznie, była już zmęczona i nie miała chęci na nowo siadać do niego. Machnęła ręką i stwierdziła, że jutro też jest dzień i jeszcze zdąży wpisać rezerwację.
Z ulgą poszła do swojej części domu. Miała wydzielone mieszkanie na parterze. Prawą stronę domu zajmowały kuchnia, jadalnia, salon oraz mały pokoik, w którym czasami spała Renata, znajoma, która jej pomagała gotować, gdy było dużo pensjonariuszy. Ona zajmowała lewą część. Było tam naprawdę sporo miejsca. Dwa duże pokoje oraz łazienka. Lubiła swój azyl i gdy tylko miała dość ludzi, szła do siebie, zamykała szczelnie okiennice oraz drzwi na klucz, po czym cieszyła się ciszą i samotnością. I tak też miała zamiar uczynić teraz. Marzyła o długiej kąpieli, dobrej książce i czekoladzie z orzechami, którą miała schowaną obok łóżka.
Byłoby idealnie, gdyby nie sypiący coraz mocniej śnieg i wizja porannego odśnieżania.28 LISTOPADA
Kacper sprawdził, czy chłodnia jest dobrze zamknięta. Podścielił dodatkową porcję słomy młodym cielakom i dumnym wzrokiem powiódł po swoim przychówku. Praca z krowami działała na niego kojąco. Wszystko było logiczne, uporządkowane i budziło określone reakcje. Lubił tę przewidywalność, chociaż niekiedy zdarzały się przykre niespodzianki.
Każdą stratę cielaka czy też krowy mocno przeżywał. Nie chodziło o utracone zyski, a o stratę żywej istoty. Szybko się przywiązywał do zwierząt, zawsze bardzo o nie dbał i stwarzał im optymalne warunki. Czasami jednak to nie wystarczało. Jak ostatnio, gdy odbierał poród Mruczki. Urodziła martwą jałówkę. Bał się, że i Mruczkę straci, ale zaprzyjaźniony weterynarz przyjechał mimo późnej pory i zaaplikował krowie odpowiednie leki.
Dobiegający z podwórka warkot samochodu przyspieszył jego wyjście z obory. Była dopiero siódma i odwiedziny o tej porze należały do rzadkości.
Zdziwił się, gdy dostrzegł samochód kurierski kuzyna.
– Kacper! Musisz mi pomóc! – zawołał przybyły, wychodząc z samochodu.
– Stało się coś?
– Cholera, stało się! Maciek, wiesz, ten mój drugi kurier, padł i szybko nie wstanie.
– Padł?
– Rwa kulszowa! Czaisz?! Rwa kulszowa. Myślałem, że to choroba starych ludzi, i byłem pewien, że ściemnia. No bo jak? Młody chłopak i rwa kulszowa?!
– I co? Nie ściemnia?
– Nie! Leży i kwiczy. Wstać nie może, chodzić nie może, a już na pewno nie może jeździć i rozwozić paczek!
– Przykra sprawa – powiedział zachowawczo Kacper, zastanawiając się, w czym ma pomóc kuzynowi.
– I to jak cholera przykra! Za chwilę grudzień i zacznie się kongo z paczkami. To zawsze najgorętszy okres. We dwóch ledwo wyrabialiśmy, mimo że trzaskaliśmy po dziesięć godzin. Sam na pewno tego nie ogarnę.
– To zatrudnij kogoś.
– Dobre sobie! Ty myślisz, że kurierzy to rosną na drzewach?
– Kaczmar, co za problem? Daj ogłoszenie i po sprawie.
– Człowieku, nie wiesz, o czym mówisz! Znalezienie kuriera w normalnym czasie trwa i trwa, a w sezonie świątecznym to po prostu niewykonalne. Nie ma! Zwyczajnie nie ma nikogo wolnego, bo wszyscy już gdzieś zatrudnieni. Nawet ci, których absolutnie poza sezonem nie zatrudniłby nikt, to w okresie świąt dostają zleceniówkę. Jestem w czarnej dupie!
Kacper spojrzał na zdenerwowanego kuzyna i zrobiło mu się go żal. Widział, jak rozkręcał interes. Zdobywał rynek, zaufanie klientów. Powoli poszerzał teren. Dokupił drugie auto. Miał wiele planów i nieustający zapał, aby realizować swój cel.
– A w czym miałbym ci pomóc?
– Wiesz, ja oczywiście dam ogłoszenie, ale z góry wiem, że na ten czas nikogo nie znajdę – odparł, pocierając mocno brodę. – Mam nadzieję, że młody szybko dojdzie do siebie, ale nie ma co liczyć, że potrwa to krócej niż dwa, trzy tygodnie.
– To co proponujesz? – ponaglił go Kacper, czując, że wiatr się wzmaga i zaczyna nieprzyjemnie smagać po plecach.
– Musisz mi pomóc.
– Ale jak? Powiesz wreszcie?
– Zastąpisz młodego. Dobrze jeździsz, znasz ten teren, wiesz, gdzie kto mieszka.
– Oszalałeś. Przecież mam krowy. Same się nie nakarmią i nie wydoją.
– Wiem, wiem, ja to wszystko przemyślałem.
– Tak?
– Tak.
– Jakoś czarno to widzę, ale chodź do domu, bo zaraz nas obu przewieje i nici z twoich planów.
– Jestem taki wkurzony, że wcale zimna nie czuję, ale masz rację, nie ma co ryzykować.
Gdy weszli do kuchni, szybko zostali otoczeni przez koty, które stanowczo domagały się uwagi. Miauczały, łasiły im się wokół nóg, jeden z nich nawet zaczął się wspinać Kacprowi po nodze.
– No już, Zuza, powoli. Zaraz dostaniesz jedzenie – powiedział czule, ściągając białą kotkę z nogi.
– Aua! Cholera, ale ma ostre pazury – zawołał Paweł, rozcierając podrapaną rękę.
– Szarek cię dopadł. Lepiej go nie dotykać. Nie lubi tego.
– Chciałem go tylko pogłaskać – powiedział szybko Kaczmar, podnosząc ręce w obronnym geście.
– On nie lubi czułości.
– Dziwne te twoje koty.
– Nie, to po prostu indywidualiści. Koty tak mają.
– Ile ich masz?
Kacper nie odpowiedział od razu. Sięgnął po puszkę z karmą i nałożył równe porcje na trzy stojące przy piecu kaflowym miseczki. Gdy koty zaczęły jeść, odwrócił się w stronę kuzyna.
– Patrz, jakie łakome. Zachowują się, jakby nic dzisiaj nie jadły, a przed wyjściem nałożyłem im jedzenia do misek.
Szarek zastrzygł uszami, podniósł głowę i posłał mu urażone spojrzenie.
– Jedz, jedz, już nic nie mówię – odparł rozbawiony Kacper. – A co do kotów, to w domu mam trzy. W sumie nawet nie ja, bo to koty babci Jadwigi. Na dworze zaś jest kilka znajd, ale to dzikie koty. Babcia kilka razy próbowała je zwabić do domu, ale tylko prychały i jeżyły grzbiety.
– Niezły przychówek.
– Idzie przywyknąć. Siadaj, zrobię kawę, a ty mów, jaki masz pomysł.
Paweł zdjął kurtkę, przerzucił ją przez oparcie krzesła i usiadł z głośnym westchnieniem. Adrenalina powoli puszczała i zaczynał odczuwać potworne zmęczenie, chociaż był dopiero początek dnia i czekało na niego mnóstwo paczek do rozwiezienia.
– Więc tak. Wiem, że ty rano doisz. I wieczorem. Pomyślałem jednak, że ja będę jeździł rano na załadunek. Jeśli zmieści się na jedno auto, to wezmę wszystko i przywiozę ci to, co będzie do rozwiezienia na tym terenie. Jeśli będzie ich dużo, a zakładam, że tak właśnie będzie, to pojadę rano, odbiorę paczki, przyprowadzę ci tu auto z załadunkiem, a później pojadę drugi raz swoim.
– Dasz radę? Przecież to jakieś dwie godziny w plecy.
– Wiem – powiedział zrezygnowany. – Nie ma jednak innej możliwości. Ty nie masz jak, bo krowy, a nikogo innego nie znajdę, więc muszę sam obrócić dwa razy.
– I co dalej z tymi paczkami?
– Później już tylko rozwieźć po okolicy. Wiesz, zawozisz, pukasz, skanujesz, oddajesz, i gotowe.
– Myślisz, że wyrobię się między dojeniami?
– Tak. Przejmę te dalsze odcinki i jakoś damy radę. Kacper, kurde, nie prosiłbym cię, wiem, że masz dość swoich zajęć, ale jestem pod ścianą. Wiąże mnie kontrakt. Nie mogę tak po prostu powiedzieć, że na grudzień rezygnuję, bo już nie odzyskam tego zlecenia.
– Rozumiem. Tylko wiesz, nigdy tego nie robiłem, nie wiem, czy się sprawdzę w roli kuriera.
– Sprawdzisz się! A mnie naprawdę wyświadczysz wielką przysługę. Dam ci umowę, świetne warunki i co tylko chcesz, tylko mi pomóż.
– Spokojnie, to nie jest najważniejsze. – Kacper pokręcił głową. – Mogę spróbować, ale daj to ogłoszenie. Może znajdzie się ktoś bardziej dyspozycyjny.
– Czyli zgadzasz się?
– Skoro trzeba, to pomogę.
– Kamień z serca! To teraz mogę napić się szybko kawy i ruszam.
Kacper kiwnął głową. Postawił przed kuzynem ciepły napój, chwycił patelnię i paletkę z jajkami. Położył solidny kawał masła na rozgrzanej powierzchni i zaczął wbijać jajka.
– Pięć? – zapytał, odwracając się do kuzyna.
– Może być. Przyda mi się zastrzyk energii.
Gdy po kuchni rozniósł się apetyczny zapach, do środka wkroczyła Jadwiga odziana w góralskie bambosze i owinięta grubym szlafrokiem.
– Wszelki duch Pana Boga chwali! Paweł? Stało się coś?
– Witaj, ciociu – odparł, wstając i całując kobietę w policzek. – Miałem spory problem, ale Kacper pomógł mi go rozwiązać.
– O matko!
– Nie denerwuj się, babciu. To nic takiego. Przez kilka dni będę kurierem – wyjaśnił Kacper, nakładając jajecznicę na talerze. – Wiesz, nowe wyzwanie, nowe możliwości. Może podołam.
– Na pewno! Ty ze wszystkim sobie zawsze radzisz. – Posłała mu pełen dumy uśmiech i usiadła do stołu. – A najlepiej z parzeniem herbaty, więc zrób mi taką, jak lubię, a ja tu chwilkę z Pawełkiem porozmawiam. Niech mi opowie, co będziesz robił.
Kacper uśmiechnął się pod nosem. Babcia rzadko miała okazję rozmawiać z kimś innym niż on, więc wiedział, że ta „chwilka” mocno się wydłuży. Podobne wrażenie odniósł Kaczmar, bo posłał mu przestraszone spojrzenie. Udał jednak, że tego nie widzi.
Sięgnął po Zuzę i całą uwagę skupił na jej głaskaniu. Odwdzięczyła mu się głośnym mruczeniem, które zawsze pozytywnie go nastrajało. Nawet wtedy, gdy podejmował się wyzwań, których absolutnie nie miał ochoty się podejmować. Jednak rodzina to rodzina, a grudzień też ma swoje prawa.
„Magiczny czas”, przemknęło mu przez głowę i na szczęście wtedy jeszcze nie wiedział, jak bardzo będzie przeklinał magię świąt, prezenty zamawiane w hurtowych ilościach i drogi, które lubiły znikać wśród żuławskich pól.29 LISTOPADA
Beata już drugi dzień z rzędu witała wschód słońca, odśnieżając podwórko. Z nieba nieustannie spadały duże płatki śniegu, okrywając puchatą pierzyną wszelkie niedociągnięcia. Śnieg był sypki, co mocno utrudniało pracę, gdyż nawet lekki wiatr strącał większość płatków z szufli. Część lądowała ponownie na ziemi, reszta niezrozumiałym dla niej sposobem trafiała do jej butów. Miała wysokie, porządne śniegowce z grubymi protektorami, a i tak z każdym krokiem czuła, jak pod wpływem ciepła płatki się rozpuszczają i wsiąkają w nogawki spodni oraz w skarpety.
Sapnęła ze złością i przystanęła, opierając się o trzonek szufli. Dopiero zaczęła, a już była zmęczona i zgrzana. Ostatnio miała mniej czasu na spacery i teraz boleśnie odczuwała brak kondycji. Gdy gruby płatek śniegu osiadł jej na nosie, uśmiechnęła się i spojrzała na błękitne niebo przetykane różowymi promieniami wschodzącego słońca. Zapowiadał się mroźny dzień.
– Jest pięknie! – powiedziała na głos, chcąc dodać sobie otuchy. Magia słów zadziałała, bo z nową werwą zabrała się za odśnieżanie. Do kurnika zostało tylko kilka metrów. Przyspieszyła, słysząc pianie koguta. Musiała nakarmić drób, zebrać jajka, a później odśnieżyć podjazd.
Z trudem otworzyła bramkę od zagrody. Śnieg mocno osiadł między sztachetkami, ale wygarnęła go trzonkiem. Kury już ją słyszały, bo zaczęły się tłoczyć przy drzwiach, uderzając o nie skrzydłami. Wypuściła je, z radością obserwując, jak brązowozłote kulki wybiegły na dwór i od razu zaczęły grzebać w śniegu. Za nimi podążały szaro-białe polbary oraz śnieżnobiałe leghorny, których czerwone grzebienie pozwalały na wyodrębnienie ich z białego puchu. Tuż nad ich głowami przefrunęły perliczki, osiadając na drzewach znajdujących się w zagrodzie. Pochód zamykał dumnie kroczący kogut, którego czarny ogon podrygiwał w rytm stawianych kroków.
Beata weszła do środka i otworzyła komórkę, w której trzymała ziarno. Sypnęła im hojnie do korytek, uzupełniła poidła z wodą. Pokroiła dwie duże kapusty i wyniosła na dwór, gdzie miała zrobiony drewniany podest. Gdy tylko się do niego zbliżyła, wszystkie, jak na komendę, podbiegły do niej, starając się znaleźć jak najbliżej przysmaku. Przepychały się, odganiały skrzydłami, wskakiwały sobie na plecy. Nigdy nie mogła tego zrozumieć. Jedzenia miały pod dostatkiem. Dbała, aby było pożywne i smaczne, a one i tak zawsze walczyły między sobą, wydzierając sobie urwane kawałki z dziobów, a przy okazji wgniatając łapkami resztę jedzenia w ziemię.
– Bez sensu. Zachowujecie się jak ludzie! – zawołała, próbując przywołać je do porządku. Nic to jednak nie dało. Były zbyt zajęte skakaniem sobie do dziobów, aby zwrócić uwagę na czynione zniszczenia.
Machnęła ręką i poszła zebrać jajka. Czekało ją jeszcze sporo odśnieżania. Później miała w planie wypić na spokojnie kawę, ostatnią pitą w samotności przed przyjazdem pierwszych pensjonariuszy.
Wizja czarnego naparu sprawiła, że dość sprawnie uwinęła się z obowiązkami. Właśnie kończyła odśnieżać, gdy na podwórko wjechał biały bus z charakterystycznym czerwonym logo. Ucieszyła się, bo to znaczyło, że zamówione materiały do robienia kartek już dotarły. Odstawiła szuflę i podeszła do auta, chcąc ułatwić dostawcy pracę.
Gdy mężczyzna wysiadł, stanęła jak wryta.
– Kacper? Od kiedy jesteś kurierem?
– Od dzisiaj, a ty jesteś moją pierwszą klientką.
– A kto się zajmuje bydłem?
– Sam się nim zajmuję. Paweł odbiera paczki i mi przywozi, a ja mam je rozwieźć po okolicy.
– Maciej już nie pracuje?
– Pracuje, ale dopadła go rwa kulszowa i nie może nawet wstać z łóżka, więc Paweł poprosił mnie, żebym go zastąpił.
– O ludzie, współczuję. Rwa podobno nieźle boli.
– Też tak słyszałem. Mam nadzieję, że mu szybko przejdzie, bo zapowiada się gorący okres.
– Jak zawsze przed świętami. A co masz dla mnie?
– Właśnie! Poczekaj, mam na siedzeniu pasażera.
Sięgnął po paczkę, zeskanował kod i podał jej terminal do podpisu.
– Dzięki. Materiały na warsztaty kartkowe są, to niedługo będzie można zacząć.
– Duże obłożenie na święta?
– Tak, już prawie wszystko zajęte. Dzisiaj już przyjeżdża Eugenia Majewska, wiesz, ta, która jest co roku, i jeszcze dwa małżeństwa emerytów. Też nasi stali bywalcy. To tak na początek. Później zacznie się zjeżdżać reszta. Będzie sporo pracy, ale w styczniu zapowiada się luźniej, to odpocznę.
– Piernikowanie będzie?
– Oczywiście! Przekaż babci, że zapraszamy. Mam nadzieję, że i w tym roku przyjdzie.
– Na pewno. To już taka nasza sąsiedzka tradycja.
– Nasza? Ciebie nie widziałam ani razu przy wykrawaniu pierników.
– Byłem, byłem. Zawsze jestem – zaoponował Kacper.
– Niech no sobie przypomnę. Siedzisz przy kominku, pijesz kakao i patrzysz w ogień.
– Cóż, nie każdy ma talent dekoratorski, ale zawsze wspieram was całym sercem!
Spojrzała na rozbawionego mężczyznę, któremu padający śnieg osiadł na brodzie, sprawiając, że wyglądem zaczął przypominać Świętego Mikołaja. Czy też innego krasnala.
– Wiesz, zamiast ubrań z logo powinieneś założyć strój Mikołaja. Pasowałby ci do brody.
– Tak! Ludzie wzięliby mnie za wariata i szczuli psami.
– Chciałabym to zobaczyć!
– Nie podejrzewałem cię o takie sadystyczne zapędy.
– Tam zaraz sadystyczne. Dobrego humoru nigdy dość.
– À propos sadyzmu, muszę już jechać, bo się nie wyrobię z paczkami i wtedy Paweł urwie mi głowę.
– Właśnie, muszę się brać za przygotowywanie obiadu.
– A Renata?
– Pilnuje wnuczki starszej córki. Mała złapała jakieś paskudne przeziębienie i nie może iść do przedszkola, a Iza nie chciała brać wolnego. Wiesz, jak jest, pracodawcy niechętnie patrzą na matki, które co chwilę znikają, bo dziecko chore.
– Wiem, moja mama też często pilnuje dzieciaków Alicji. – przytaknął, wspominając czasy, gdy mieszkał z rodzicami, a dzieci siostry ciągle robiły mu jakieś psikusy. Tęsknił za tym harmidrem i żałował, że rodzina tak rzadko go odwiedza.
– No właśnie. Na początku grudnia powinna być już wolna, to mi pomoże. Teraz będzie tylko kilka osób, to bez problemu sama ogarnę.
– To miłego ogarniania życzę. I odśnieżania, bo zapowiada się kolejny śnieżny dzień.
– E, tego już nie musiałeś mówić – odparła, przeganiając płatki śniegu wirujące jej wokół twarzy.
– Nie musiałem, ale z tą szuflą bardzo ci do twarzy.
– Oż ty!
Odłożyła paczkę na bok i schyliła się, żeby wziąć garść śniegu do ulepienia kulki. Był sypki, więc nie bardzo jej to wychodziło. Przylepiał się do rękawiczek, w żaden sposób nie dając się uformować. Kacper roześmiał się głośno.
– Poczekaj, zaraz zobaczymy, czy ci będzie do śmiechu! – powiedziała ze słodkim uśmiechem, a w jej oczach rozbłysły złośliwe chochliki. Schyliła się raz jeszcze, nabrała dużą ilość śniegu i podrzuciła ją, obsypując czapkę, twarz i kurtkę Kacpra.
– O ty złośliwy krasnalu! – odparł mężczyzna, zanosząc się głośnym śmiechem, po czym objął Beatę w pasie, podciął lekko nogą i przewrócił na śnieg.
Upadła plecami w puszystą zaspę, ale się nie poddawała. Prawą ręką podsunęła śnieg i próbowała ponownie obsypać Kacpra. Nic z tego jednak nie wyszło, bo przewidział jej ruch i unieruchomił jej rękę.
– A teraz natrę cię śniegiem.
Spojrzała w jego obsypaną śniegiem twarz, z której spozierały na nią rozbawione błękitne oczy.
– No weź! Nie jesteśmy dziećmi!
– Nie? A kto zaczął, krasnalu?
– Sam jesteś krasnalem! Szczególnie z tą brodą!
– Mówiłaś, że wyglądam jak Mikołaj.
– Nie chciałam ci sprawiać przykrości – odparła i widząc jego minę, nie mogła zapanować nad głośnym śmiechem, który był tak zaraźliwy, że po chwili Kacper również roześmiał się radośnie.
Gdy zapanowali nad wesołością, otarł twarz ze śniegu, wstał i podał jej rękę.
– Wiesz – powiedziała, lustrując spojrzeniem to jego ubranie, to swoje. – Teraz to wyglądamy jak dwa bałwany, a nie krasnale.
– Nie, no ja z tobą nie wytrzymam – rzekł, strzepując sypki śnieg z ubrań. – Mikołaj, krasnal, bałwan, a jeszcze chwilę tu postoimy, to zmienimy się w sople.
– Bo gadasz i gadasz. Miałeś jechać, a nie tarzać się w śniegu.
– Teraz to już naprawdę jadę, bo po nocach będę paczki rozwoził.
Beata popatrzyła na wsiadającego do busa mężczyznę. Pomachała mu na pożegnanie i wciąż rozbawiona chwyciła paczkę. Śnieg sprawiał, że wszyscy przypominali sobie o tkwiących w nich małych dzieciach, które praca i obowiązki na co dzień spychały w czeluści niebytu. Zimą jednak potrafiły wyjść nawet z najgłębszego zakątka, aby chwytać radosne chwile i cieszyć się każdą drobnostką.
Kura domowa.
Rasa kur ogólnoużytkowych, która została wyhodowana poprzez krzyżowanie kur rasy zielononóżek kuropatwianych z kogutem rasy plymouth rock jarzębiatym.
Rasa kur nieśnych.30 LISTOPADA
Kacper wyszedł na dwór, zaciągając się głęboko mroźnym powietrzem. Obowiązki kurierskie sprawiły, że musiał wstawać wcześniej, aby wyrobić się z obrządkiem. Jego organizm nie przyzwyczaił się do wzmożonego wysiłku oraz krótszego czasu snu. Brakowało mu też wprawy we wprowadzaniu paczek do systemu. Był jednak z siebie dumny, bo wczorajszy dzień sprawnie minął, mimo że zagadał się rano z Beatą.
Dzisiaj miał sporo zamówień do rozwiezienia, więc nie chcąc marnotrawić czasu, wsiadł w podstawione przez Pawła auto, wrzucił termos z kawą na siedzenie kierowcy i ruszył.
Drogi były zawiane i ciężko się jechało. Nie pamiętał, kiedy ostatnio była taka zima. I to już w listopadzie. Służby drogowe też chyba nie pamiętały, bo pługa ani odśnieżarki nie było w ich okolicy ani razu.
Gdy dojechał do głównej szosy, odetchnął z ulgą. Teraz powinno być z górki. Po drodze miał Wierzbinkę, do której musiał dostarczyć dwie paczki. Pierwsza była dla Dobrosławy, koleżanki Beaty. Kojarzył ją ze słyszenia. Zamieszkała kilka miesięcy temu w dawnym domu pana Floriana.
Po wjechaniu na drogę prowadzącą tam zaklął głośno. Tu również odśnieżarki nie było. Zaspy znacznie utrudniały jazdę, a przymarznięte koleiny schowane pod śniegiem sprawiały, że miał wrażenie, że jedzie wozem drabiniastym. Rzucało autem we wszystkie strony i miał problem z utrzymaniem kierownicy. Od kilku lat mieszkał na Żuławach i wydawało mu się, że przywykł do zawianych dróg przecinających pola, ale nie pamiętał, aby wcześniej były tak zasypane.
Zaparkował koło drewnianego płotu. Przez okno widać było światło, więc wyjął paczkę z auta i ruszył do drzwi. Zdziwiło go, że rosnący przy wejściu do domu różany krzew dalej zdobi kilka kwiatów. Co prawda były lekko zmrożone i obsypane śniegiem, ale wciąż zachowały kolor.
Tak się zajął podziwianiem krzewu, że zanim zdążył zapukać do drzwi, otworzyła mu ładna brunetka o zielonych kocich oczach. Spojrzała na niego zaskoczona.
– O! Myślałam, że to mój ulubiony kurier.
– Cóż, jeśli chodzi o Macieja, to będę go zastępował przez kilka dni.
– Urlop ma?
– Nie, lekkie problemy ze zdrowiem.
– O, nie! Mam nadzieję, że szybko wyzdrowieje.
– Też mam taką nadzieję. Jeżdżenie tymi drogami zimą nie należy do przyjemnych.
– Kwestia wprawy. Gdy pierwszy raz jechałam do tego domu, zakopałam się w błotnych koleinach i sąsiad musiał mnie wyciągać.
– Niezły początek.
– Fakt, ale skończyło się dobrze, a nawet bardzo dobrze – odparła, a na jej twarzy pojawił się radosny uśmiech.
– Znowu się rozgadałem. – Pokiwał głową z niedowierzaniem. – Nigdy nie należałem do gaduł, a odkąd zastępuję Maćka, to jakby coś we mnie wstąpiło. Zamiast dać paczkę i jechać, to gadam i gadam.
Dobrusia roześmiała się głośno.
– Widać jest to wpisane w ten zawód.
– Taka choroba zawodowa?
– Pewnie! Nie na darmo mówią, że kurier zawsze wszystko wie. Tu pogada, tam pogada i ma informacje z pierwszej ręki.
– A to nie dotyczyło listonoszy?
– Może kiedyś. Teraz listonoszy rzadko się widuje. Za kilka lat pewnie ten zawód w ogóle zniknie.
– Zastąpią ich kurierzy?
– Tak sądzę. Dużo taniej i szybciej jest wysłać paczkę czy list kurierem niż pocztą.
– À propos szybkości, muszę ruszać w dalszą drogę, więc proszę mi tu pokwitować.
Podał jej trzymaną paczkę, zeskanował kod i potwierdził odbiór.
– Super. Szybko doszła. Bardzo dziękuję i życzę miłej pracy – powiedziała.
– Wzajemnie!
Mimo trudnych warunków dzień zaczął się bardzo miło. Miał nadzieję, że będzie tylko lepiej. Wracając do głównej drogi, zastanawiał się, gdzie znajduje się dom, pod który miał dostarczyć kolejną paczkę. Ani nazwisko, ani numer nic mu nie mówiły. Nie było też kogo zapytać. Wbił adres w nawigację, ale to też w niczym mu nie pomogło. Wreszcie zrezygnowany zadzwonił do Pawła. Ten wyjaśnił mu, gdzie ma jechać, ale trasa, którą mu polecił, była tak skomplikowana, że nie był pewien, czy trafi.
Wjechał na boczną drogę i przez dłuższy czas nie widział nic oprócz pól. Wreszcie po kilku kolejnych kilometrach zamajaczył mu na horyzoncie dom. Nie miał pojęcia, że Wierzbinka jest tak rozległa. Tym bardziej nie spodziewał się domu na takim odludziu. Owszem, i w jego wsi gospodarstwa były położone daleko od siebie, ale tutaj była wybitna odległość. Nawet jak na Żuławy.
Podjechał pod ogrodzony wysokim płotem budynek. Zdziwiło go, że zastał szpalery z tuj, bo raczej nikt tych krzewów tutaj nie sadził.
Gdy wysiadł, wpadł w głęboką zaspę. Zaklął, kiedy poczuł, jak do butów wpada mu śnieg. Wyjął paczkę, ale gdy zobaczył trzy duże psy biegające po podwórku, zrezygnował z wchodzenia na teren posesji. Zadzwonił pod numer podany przy przesyłce. Mimo wielu prób nikt nie odbierał.
Rozejrzał się wkoło zdeterminowany, aby dostarczyć przesyłkę. Nie zamierzał drugi raz przedzierać się przez pola, żeby tu dojechać. Miał ochotę zostawić przesyłkę przy płocie. Na tym odludziu i tak nikt by jej nie ukradł. Obawiał się jednak, że karton nasiąknie wilgocią i się uszkodzi.
Podszedł bliżej ogrodzenia i zaczął głośno wołać. Jego krzyk sprawił, że psy rzuciły się na płot, skacząc i groźnie ujadając. Były to duże, masywne owczarki, które zawsze wydawały mu się rasą przyjazną i łagodną. Dzisiaj zmienił zdanie na ich temat. Szczekały zapalczywie, odsłaniając mocne zęby ociekające śliną.
Wzdrygnął się na samą myśl, że jego noga miałaby wylądować w paszczy jednego z nich. Ogrodzenie było wysokie i solidne, ale na wszelki wypadek stanął bliżej samochodu, aby w razie czego móc się szybko w nim schować.
Hałas był coraz większy i miał nadzieję, że właścicielka tej czeredy wreszcie wyjdzie.
Po chwili drzwi od domu się otworzyły i stanęła w nich kobieta w średnim wieku, która swoim wyglądem przestraszyła go nie mniej niż szczekające owczarki.
Była bardzo wysoka i przeraźliwie chuda. Na głowie miała ułożoną piramidę z kolorowych wałków, a twarz wysmarowaną zieloną mazią, która strukturą przypominała twarz Shreka. Gdy zaczęła iść w jego stronę, konstrukcja wałkowa zachwiała się i niektóre z nich zsunęły się, zwisając smętnie na końcówkach długich pasemek.
– Pan się nie boi. One nie gryzą! To bardzo łagodne psy – zawołała przyjaźnie, a zwierzęta momentalnie umilkły i merdając wesoło ogonami, podbiegły do właścicielki.
– Nie wyglądają na takie – odparł, mierząc owczarki sceptycznym spojrzeniem. Wciąż miał żywo w pamięci ich ujadanie oraz szczęki ociekające gęstą śliną.
– Ależ są, zapewniam! Pogłaszcze je pan, to na drugi raz na pewno nie będą szczekały, tylko przyjaźnie pana powitają.
„Tak, przyjaźnie chrupiąc moją dłoń” – pomyślał, ale nie chciał im podsuwać takich pomysłów, więc na głos powiedział coś zupełnie innego.
– Wolę nie ryzykować. Może pani się ubierze? Poczekam – zapewnił, akurat gdy kolejne wałki się zsunęły, a poły luźno związanego szlafroka pokazały, że kobieta ma pod spodem tylko bieliznę.
– Nie trzeba! – odkrzyknęła, podchodząc do ogrodzenia. Towarzyszące jej psy szły wraz z nią, podskakując radośnie wokół jej nóg. – Morsuję od wielu lat. Jak mi się nie chce wyrąbywać przerębli, a jest śnieg, to się w nim tarzam. Wspaniałe doświadczenie i doskonale hartuje.
Słyszał o morsach, ale ta idea była mu obca. Bardzo obca. Tak samo obca jak ta kobieta wyglądem przypominająca kosmitę.
Podszedł szybko do ogrodzenia i podał jej paczkę, sięgając ręką przez płot.
– Proszę wejść. Zrobię kawę. Rzadko do mnie ktoś zagląda, więc jestem ciekawa wieści ze wsi.
– Nie, nie. Dziękuję. Mam dużo pracy. Poza tym nie jestem stąd, więc żadnych wieści nie mam.
– Z innych wsi też mogą być. Zawsze to jakaś rozrywka.
– Jeżdżę dopiero drugi dzień, więc nic nie wiem.
– To może ja opowiem? Trochę słyszałam o moich sąsiadach. Zdziwiłby się pan, jakie zwyczaje mają niektórzy – odparła, uśmiechając się szeroko.
Zauważył, że w uzębieniu miała kilka braków. Chyba to całe morsowanie im nie sprzyjało. Albo wyrąbywanie przerębli. Wolał nie wnikać.
– Innym razem. Teraz naprawdę się spieszę.
– To do zobaczenia. Zamówiłam jeszcze kilka paczek, to niebawem znowu mnie pan odwiedzi!
„O, niedoczekanie” – pomyślał, planując wykonanie telefonu do kuzyna z zastrzeżeniem, że on tu nigdy więcej nie przyjedzie. Poprosił o podpis i czym prędzej wsiadł do auta. Miał nadzieję, że dzień nie przyniesie mu już żadnych przygód.
*
A wszystkiemu, niezauważona przez nikogo, przyglądała się żuławska ziemia. Gdyby tylko wiedzieli, jakie plany snuła…
Ciąg dalszy w wersji pełnej