- promocja
Zjadacz czerni 8 - ebook
Zjadacz czerni 8 - ebook
Nowa powieść Katarzyny Grocholi. O miłości!
Misterna mozaika postaci, miejsc i zdarzeń. Zaskakujący splot ludzkich losów, których tylko z pozoru nic nie łączy. I ON – zjadacz czerni. I tajemnicze 8.
A o czym jest ta powieść? Nie chcemy zdradzać zbyt wiele...
W Zjadaczu czerni 8 historie bohaterów łączą się we wzór, który dla nich pozostaje nierozpoznany, a mimo to ma sens, jak wiele sytuacji, miejsc i zdarzeń w naszym życiu. Miłość nie jest jednowymiarowa, określona i zamknięta w ramie. Nie sprowadza się tylko do tęskniących za czułym dotykiem kochanków. Jest szansą na człowieczeństwo, mimo wszystko i na przekór. I jeśli podejmiemy próbę zrozumienia drugiego człowieka, może zdarzyć się cud.
I o tym jest ta poruszająca powieść. O tęsknocie, nadziei i głębokim sensie przypadków, za które nie zawsze jesteśmy wdzięczni losowi.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07239-4 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Noc
Widzisz, uciekł mi ten autobus. Autobusy uciekają, pociągi uciekają, czas ucieka, tylko ja, jak ten durny, czekam. Na następny... Następny będzie czwarta czterdzieści pięć, co to za pora. Taki kierowca to ani sobie nie pośpi, o której on musi wstać, żeby od trzeciej być w pracy? Nie mam bladego pojęcia, a ty?
Ciebie to w ogóle nie obchodzi, masz to gdzieś, nie zastanawiasz się nad tym, prawda? O czym ty w ogóle myślisz o tej porze, kiedy tu nikogo nigdy nie ma?
Bo ja się trafiłem przez przypadek. Mogłem zdążyć na ten ostatni autobus, ale nie zdążyłem. Dlaczego? To nie jest takie ważne. Nie jest ważne dla ciebie, może było dla mnie, ale już nie będzie.
Jesteś ciekaw?
I tak nie ma co robić, przecież tu nie zasnę, za zimno, ale zmęczony jestem jak pies. Dobrze, że nie pada. Wczoraj padało. Wczoraj padało o tej porze.
Też nie spałem, tylko że w domu nie spałem, a nie w środku niczego, na jakimś końcu świata, to się nazywa dworzec autobusowy?
Nie rozśmieszajcie mnie, ludzie.
Ta buda? Zamknięta? Czy w ogóle kiedykolwiek tu jest czynna kasa? O jakiejkolwiek porze? Ta krata wygląda na nieruszaną od lat...
Kto tu się zatrzymuje?
Kto tu dokąd jedzie?
I po co?
Tylko ja?
Na ogół nie narzekam, raczej milczę, jak coś mnie wkurza, ale czy to mnie wkurza? To normalne ludzkie zdziwienie, choć może mam szczęście... że przynajmniej ja mogę stąd wyjechać.
Jestem zupełnie nie stąd, nie widać?
Czasem jeden rzut oka na człowieka i poznasz, skąd jest albo skąd na pewno nie jest. Ja jestem zewsząd, tylko tu przejazdem.
Nie jestem zły, raczej smutny, nie bój się. Dawno nie byłem smutny. Potwornie dziwne uczucie. Ty też nie wyglądasz na wesołego.
Po co przyjechałem?
Na chwilę przyjechałem, żeby porozmawiać, przekonać, żeby wróciła. Ona jest stąd. To znaczy była stąd, zanim zaczęła być ze mną. Zostawiła to wszystko za sobą, wyrwała się z korzeniami, jak się poznaliśmy. Tak mi powiedziała: dla ciebie wyrwałam się z korzeniami.
Niegłupio powiedziane.
Tylko że nie wszystkie widać wyrwała, skoro zdecydowała się wrócić. Co ją przyciągnęło z powrotem? Bóg raczy wiedzieć.
Przyjechałem po nią wczoraj w południe, właściwie po południu. Samochód mi się rozkraczył na przejeździe kolejowym w Gąsce.
Wiesz, gdzie to jest? Ja nie wiedziałem, nie miałem pojęcia o żadnej Gąsce, dżipies mi dopiero pokazał, gdzie jestem, obwodnicę zrobili, nigdy tą drogą nie jechaliśmy. Wjechałem na tory, coś mi zgrzytnęło pod brzuchem, samochód stanął. Nie mam pojęcia co, bo skrzynia biegów automatyczna, nie ma prawa się bez ostrzeżenia zepsuć. Przepchnąłem przez przejazd, nic nie jechało. Dwie i pół godziny czekałem, aż laweta się zjawi, ale zastępczego nie dali, bo nie mieli.
Z Gąski mnie sołtys podwiózł do domu jej rodziców i nawet stówy nie chciał wziąć. Miły człowiek, zawsze sobie myślałem, że sołtys na jakimś zadupiu to stary człowiek, wiesz, przygarbiony dziad, szanowany we wsi, walonki jakieś albo kalosze, a tu młodzieniec wylazł z sołectwa, dżinsy, marynarka przed pośladki, żwawy. Taksówka tutaj? Niech pan nie żartuje, chętnie panu pomogę, ale nie w tej chwili, bo obiecałem do szkoły podjechać, może pan ze mną, bardzo proszę, do Zagórki niedaleko, ale naprawdę nie teraz, niech pan schowa te pieniądze, już jestem spóźniony, na komórkę spojrzał, proszę tu zaczekać, będę za godzinę, może się pan herbaty napije?
Zostałem i czekałem na tego sołtysa. Chociaż czekałem na nią. Żeby się z nią już zobaczyć. Powiedzieć, że to pomyłka...
Myśmy się po prostu nie zrozumieli.
To znaczy ona zrozumiała to inaczej, niż ja mówiłem. Tak często bywa, że mówisz co innego, niż ten drugi słyszy... A właściwie ten drugi słyszy nie to, co ty mówisz...
Bo powiedziałem: chcesz, to jedź, twoja decyzja, ale pożałujesz!
No przecież człowiek serio takich rzeczy nie mówi, to znaczy mówi je, ale nie ma ich na myśli. Jak powiesz: niech to piorun strzeli – to przecież nie myślisz o burzy i o piorunach; tak samo: żeby to diabli wzięli – nawet ci nie przejdzie przez myśl stado rogatych i kopytnych istot, które uprzejmie prosisz, żeby skądś wylazły i szybko zabrały to, z czym sobie nie dajesz rady, prawda?
Wypiłem herbatę w sołectwie, niezła była, popatrzyłem przez okno na Gąskę, ale nie było na co patrzeć. Parę chałup we wsi, wzdłuż drogi. Co tu ludzie robią wieczorami? Tylko telewizja, wypić coś i dzieci płodzić. Z nudów.
No a potem podjechaliśmy pod jej dom rodzinny tu, w Zagórce. Nie wiem, czego się spodziewałem. Nie umiem ci powiedzieć.
Na pewno nie takiej Grenlandii. Takiego lodu w jej oczach.
Pyta mnie:
– Po co przyjechałeś?
Odpowiadam:
– Po ciebie.
– Ja się nigdzie nie wybieram.
I stoi.
– Porozmawiać.
– Proszę, rozmawiajmy.
I cisza.
Drzwi otworzyła, wszedłem. Minęliśmy się w progu jak obcy ludzie. Jakby listonosza wpuszczała albo kuriera.
Jej ojciec, owszem, przywitał się ze mną, a potem poszedł gdzieś w głąb domu, zniknął, nie chciał przeszkadzać. Nie wiem, co ona mu o mnie nagadała.
No i milczymy.
– Chcę, żebyś wróciła.
Cisza.
– Chcę, żebyśmy żyli jak dawniej.
Cisza.
– Chcę ciebie – mówię w końcu i już żałuję, że to powiedziałem, bo się obnażyłem i teraz miała nade mną przewagę.
Cisza.
Nic nie odpowiedziała i już wiedziałem, że to błąd ten przyjazd, to latanie za nią, załatwianie kogoś na swoje miejsce w pracy.
Nie zapytała, jak przyjechałem, gdzie samochód, czy coś się stało; jakby mnie tam nie było. Nic jej to nie obchodziło.
– Jeśli nie wrócisz ze mną, to koniec – mówię.
Cisza.
Nic, tylko patrzy na mnie, jakby mnie pierwszy raz w życiu widziała, oczy jej się robią trochę większe.
– Jeśli chcesz rozwodu, to proszę bardzo. Ja się zgadzam – mówię. – Tylko musimy to ustalić.
Wtedy wstała, poszła w głąb domu, zostawiła mnie samego, nie było jej jakiś czas, siedziałem jak ten dureń. Potem wróciła i pyta, czy zjem z nimi obiad, z ojcem i z nią. Mówię, że zjem, od rana nic nie jadłem.
No i co?
Nico.
Nawet się specjalnie tym nie przejęła.
Zjedliśmy obiad, jej ojciec się mało odzywał, zupa kalafiorowa, ziemniaki, mizeria, kawałek mięsa, pewno musiała porcję dla nich dwojga na trzy podzielić, a i tak miałem wrażenie, że oprócz mnie nikt głodny nie jest.
Ojciec trochę poskubał w ziemniakach, wstał, poszedł do swojego pokoju, nie będę przeszkadzał, powiedział, myśmy zostali w kuchni.
Ona wsadziła naczynia do zlewu, zaczęła myć, a ja myślałem, że mnie szlag trafi.
To ja jadę dwieście osiemdziesiąt kilometrów, gnam za nią jak jakiś idiota, durnia z siebie robię, samochód rozkraczony gdzieś na jakimś zadupiu, kłopot będę miał ze ściąganiem go do Warszawy, wolne wziąłem, żeby nie czekać do soboty, tylko jechać od razu, a ona nic! Jakby nie widziała, jak się dla niej poniżam! Ale, umówmy się, kiedy kobieta się pakuje i wyjeżdża? Jak ma inny plan na życie!
– Jak sobie wyobrażasz podział majątku? – pytam.
Milczy, głowę tylko spuściła.
– Mnie na niczym nie zależy – mówię, bo czuję, że to ostatnia deska ratunku, by zrozumiała, że przecież nie będę walczył z kobietą, którą kocham! O nic nie będę walczył! Niech weźmie wszystko. Co chce, niech bierze! Może się odezwie, słowo powie jakieś, zdenerwuje się, krzyknie, cokolwiek! Będzie jakiś żywy punkt zaczepienia.
Ale ona jak głaz, tylko oczy ma załzawione, ale żeby się rozpłakać, to już nie. W końcu mówi:
– Mnie też.
– Kredensik bym chciał wziąć, jeśli ci to nie robi różnicy.
Malutki kredensik mamy w kuchni.
Kuchnia jest nowoczesna, nie oszczędzaliśmy, fajne szafki, szuflady na rolkach, zmywarka i tak dalej, a ten kredensik stoi w rogu, koło stołu. Jechaliśmy kiedyś na Mazury i już nie pamiętam, w jakiej miejscowości, tak samo psy dupami, za przeproszeniem, szczekają jak tu... Przy drodze napis „Meble stare” i Daria krzyczy: błagam, zatrzymajmy się! Zawróciłem, bo wiem, że co jak co, ale w starociach to ona dłubać potrafi, wypatrzy coś śmiesznego, niedrogiego, łapki na szklanki kupiła, my głównie kubki mamy w domu, kto to pije w szklankach teraz, ale ona takie koszyczki gdzieś wypatrzyła, kupiła dziewięć różnych. Po co, pytam, a ona w to świeczuszki powkładała, w jeden wsadziła kieliszek z pąkiem róży, pięknie na stole wyglądają... Od razu inaczej się w domu robi. Ciepło jakoś, przytulnie. A tam, w środku tej wsi, stodoła, w stodole wszystko! I ciągnik stary, i pudło pianina, i dywaniki śmierdzące, i sztućce zdekompletowane, i meble bez nóg, i fotele bez obić, badziewia więcej niż w telewizji, świeczniczki metalowe, pordzewiałe, i ten kredensik.
Jak ona się zachwyciła, to aż miło było patrzeć. Oczy błyszczące i to błagalne spojrzenie, że ona kocha ten mebel, że on chce być jej, przed chwilą to wyszeptał, że już tu nie może dłużej, że umrze z tęsknoty za nami, i ona zaklina mnie na wszystko, już nigdy o nic nie poprosi, nie będzie łazić na targ staroci przez pół roku, ale żebym się zgodził.
Mebel ohydny, farbą białą maźnięty pół wieku temu, drzwiczki do naprawy, szuflady się nie chcą otworzyć. Rozpacz. A ona odejść nie chce, więc już wiem, że to ja z facetem muszę załatwiać, bo przecież jak ją taką zobaczy, to cenę z księżyca rzuci. Mówię surowo: zostań tu i się nie wtrącaj, bo ona tak rozogniona, że jak ja bym to gówno sprzedawał i taką klientkę zobaczył, sam bym powiedział lekko tysiąc albo i dwa.
A ona ręce złożyła i tak na mnie patrzy, że mówię ci, od samego spojrzenia mi się gorąco zrobiło.
Facet nawet się nie targował, za dwie stówy oddał, ale weź to, człowieku, i teraz przewieź. I gdzie. Musi iść do renowacji jakiejś, skórka za wyprawkę, wiadomo, że trzeba będzie sporo wpakować, żeby jakiegoś robactwa do domu nie sprowadzić. W Szczytnie załatwiliśmy transport, to gdzieś w okolicach Szczytna było, Daria wydzwaniała po wszystkich znajomych, czy jakiegoś zaprzyjaźnionego stolarza mają, żeby od razu toto do stolarza pojechało, bo jak dom zapluskwimy albo wprowadzimy spuszczela, to się potem człowiek ze szczęścia nie pozbiera. Ale ktoś tam oddzwonił – mieli. Za następne cztery stówy kredensik pojechał do stolarza.
A my w leśniczówce ze dwa tygodnie siedzieliśmy, to był fajny czas... Nawet zasięgu nie było... Jak zasięgu nie ma, to człowiek naprawdę wypoczywa, jest sam ze sobą – no i z tym drugim człowiekiem. Inaczej się świat widzi, jak nie jesteś atakowany przez nikogo... W sensie że sam siebie nie atakujesz, nie sprawdzasz, co na świecie słychać, nie śledzisz wiadomości, nie odbierasz telefonów.
Nawet ona inaczej wyglądała... Łaziliśmy po lesie, zbieraliśmy jagody, grzybów nie było, pływaliśmy w jeziorze, ziemniaki z kwaśnym mlekiem jedliśmy na obiad – a mleko takie, że można było nożem kroić. Wszystko miało inny smak, kochaliśmy się codziennie, samo nam tak wychodziło... Nie mogłem się na nią napatrzeć, jakaś taka... prawdziwsza była, dostępniejsza. Śmiała się częściej niż w domu. Wiem, że ludzie to urlop potrafią sobie spieprzyć. Oczekują Bóg wie czego, że będzie piękna pogoda i będą mieli dla siebie czas, a potem się okazuje, że pada i nuda... Ale myśmy niczego nie oczekiwali, samo wszystko wychodziło. Padało dwa dni, siedzieliśmy w pokoju, ona czytała na łóżku, łóżko stare, drewniane, ale przykryte kocem z sieciówki, zielonym, ładnie jej było na tym kocu, nogi podwinięte, głowa na zgiętym łokciu, bokiem leżała, aż powiedziałem: ręka ci przecież zdrętwieje! To się zaczęła śmiać, że ona lepiej przecież wie, co jej zdrętwieje! A ja siedziałem przy oknie i gapiłem się na nią. W ogóle nudno nie było...
A potem wróciliśmy do domu. Chyba z miesiąc czekała, aż kredensik zrobią. Jeździła z próbkami farb, z jakimiś wydrukami z internetu, żeby odnowić, ale postarzyć, nie bardzo rozumiałem, o co chodzi, ale taka szczęśliwa była, że mówię ci... No i wreszcie kredensik przyjechał.
Cała kuchnia wyszlachetniała. Wiedziałem, że pasować toto nie ma do czego, ale kto do domu wchodził, to się zachwycał. Cacuszko z niego zrobiła. Przecierki, mosiężne zameczki, stare szkło gdzieś wynalazła, szybki wstawione, ja to nie mam takiej wyobraźni, żeby widzieć wcześniej, co może z takiego czegoś być – a ona zawsze miała. No i okazało się, że ten kredensik to najładniejsza rzecz w domu, aż się w kuchni siedzieć chce w jego towarzystwie. A ona szczęśliwa jak nigdy. Z powodu głupiego mebla...
I dlatego rzuciłem, że ten kredensik chcę, żeby ją zmusić do jakiegoś oporu, żeby coś powiedziała, że nie, nie zgadza się, że to jej pomysł, jej ukochana rzecz, która przecież do niej mówiła, że umrze z tęsknoty, rozumiesz mnie?
A ona na to:
– Jak chcesz.
Jakby mi nóż w serce wbiła.
To już nic się nie liczy? Nic, co było między nami? Jedna kłótnia przekreśla całe życie? To, co mieliśmy za sobą, i to, co jeszcze przed nami? I gdzie tu obietnica: nie opuszczę cię aż do śmierci, w chorobie i zdrowiu będę z tobą? Jak się bierze torbę i wyjeżdża do ojca na drugi koniec świata, żeby mi coś pokazać? I kompletnie się nie liczy z uczuciami drugiego człowieka? Którego się podobno kochało?
Mówię ci, że aż mi się słabo zrobiło od tej jej obojętności, od tego zimna, od tego „jak chcesz”.
Ja nikogo w życiu nie kochałem tak, jak ją kocham. Gdy ją zobaczyłem, już byłem zatopiony. Trafiony, zatopiony. Jedno spojrzenie i pif-paf! Wiedziałem, niekiedy wie się od początku, co człowiekowi przeznaczone. Parę razy w życiu tak miałem, ale nigdy tak silnie, nigdy przy kobiecie. Wszystko się zrobiło nieważne, tylko żeby ją poznać, mieć obok siebie na zawsze. Kłaść się i wstawać przy niej. Po prostu. Ona potem się przyznała, że jak mnie zobaczyła na tych schodkach drewnianych, bo myśmy się na schodach pierwszy raz widzieli, to zwróciła na mnie uwagę. A Jurek, któremu pomagałem – biegałem jak kot z pęcherzem, żeby cały osprzęt na ten koncercik ustawić, bo myśmy tam sprzęt przygotowywali – powiedział, że ją zna i że ona tu będzie grała na skrzypcach. Wcale nie miałem zamiaru być na tym koncercie, ale zostałem.
No i już byłem w domu! Już wiedziałem, że zrobię wszystko, żeby mi tylko nie uciekła. Trochę to trwało, Daria była raczej nieufna, musiałem włożyć sporo wysiłku, ale opłaciło się. Musiałem ją obłaskawiać jak zwierzątko jakieś. Jeden nieostrożny ruch i wiesz, że już ci nie zaufa. Ale zwierzęta mnie lubią, chociaż czasami muszę im sprawić ból. Nie ma wyjścia, sam zastrzyk przeciwbólowy jest stresem. No i w końcu ją zdobyłem. Możesz mi wierzyć, że niczego więcej od życia nie chciałem.
Tylko z nią być.
Wtedy jeszcze grałem trochę na gitarze, w takim niewielkim zespole, bo w życiu robię coś innego, ale na sprzęcie to się znam. Gdyby wtedy Jurek mnie nie poprosił o pomoc, tobyśmy się nigdy nie spotkali.
Ślub mieliśmy tutaj, kościelny, w Zagórce, bo tu jej rodzice, dziadkowie jeszcze wtedy żyli... Tu się nigdy nic nie zmienia... Ksiądz chrzci, potem ślubu udziela, potem pogrzeb odprawia – dopóki sam na cmentarzu koło kościoła nie spocznie. Wszystko niezmienne.
Ksiądz tak ładnie powiedział: bo góry mogą ustąpić i pagórki się zachwiać, ale miłość moja nie odstąpi od ciebie... Żebyśmy pamiętali o tym. I o naszej miłości. Ten ksiądz zresztą zniknął wkrótce potem i nikt nie wie, co się z nim stało. Zniknął! Wcale nie zniknął, tylko gdzieś przeniesiony został, bo przecież zastępcę przysłali.
Wyobrażasz sobie, że do dzisiaj w Zagórce nie przyjęli do wiadomości, że ksiądz Dominik, który dawał Darii pierwszą komunię, wszystkich pożenił, niektórych pogrzebał, nagle zniknął, ot tak? Ludzie pisali do kurii, żeby go odnaleźć i przywrócić, ale przepadł jak kamień w wodę i nikt im nawet nie odpisał. Nie mogli pojąć, że ksiądz Dominik zniknął bez pożegnania, bez słowa... To było wydarzenie! Nasz ksiądz! Nic nie jest ważniejsze. A przecież księża są oddelegowywani do parafii. Ale tu nikt niczego nie rozumie.
Nawet jak ta Maryśka od Niekłajów popełniła samobójstwo, wspominano to krócej! Wyobrażasz sobie? Piękna dziewczyna i śpiewała jak anioł. Nawet Daria to przyznała – kto jak kto, ale ona się zna. Powiedziała, że taki talent to raz na milion się zdarza, chodziła z nią do klasy, tu, obok waszej wsi.
Ale to nie było wydarzenie. Dziw, że jej dali miejsce na cmentarzu, a nie pod murem pochowali. Bo samobójcy miejsce na katolickim cmentarzu się nie należy. Wiesz o tym? No chyba że się przepisy zmieniły. Śpiewała na naszym ślubie, mówię ci, jak wypuściła z siebie to Ave Maria Gounoda, to jakby się niebo otwarło.
Ale o niej szybko zapomnieli, tylko tego księdza wspominali.
I nowy objął parafię. Wszyscy o nim „nowy” mówią. Nowy! Już chyba z dziewięć lat minęło od czasu zniknięcia księdza Dominika i pojawienia się Felicjana, a oni twardo: nowy proboszcz. Zdążył tutaj posiwieć, ale nowym pozostał. A o księdzu Dominiku przy każdej okazji wspominają. Jak na pogrzebie mamy Darii kondolencje składali, to co drugi sąsiad mówił: szkoda, że księdza Dominika zabrakło, on mamę znał, on cię chrzcił, dziecko, a ksiądz Dominik to by powiedział tak, a zrobiłby siak, a nie owak... Co za ludzie... Ale my w ogóle nie lubimy zmian...
Nasz ślub to była fajna uroczystość, goście w stodole spali, bo tu hotelu żadnego nie było, teraz jakieś prywatne kwatery robią, ale to głównie dla robotników zza wschodniej granicy. Wtedy nic. Rodzice nam pokój swój odstąpili na noc poślubną, ale jaka to noc, jak poszliśmy spać o szóstej chyba, a o dziesiątej poprawiny się zaczęły, bo goście, ci, co najwcześniej padli, wstawać zaczęli. Trzeba było znowu stoły nakrywać.
Ale takiej zabawy jak my to nie miał nikt ze znajomych. Ja to nawet nie wiedziałem, że ludzie się mogą tak bawić, wszyscy tańczyli, i młodzi, i starzy, oczepiny o dwunastej, błogosławieństwo od rodziców odebraliśmy i chleb, i sól, i kieliszki musieliśmy potłuc na szczęście, i widzisz... Ech...
Nie przypominam sobie, żeby wtedy kursowały tu autobusy. Chyba nie, najbliższy przystanek był ze dwa kilometry przed Zagórką, w Zarzeczu.
I jak to się skończyło?
Rozwodem.
Ja mogę jej wszystko zostawić, mnie na niczym nie zależało, tylko na niej. Ale jak nie chce, to prosił się nie będę. Jestem tym wszystkim zmęczony.
Ty wiesz, że ja czasem kwiaty dla niej kupowałem, wracałem do domu z lecznicy, wstępowałem do kwiaciarni i kupowałem kwiaty. Mam prawie pod domem kwiaciarnię, od lat ta sama pani za ladą, kwiaciarnia została kwiaciarnią, nie salonem roślin ozdobnych, kwiaciarnia Pod Różą, właścicielka ma na imię Róża, fajnie to się złożyło, po prostu tam wchodziłem i kupowałem kwiaty, ot tak, bez powodu, bez imienin, bez urodzin, tak sobie.
Co prawda wyrzucałem je do śmietnika przed domem, bo się bałem, że jeszcze sobie coś pomyśli... Że wiesz, za bardzo mi na niej zależy. Władzę by wtedy miała nade mną... A kwiaty i tak przynosiła do domu po każdym koncercie. To jej te moje na plaster były...
A władzę i tak miała.
Tylko dzieci nie mogliśmy mieć, Daria nie może. Nie było łatwo nam się z tym pogodzić, ale jak ludzie się kochają, to przez wszystko przejdą. Człowiek planuje sobie życie, wybiera czas i miejsce, nie teraz, za rok, jak mi się uda, jak skończę studia, jak wyjedziemy, jak nam włosy urosną. Jakbyśmy mieli cokolwiek do powiedzenia.
Najpierw się zabezpieczaliśmy, bo za wcześnie jeszcze, dziecko musi być wyczekiwane, kochane, zaopiekowane, pierdoły same. A potem się okazało, że jakoś nam nie wychodzi... Ale Dariuszkę to chyba jeszcze mocniej pokochałem, żeby nie czuła się taka samotna w tym... wiesz. Żeby winna się nie czuła, bo jaka to jej wina? Widać los tak chciał.
I wtedy chyba pierwszy raz pomyślałem, jakoś tak prawdziwie dotarło do mnie, że niewiele od nas zależy. A jak niewiele zależy, to trzeba robić wszystko, żeby to, co można, załatwiać od razu.
Wtedy tu pola były, żyto rosło... A teraz ugór chyba... Może się teraz nie opłaca ziemi uprawiać? Smutno tu macie, jakoś tak dziwnie. Prawie bezludzie, pewno tylko starzy zostali, no i ty...
Ale po co tu wróciła? Dlaczego uciekła? Tak źle jej ze mną było?
Mogłem zdążyć na ten wcześniejszy autobus, ten dwudziesta druga z czymś. Ale myślałem, że jeszcze się jakoś porozumiemy, ona przeprosi, że mnie tak potraktowała jak nie wiadomo kogo, współlokatora, z którym nie trzeba się liczyć. A dom jak hotel, z którego się można wymeldować. Może miałem nadzieję, że się jakoś pokaja, powie, że mnie kocha, że po prostu chciała ojca odwiedzić...
Ale to po to się pakuje dwie walizy? Nuty? Skrzypce? W odwiedziny? Bo niby coś takiego przebąkiwała, ale kto by do tego wagę przywiązywał. Może to dla niej ważne było, ale skąd mogłem wiedzieć? Cały dzień haruję jak wół, wierz mi, nie jest łatwo z takimi jak ty. Powinna się jakoś wytłumaczyć. Czekałem na jakąś skruchę, czy żeby doceniła, co dla niej robię... Ale się nie doczekałem.
Milczała złowrogo cały czas.
To powiedziałem, że bardzo dobrze, tylko trzeba mnie było wcześniej uprzedzić, że chce się rozstać, skoro nic nie znaczę, nie ma problemu, przecież się nie powieszę, że skontaktujemy się przez prawnika, to może będzie łatwiej o porozumienie.
Dodałem, że właściwie to mi też już niespecjalnie zależy, żeby być z człowiekiem, który po prostu mówi, że wyjeżdża na czas nieokreślony – bo to jest kompletne lekceważenie, nie sądzisz?
Nie sądzisz, widzę.
Niepotrzebnie przedłużałem tę wizytę. Jakby coś się miało wydarzyć. Liczyłem na cud chyba, że się rozpłacze, wyzna, że jej przykro, albo powie dlaczego, jakoś się wytłumaczy, doceni to, co dla niej zrobiłem. Powtarzam się...
Ale się nie doczekałem.
Trzasnąłem drzwiami i wyszedłem, nawet się nie pożegnałem z jej ojcem. A lubię go, cichy, porządny facet. Nie widywaliśmy się często, ostatni raz chyba na pogrzebie matki Darii, ale sprawiał wrażenie bardzo miłego człowieka, takiego, co to nikomu nie wadzi.
On pierwszy się zorientował, że Daria ma talent, że słuch ma absolutny. Do szkoły muzycznej ją posłał i codziennie woził samochodem, tak w nią wierzył. Godzina jazdy w jedną stronę. To już poświęcenie prawdziwe, a jeszcze w tamtych czasach? Oni nie byli zamożni, sama benzyna to już był wydatek. Ale wierzył w Darię. No i nie pomylił się, bo jest bardzo dobra. Dostać się do filharmonii nie jest łatwo, konkurs trzeba wygrać, na jedno miejsce cała wataha skrzypków czeka. A jak ona gra koncert Bacha na dwoje skrzypiec! Glissanda to jej wypadają spod smyczka jak perełki, wznoszą się i opadają jak śpiewające fale. Flażolety, gamy, interwały ćwiczy codziennie, ty wiesz, że nigdy ani przez moment to mnie nie drażniło? A jak kiedyś zagrała koncert na świeżym powietrzu, w parku, charytatywnie zagrała, to ludzie z ulicy przychodzili, a ci, co przyszli, płakali...
Ona umie coś takiego z duszą zrobić, że człowiek nagle sam sobie wydaje się lepszy...
No i dostała się do filharmonii po pierwszym przesłuchaniu! A wczoraj mi powiedzieli, że urlop bezpłatny wzięła na czas nieokreślony. Oczywiście będą na nią czekać... To mówi samo za siebie.
Ale ja to już nie mam na co czekać. Widzisz, jakie pieskie to życie? Nie tylko ty masz przechlapane. Nikt mnie nigdy tak nie potraktował i przysięgam, że nigdy już nie dam się tak potraktować. Nigdy. Przez nikogo.
Czego ty ode mnie chcesz? Zanudziłem cię? Gdzie się wybierasz? Jak ty wyglądasz, strasznie chudy jesteś... Jak leżałeś, wyglądałeś normalnie... Biedny zwierzak jesteś. Nogę masz przetrąconą chyba. Nie uważałeś? Trzeba się rozejrzeć, czy coś nie jedzie, w lewo, w prawo, w lewo, i dopiero ruszać, a nie jak głupie sarny na światła wpadać. Potrącił cię ktoś czy dobry człowiek skopał? Nie mam nic do żarcia... Nie masz domu, że tu leżysz? Poczekaj. Daria by cię nakarmiła, ja nic nie mam. A jej nie ma. Sama skóra i kości... Bidak jesteś... Przyszła kiedyś do mnie do lecznicy kobieta z kotem i mówi: bo, panie doktorze, kot mi schudł... Z tobą nigdy nikt nigdzie nie był, prawda? Coś ty taki przymilny się zrobił? Dobry pies, czeka... Czeka, mówię! Wiesz, co mi powiedziała? Kot nie człowiek, panie doktorze, on potrzebuje miłości...
To sobie dobrze zapamiętałem...
Dobry pies... Odkurowałbym cię, pewno i babeszjozę masz, tyle tych kleszczy, że co drugi mój pacjent z babeszjozą. Poczekaj, wyjmę, umiem to robić...
Ludzie są dziwniejsi niż zwierzęta. Bidak z ciebie... Czyjś jesteś czy niczyj jak ja?
Mam zamówienie na małego kotka, ale koniecznie musi być rudy... Tyle zwierząt na właścicieli czeka, a tu weź, człowieku, i rudego znajdź.
Masz kogoś? Nie wyglądasz... Czekaj, mówię! Czekaj! Oj, ale brzydka rana... Ty chyba niczyj jednak... Jakbyś był mój, tobym cię Niczyj nazwał. Dobry pies, kochany, tylko bida straszna... No co, nie boisz się już? Nie łaś się... Czekaj... Wszyscy czekamy...
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------