Zjazd absolwentów - ebook
Zjazd absolwentów - ebook
Riwiera Francuska – zima 1992 roku.
W mroźną noc, gdy kampus liceum zostaje sparaliżowany przez burzę śnieżną, dziewiętnastoletnia Vinca Rockwell, jedna z najzdolniejszych uczennic w szkole, ucieka z nauczycielem filozofii, z którym ma potajemny romans. Dla nastoletniej dziewczyny miłość oznacza wszystko albo nic. Nikt już nigdy jej nie zobaczy.
Riwiera Francuska – wiosna 2017 roku.
Kiedyś nierozłączni Thomas i Maxime – najlepsi przyjaciele Vinki – nie kontaktowali się ze sobą od czasów szkolnych. Spotykają się dopiero na zjeździe absolwentów. Zaraz po nim jeden z budynków szkoły ma zostać wyburzony. Thomas i Maxime wiedzą, że są w nim ukryte zwłoki. I że wkrótce nic już nie stanie na przeszkodzie, by prawda wyszła na jaw.
Najpopularniejszy autor we Francji tym razem połączył swój niepowtarzalny styl z elementami sensacji. W rezultacie powstała książka, która zachwyci fanów Prawdy o sprawie Harry’ego Queberta Joëla Dickera, Nie mów nikomu Harlana Cobena, Zaginionej dziewczyny Gillian Flynn czy Tajemnej historiiDonny Tartt. Nawet miłośnikom Miasteczka Twin Peaks spodoba się atmosfera tej powieści!
Guillaume Musso należy do pisarzy niezwykle płodnych, a jego książki niejednokrotnie zajmowały wysoką pozycję na światowych lisach bestsellerów. Tym razem autor powrócił z powieścią pt.: Zjazd absolwentów. Czy zawiesił wysoko poprzeczkę? Niestety trzeba zaznaczyć, że Guillaume Musso wpadł w pewną krzywdzącą, pisarską pułapkę. Wyrobił sobie nazwisko i czytelnicy chętnie sięgają po jego kolejne publikacje. Niegdyś jednak pojawienie się na księgarnianych pułkach nazwiska „Musso”, równało się gwarancją jakości. Obecnie odnoszę wrażenie, że autor, który na tle innych wyróżnia się rewelacyjnym warsztatem, za bardzo poszedł w ilość. Miłośnicy twórczości francuskiego pisarza na pewno cieszą się, gdy widzą, iż na następne książki nie muszą długo czekać. Świetnie, że Musso nie traci weny, a pomysły chłonie z otaczającego świata niczym gąbka. Ale jest jeden problem – to już nie jest ten sam autor. Od kilku lat poziom jego nowych książek nie dorównuje tym sprzed lat. Co jednak można powiedzieć o Zjeździe absolwentów? Zdecydowanie należy autora pochwalić za próbę powrócenia do dawnej świetności. Zjazdowi absolwentów nie można odmówić niepowtarzalnego klimatu, przez który czytelnik z chęcią łapie zastawiony przez Musso haczyk, by wciągnąć się w wir zawiłej zagadki. I chociaż historia jest ciekawa, sam finał, stanowiący w kryminałach najważniejszy element powieści, nie wywołał u mnie żadnych emocji. Nie zrozumcie mnie źle; zwykle po wybitnych publikacjach Musso, długo nie mogłam dojść do siebie, ponieważ autor z jedynym w swoim rodzaju talentem, potrafił wywiercić mi dziurę w mózgu wielkości piłki golfowej. Takich emocji nie doświadczyłam przy okazji Zjazdu absolwentów. Doceniam jednak historię i sposób jej opowiadania, czyli momentami różnych perspektyw, by stopniowo poszczególne elementy układanki ułożyły się w przejrzyste puzzle. Z całą pewnością Guillaume Musso oddalił się od swojego poziomu, a poprzeczkę już dawno zawiesił sobie za wysoko. Należy jednak przyznać, że Zjazd absolwentów rozpalił w moim sercu promyk nadziei, że w przyszłości jego kolejne powieści mają szansę wskoczyć na odpowiedni, stary i dobrze znany tor. Nie pozostaje nic innego, jak wyczekiwać następnych książek francuskiego pisarza. Wierze, że nadejdzie dzień, w którym ponownie doświadczę doskonale znanych mi emocji.
Aleksandra Góra, Kulturalne Media
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8125-747-3 |
Rozmiar pliku: | 622 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PRZYJACIELE ZWIĄZANI TRAGICZNĄ TAJEMNICĄ.
SEKRET, KTÓRY PRZEZ LATA UDAWAŁO SIĘ UKRYWAĆ...
Riwiera Francuska – zima 1992 roku.
W mroźną noc, gdy kampus liceum zostaje sparaliżowany przez burzę śnieżną, dziewiętnastoletnia Vinca Rockwell, jedna z najzdolniejszych uczennic w szkole, ucieka z nauczycielem filozofii, z którym ma potajemny romans. Dla nastoletniej dziewczyny miłość oznacza wszystko albo nic. Nikt już nigdy jej nie zobaczy.
Riwiera Francuska – wiosna 2017 roku.
Kiedyś nierozłączni Thomas i Maxime – najlepsi przyjaciele Vinki – nie kontaktowali się ze sobą od czasów szkolnych. Spotykają się dopiero na zjeździe absolwentów. Zaraz po nim jeden z budynków szkoły ma zostać wyburzony. Thomas i Maxime wiedzą, że są w nim ukryte zwłoki. I że wkrótce nic już nie stanie na przeszkodzie, by prawda wyszła na jaw.GUILLAUME MUSSO
Autor piętnastu bestsellerów, od dziewięciu lat nieprzerwanie utrzymujący się na pierwszym miejscu listy najpopularniejszych francuskich pisarzy. Debiutował w 2001 r. thrillerem Skidamarink, doskonale przyjętym przez krytykę. Druga powieść, Potem…, zainspirowana wypadkiem samochodowym, z którego cudem uszedł z życiem, rozpoczęła jego spektakularną międzynarodową karierę. Łączny nakład jego powieści – przełożonych na 42 języki – przekroczył 35 milionów egzemplarzy. Kluczem do sukcesu Musso jest łączenie wątków miłosnych, kryminalnych i – czasami – fantastycznych, w doskonałym i niemożliwym do naśladowania stylu.
guillaumemusso.comDZIEWCZYNA
Obok, ach, obok
Przejdź, szkielecie dziki!
Jestem jeszcze młoda,
Mój kochany, idź!
I nie dotykaj mnie.
ŚMIERĆ
Daj swą dłoń, piękna
I delikatna postaci!
Jestem przyjacielem, Nie przychodzę karać!
Bądź dobrej myśli,
Nie jestem dziki,
W ramionach mych
Błogo będziesz spać.
Matthias Claudius (1740–1815)
Śmierć i dziewczyna
2017
Południowy kraniec Cap d’Antibes, 13 maja
Strażniczka miejska Manon Agostini dotarła do końca drogi Garoupe i zatrzymała się. Przeklinając w myślach okoliczności, które ją tu sprowadziły, wysiadła ze starego służbowego renault kangoo.
Dochodziła dziewiąta wieczorem, gdy strażnik jednej z tutejszych willi zadzwonił na komisariat w Antibes. Zaniepokoił go dziwny dźwięk, jakby petarda lub strzał z broni palnej, który usłyszał od strony skalistej ścieżki biegnącej wzdłuż parku posesji. Policjanci podeszli do tego obojętnie; poradzili dozorcy, żeby raczej zadzwonił na posterunek straży miejskiej. I padło na nią, mimo że była po dyżurze.
Telefon od szefa odebrała w stroju wieczorowym, gotowa do wyjścia. Szef prosił, żeby pojechała rzucić okiem na nadbrzeżną ścieżkę. Miała ochotę zaproponować mu, żeby się wypchał, ale nie umiała odmówić, tym bardziej że rano pozwolił jej zatrzymać kangoo po pracy. Jej samochód właśnie oddał ducha, a tego wieczoru miała ważne spotkanie i absolutnie potrzebowała środka lokomocji.
Liceum Saint-Exupéry’ego, które ukończyła, obchodziło pięćdziesięciolecie istnienia i dziś wieczorem odbywał się zjazd absolwentów. Manon miała cichą nadzieję natknąć się na pewnego chłopaka, który kiedyś zrobił na niej duże wrażenie. Był inny niż wszyscy, co w tamtym okresie głupio zlekceważyła; wolała od niego starszych, którzy okazali się później kompletnymi durniami. Nadzieja ujrzenia go była irracjonalna. Manon nie wiedziała, czy on w ogóle się pojawi, a poza tym z pewnością o niej zapomniał. Pragnęła jednak, by w końcu w jej życiu wydarzyło się coś interesującego. Manikiur, fryzjer, zakupy – szykowała się całe popołudnie. Wyrzuciła trzysta euro na zakup prostej koronkowej sukienki z granatowego jedwabnego dżerseju, pożyczyła od siostry naszyjnik z pereł, a od najlepszej przyjaciółki parę eleganckich, zamszowych pantofli od Stuarta Weitzmana, które ją cisnęły.
Kuśtykając na wysokich obcasach, poświeciła sobie komórką i weszła na ponaddwukilometrową ścieżkę biegnącą wzdłuż brzegu aż do willi Eilenroc. Dobrze znała to miejsce, pełne małych zatoczek. Przyjeżdżali tu z ojcem na ryby, gdy była dzieckiem. Dawniej miejscowi nazywali tę dróżkę szlakiem celników lub przemytników. Później, w czasach przewodników turystycznych, zyskała malowniczą nazwę „ścieżki Tire-Poil”. Dziś była po prostu drogą nadbrzeżną.
Po mniej więcej pięćdziesięciu metrach natknęła się na barierkę z napisem: Strefa zagrożenia – wejście wzbronione. Kilka dni temu była silna burza. Wielkie fale podmyły brzeg i teren się obsunął, w niektórych miejscach blokując przejście.
Manon się zawahała. Po chwili wdrapała się na barierkę i zeskoczyła z drugiej strony.
1992
Południowy kraniec Cap d’Antibes, 1 października
Vinca Rockwell biegła ścieżką wzdłuż plaży Joliette, podskakując z radości. Była dziesiąta wieczorem. Aby dotrzeć tu ze szkoły, musiała przekonać koleżankę z klasy, właścicielkę skutera, żeby podrzuciła ją do drogi Garoupe.
Gdy wkroczyła na ścieżkę przemytników, poczuła mrowienie w żołądku. Zaraz ujrzy swoją miłość!
Wiał silny wiatr, ale noc była piękna z jasnym niebem; widać było wszystko jak na dłoni. Vinca uwielbiała tę dziką okolicę, gdzie nic nie przypominało Lazurowego Wybrzeża z pocztówki. W dzień, w ostrym świetle słońca, biało-żółte skały zachwycająco błyszczały, a woda w maleńkich zatoczkach mieniła się niezliczonymi odcieniami błękitu. Kiedyś, gdy patrzyła w kierunku Wysp Leryńskich, zauważyła nawet delfiny.
Kiedy wiał silny wiatr, jak dzisiejszego wieczoru, krajobraz radykalnie się zmieniał i strome skaliste zbocza stawały się niebezpieczne. Drzewa oliwne i sosny wydawały się skręcać z bólu, jakby chciały wyrwać się z ziemi. Ale Vinki to nie obchodziło. Zaraz ujrzy swoją miłość!
2017
Kurwa!
No i obcas poszedł. Psiakrew! – zaklęła Manon w myślach. Przed przyjęciem będzie jeszcze musiała wrócić do mieszkania, nie mówiąc o tym, jak jutro zareaguje na ten widok jej przyjaciółka… Zdjęła szpilki, wsunęła je do torby i poszła dalej boso.
Wciąż trzymała się wąskiej, ale wybetonowanej ścieżki nad skałami. Powietrze było czyste, orzeźwiające. Mistral rozświetlił noc i usiał niebo gwiazdami.
Widoczne na tle pasma górskiego mury obronne starego Antibes i zatoka nicejska stanowiły wspaniały widok. Przysypiały tu, ukryte za sosnami, najpiękniejsze posiadłości Lazurowego Wybrzeża. Pieniste fale uderzały o brzeg, czuło się żywioł rozszalałych wód.
Miejsce to było wielokrotnie sceną tragicznych wypadków. Morze porywało rybaków, turystów lub zakochane pary, które obejmowały się nad brzegiem. Pod presją opinii publicznej władze zabezpieczyły szlak, wybudowano betonowe schody, oznakowano przejścia i założono barierki ograniczające entuzjazm spacerowiczów podchodzących do urwiska. Ale wystarczyła jedna wichura i ścieżka z powrotem stawała się niebezpieczna.
Manon doszła do punktu, gdzie zwalona sosna alepska rozbiła barierkę ochronną i zagrodziła przejście. Dalej nie dało się iść. Manon rozejrzała się za skrótami. Wokół było kompletnie pusto. Mistral zniechęcił spacerowiczów.
Chyba powinnam zawrócić, pomyślała i znieruchomiała, wsłuchując się w zawodzenie wiatru. Dźwięk przypominał jęk, skargę, bliską i daleką jednocześnie. Głucha groźba…
Mimo że była boso, przeskoczyła przeszkodę, niebezpiecznie zahaczając o brzeg skalny, i poszła dalej, oświetlając sobie drogę latarką w telefonie.
W dole zauważyła ciemny kształt. Zmrużyła oczy. Nie, była zbyt daleko, żeby zorientować się, co to jest. Zaczęła ostrożnie schodzić zboczem. Usłyszała trzask – oddarł się rąbek jej koronkowej sukienki. Nieważne, pomyślała, bo wreszcie dostrzegła to, co ją zaintrygowało. Na skalnym zboczu leżały zwłoki kobiety. Im bliżej podchodziła, tym większe ogarniało ją przerażenie. Najwyraźniej to nie był wypadek. Twarz zmarłej wyglądała jak zmiażdżony, krwawy kawałek mięsa. Boże! Nogi się pod Manon ugięły i mało nie zemdlała. Włączyła komórkę, żeby wezwać pogotowie. Nie było sieci, na ekran wypłynął komunikat: Tylko połączenia alarmowe. Już miała dzwonić, gdy spostrzegła, że nie jest sama. Trochę dalej siedział zapłakany facet z twarzą zakrytą dłońmi.
Manon zadrżała i pożałowała, że nie ma przy sobie broni. Powoli podeszła do siedzącego mężczyzny. Kiedy się wyprostował i podniósł głowę, od razu go poznała.
– To ja, ja ją zabiłem! – powiedział, wskazując palcem na zwłoki.
1992
Vinca Rockwell z wdziękiem przeskakiwała przez skały. Wiał coraz silniejszy wiatr, ale ona była w swoim żywiole. Wielkie fale, niebezpieczeństwo, odurzenie morskim powietrzem, wysokość, od której kręciło się w głowie. No i to uczucie! Do tej pory nie przeżyła jeszcze nic tak cudownego. Głęboki, totalny zachwyt. Całkowite połączenie ciał i umysłów. Nawet jeśli będzie żyła sto lat, nic nie przebije tego wspomnienia. Perspektywa potajemnego spotkania i kochania się w zakątku między skałami wprowadzała ją w stan bliski euforii.
Czuła na sobie letni wiatr. Lekki powiew pieścił jej nogi, unosił spódnicę; było to jakby preludium do czekającego ją namiętnego spotkania. Serce przyspieszyło, uderzyła w nią fala gorąca, krew zaczęła pulsować w żyłach, każdy centymetr ciała drżał z podniecenia.
Zaraz ujrzy swoją miłość!
Alexis to była burza, noc, moment. Vinca wiedziała, że robi głupstwo i że wszystko zapewne skończy się źle. Ale za nic nie oddałaby tej chwili. Oczekiwanie, szaleństwo miłości, bolesny urok zapadnięcia się w noc…
– Vinca!
Na tle księżyca w pełni ukazała się sylwetka. Vinca zrobiła kilka kroków, aby połączyć się z cieniem. Prawie czuła wymykającą się spod kontroli intensywną, palącą rozkosz fizyczną. Złączone ciała, odgłos fal uderzających o brzeg, wycie wiatru… Krzyk mieszający się z krzykami mew. Dreszcze, powalająca eksplozja, oślepiający błysk.
– Alexis!
Wewnętrzny głos znów ostrzegł Vincę, że wszystko skończy się źle. Ale kto by tam martwił się o przyszłość? Najważniejsza jest miłość, miłość albo nic.
Liczy się tylko ta chwila.
Paląca, trująca noc.1 Coca-cola cherry
Gdy siedzimy w samolocie, który spada, po co zapinać pasy.
Haruki Murakami
1
Sophia Antipolis
Sobota, 13 maja 2017
Zaparkowałem wynajęty samochód pod sosnami, niedaleko stacji benzynowej, trzysta metrów od bramy liceum. Przyjechałem tu prosto z lotniska. Przez cały lot Nowy Jork–Nicea nie zmrużyłem oka.
Poprzedniego dnia dostałem maila z artykułem na temat pięćdziesięciolecia mojego francuskiego liceum i w związku z tym Manhattan opuściłem w pośpiechu. Mail został wysłany do mojego wydawcy przez Maxime’a Biancardiniego, którego nie widziałem od dwudziestu pięciu lat, a który kiedyś był moim najlepszym przyjacielem. Maxime zostawił numer swojej komórki. Wahałem się, czy zadzwonić, ale w końcu stwierdziłem, że nie mogę inaczej.
– Przeczytałeś artykuł, Thomas? – zapytał mnie od razu.
– Dlatego do ciebie dzwonię.
– Wiesz, co to oznacza?
Głos miał taki jak kiedyś, ale wzburzony, jakby sprawa była niecierpiąca zwłoki. Czułem, że się boi.
Nie odpowiedziałem od razu. Tak, wiedziałem, co to oznacza – koniec naszej dotychczasowej egzystencji. Nadchodzące lata spędzimy zapewne za kratkami.
– Musisz przyjechać, Thomas! – przerwał moje milczenie Maxime. – Trzeba się naradzić, musimy coś zrobić!
Zamknąłem oczy i pomyślałem o tym, co nas ewentualnie czeka: ogromny skandal, sprawa sądowa, dramat dla naszych rodzin.
W głębi duszy wiedziałem, że kiedyś prawda wyjdzie na jaw. Przez prawie dwadzieścia pięć lat żyłem – albo udawałem, że żyję – z groźbą wiszącą nade mną jak miecz Damoklesa. Często budziłem się spocony w środku nocy, myśląc o tym, co będzie, gdy wszystko się wyda. Brałem wówczas bromazepam i popijałem lampką karuizawy, ale rzadko udawało mi się zasnąć z powrotem.
– Musimy coś zrobić! – powtórzył mój przyjaciel.
Maxime bujał w obłokach. Tamtego pamiętnego wieczoru w grudniu 1992 roku sami podłożyliśmy bombę, która teraz groziła wybuchem.
Obaj wiedzieliśmy, że sytuacja jest bez wyjścia.
2
Zatrzasnąłem drzwi samochodu i ruszyłem w stronę stacji benzynowej, do sklepiku urządzonego na modłę amerykańską, U Dina. Za dystrybutorami paliwa stał kolorowy drewniany domek w stylu kolonialnym, z przyjemnie wyglądającą kawiarnią i dużym zadaszonym tarasem.
Pchnąłem wahadłowe drzwi. Miejsce niespecjalnie się zmieniło, wciąż wyglądało, jakby czas się tu zatrzymał. W głębi wzdłuż baru z bielonych desek stały wysokie stołki, na końcu blatu pod szklanymi kloszami leżały kolorowe ciastka. Pozostałą część sali i taras zajmowały stoliki i ławki. Na ścianach wisiały emaliowane tablice z reklamami firm, które już dawno nie istniały, oraz barwne plakaty przedstawiające Lazurowe Wybrzeże szalonych lat dwudziestych. Aby pomieścić więcej stolików, zlikwidowano bilard i automaty do gry, które tyle razy nadwyrężyły moje kieszonkowe: Out Run, Arkanoid, Street Fighter II… Przetrwały tylko piłkarzyki, stary stół firmy Bonzini, egzemplarz używany w zawodach, z wykładziną zdartą do cna.
Nie mogłem się powstrzymać i przejechałem pieszczotliwie dłonią po bukowym drewnie. Przy tym stole razem z Maxime’em godzinami odgrywaliśmy wielkie mecze Olympique Marsylia. Trzy słynne gole Papina podczas Mistrzostw Francji 1989; ręka Vaty w meczu z Benficą; gol z woleja Chrisa Waddle’a w meczu z AC Milanem pamiętnego wieczoru, gdy na stadionie wysiadło światło. Niestety, nie udało nam się wspólnie uczcić tak wyczekiwanego zwycięstwa Ligi Mistrzów 1993, bo wówczas już wyjechałem na studia do szkoły handlowej w Paryżu.
Powoli poddawałem się nostalgicznej atmosferze kafejki. Nie tylko z Maxime’em przychodziłem tu po lekcjach. Najczęściej przesiadywałem tutaj z dziewczyną, w której byłem wtedy zakochany – z Vincą Rockwell. Durzyli się w niej absolutnie wszyscy chłopcy. To było jakby wczoraj. A jednocześnie – wieki temu.
Podszedłem do baru i fala wspomnień niemal zwaliła mnie z nóg. Perlisty śmiech Vinki, szparka między jej przednimi zębami, lekkie sukienki, niezwykła uroda, uporczywy dystans w postrzeganiu rzeczywistości. W lecie Vinca zamawiała wiśniową colę, w zimie wypijała filiżanki gorącej czekolady z małymi piankami pływającymi na powierzchni.
– Podać coś panu?
Nie wierzyłem własnym oczom: kafejkę wciąż prowadzili ci sami ludzie, Włoch ożeniony z Polką! Nazywali się Valentini. Od razu przypomniałem sobie ich imiona: Dino (oczywiście!) przerwał czyszczenie ekspresu i podszedł pogadać, Hanna przeglądała miejscową gazetę. On utył i wyłysiał, ona nie była już blondynką i trochę się pomarszczyła. Ale teraz wydawali się naprawdę dobraną parą. Starość wyrównywała wszystko: jaskrawe piękności bladły, mniej wdzięcznym twarzom patyna lat dodawała uroku.
– Tak, poproszę kawę, podwójne espresso… – Zamilkłem.
Po chwili postanowiłem, tak na próbę, przywołać ducha Vinki.
– I wiśniową colę z lodem i ze słomką – dodałem.
Przez chwilę miałem wrażenie, że któreś z Valentinich mnie rozpozna. W latach 1990–1998 moi rodzice pracowali na stanowiskach dyrektorskich w Saint-Ex. Ojciec zajmował się klasami licealnymi, a matka klasami przygotowawczymi na studia. Korzystali ze służbowego mieszkania na terenie kampusu. Zrozumiałe więc, że byłem u Valentinich częstym gościem. Za kilka darmowych partii Street Fightera czasem pomagałem Dinowi uporządkować piwnicę czy przygotować jego słynne frozen custards, na które przepis odziedziczył po ojcu. Teraz, kiedy jego żona nie odrywała oczu od gazety, stary Włoch zainkasował ode mnie pieniądze i podał zamówienie, ale żadna iskierka nie rozświetliła jego zmęczonych oczu.
Kafejka była zapełniona może w jednej trzeciej, co nawet w sobotni poranek było dziwne. W Saint-Ex działał internat i za moich czasów wielu uczniów zostawało tu na weekend. Skorzystałem z tej pustki i skierowałem się do naszego ulubionego, mojego i Vinki, stolika – ostatniego na samym końcu tarasu, przysłoniętego pachnącymi gałęziami pobliskiej sosny. Gwiazdy przyciągały się wzajemnie i Vinca zawsze wybierała miejsce twarzą do słońca. Zaniosłem tacę i usiadłem jak zwykle plecami do drzew. Podniosłem do ust filiżankę z kawą, a szklankę wiśniowej coli postawiłem przed pustym krzesłem.
Z głośników leciał stary przebój R.E.M. Losing My Religion. Większość ludzi myślała, że chodzi tu o wiarę, podczas gdy piosenka mówiła po prostu o bolesnych problemach nieodwzajemnionego uczucia. Wzgardzony chłopak wołał do ukochanej dziewczyny: „Hej, popatrz, jestem tu! Dlaczego mnie nie widzisz?!”. Historia mego życia.
Lekki wiatr poruszył gałęziami, blask słońca odbił się w drobinach kurzu nad deskami tarasu. Magia zadziałała i poczułem, że wracam do lat dziewięćdziesiątych. W wiosennym świetle przenikającym gałęzie duch Vinki ożył i usłyszałem echo naszych dyskusji. Vinca perorowała na temat Kochanka i Niebezpiecznych związków. Ja przywoływałem argumenty z Martina Edena i Oblubienicy Pana. Przy tym stoliku godzinami omawialiśmy filmy obejrzane w środowe popołudnie w kinie Star w Cannes albo Casino w Antibes. Vinca entuzjastycznie opisywała Fortepian czy Thelmę i Louise, mnie bardziej podobało się Serce jak lód albo Podwójne życie Weroniki.
Piosenka dobiegła końca. Vinca włożyła na nos swoje ray-bany, wciągnęła przez słomkę łyk coli i puściła do mnie oko zza kolorowych szkieł. Obraz jej zbladł i znikł. Magiczny moment minął.
Beztroskie lato 1992 roku dawno się skończyło. Samotny, smutny i zmęczony, bez sensu ścigałem cienie straconej młodości. Vinki nie widziałem od dwudziestu pięciu lat. Zresztą od dwudziestu pięciu lat nikt jej nie widział.
3
W niedzielę dwudziestego grudnia 1992 roku dziewiętnastoletnia Vinca Rockwell uciekła do Paryża ze swoim profesorem filozofii, Alexisem Clémentem, który miał wówczas lat dwadzieścia siedem. Romans utrzymywany był w tajemnicy. Ostatni raz widziano ich następnego dnia rano w jakimś hotelu w siódmej dzielnicy, niedaleko bazyliki Świętej Klotyldy. Potem ślad po nich zaginął. Nigdy nie dali znaku życia, nie skontaktowali się z rodzinami ani z przyjaciółmi. Wyparowali.
To wersja oficjalna.
Wyciągnąłem z kieszeni „Nice-Matin” z artykułem, który czytałem już ze sto razy. Niby nic, ale zawierał dość istotną informację, a jej dramatyczne konsekwencje miały tę oficjalną wersję podważyć. Wszędzie się teraz trąbi o obowiązku podawania prawdy w klarowny sposób, ale prawda jest rzadko taka, jak się wydaje. W tym przypadku nie miała ona przynieść ani spokoju, ani czasu na odbycie żałoby, ani sprawiedliwego zakończenia, tylko nieszczęście, pościg za niewinnym i oszczerstwa.
– Och, przepraszam!
Arogancki licealista, biegnąc między stolikami, wywrócił plecakiem szklankę z colą. W ostatniej chwili chwyciłem ją w powietrzu. Kilkoma papierowymi serwetkami wytarłem stół, ale cola opryskała mi spodnie. Przemaszerowałem przez całą salę do toalety. Zajęło mi dobre pięć minut, żeby plamy znikły, a drugie tyle, żeby wszystko wyschło. Nie byłoby dobrze, gdybym pokazał się na zjeździe i wyglądał, jakbym się za przeproszeniem zsikał.
Wróciłem po marynarkę zostawioną na oparciu krzesła i zrobiło mi się gorąco, gdy rzuciłem okiem na stolik. Podczas mojej nieobecności ktoś złożył na pół ksero artykułu i umieścił na nim okulary przeciwsłoneczne, ray-bany Clubmaster z kolorowymi szkłami. Kto spłatał mi takiego figla? Rozejrzałem się. Dino gadał z jakimś facetem przy dystrybutorze paliwa. Hanna podlewała pelargonie z drugiej strony tarasu. Poza trzema śmieciarzami odpoczywającymi przy bufecie jedynymi klientami byli tu licealiści, pochyleni nad macbookami albo rozmawiający przez komórki.
Cholera!
Musiałem wziąć do ręki te okulary, by upewnić się, że to nie urojenie. Wtedy zauważyłem notatkę na brzegu gazety. Wyraźnym, okrągłym pismem ktoś napisał jedno słowo:
Zemsta.