- W empik go
Zła krew - ebook
Zła krew - ebook
To, co dziś wydaje się katastrofą, jutro może się okazać Twoim najmniejszym problemem.
Warszawa z trudem podnosi się po wojennej katastrofie. Główny bohater, jako syn alkoholika, przez długie lata mierzył się z opinią osoby o "złej krwi". Przez chwilę ma nadzieję, że wraz ze starym światem runęły także społeczne uprzedzenia. Nic bardziej mylnego! W nowych czasach problemem staje się kolejna rzecz, na którą nie ma wpływu - jego żydowskie pochodzenie.
Prace autora były nagradzane tytułem Książka Roku w latach 2006, 2009, 2013.
Pozycja obowiązkowa dla miłośników takich książek jak „Gnój" Wojciecha Kuczoka czy „Haszyszopenki" Jarosława Maślanka.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-284-9184-3 |
Rozmiar pliku: | 313 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podczas gdy wciąż mówił, wiedziony ciekawością wstałem z krzesła i podszedłem do okna. Musiałem wspiąć się na palce. Chciałem się przekonać, co widział, gdy całymi dniami wystawał w oknie; kiedy obserwował, jak ganiamy po podwórku albo tratujemy kwiaty w ogródku pana Bednarskiego. Nie było co oglądać: po lewej stronie rząd niskich, rachitycznych komórek, po prawej tył naszej dwupiętrowej kamienicy z parterową dobudówką, gdzie urządzono pralnię. Na wprost widok na podwójny drewniany wychodek. Żaden cymes, jak sam by powiedział. Wiodła tam wydeptana ścieżka; do czasu aż któregoś dnia w poprzek niej stanął wartburg towarzysza Polickiego i od tej pory trzeba było nadkładać drogi. Aha, były jeszcze cztery karłowate drzewka bzu, ale zasługiwały na uwagę przez dwa, trzy tygodnie w maju, kiedy obsypywały się kwieciem. Zapach dochodził aż do „mansardy”. Wiele podwórek przy Ogrodowej miało taką bzową oazę. Nazwa zobowiązuje. Tyle że dwa tygodnie perfumerii to trochę mało jak na całe dwanaście miesięcy życia.
Spodobało mi się to, co chwilę wcześniej powiedział o Tołstoju i Rilkem. Zająłem miejsce na krześle. Słuchałem.
— W Łodzi, jak w mało którym mieście na świecie, słyszało się i polski, i rosyjski, i niemiecki. Czy komuś to się nie podobało? Skądże. Czy ja kręciłem nosem na niemiecki? Ani mi to było w głowie. Niemiecki to cywilizowany język, można w nim wyrazić najsubtelniejsze myśli. Dawniej — w Łodzi, Berlinie, Poczdamie czy Pradze — przychodził Niemiec do Żyda i mówił: „Panie Zimbelmann, z pana jest mądry człowiek, niech mi pan ze szczerego serca doradzi: mam zrobić tak czy tak?”. Albo przychodził i mówił: „Panie Dickermann, pan jest taki zdolny człowiek, niech mi pan uszyje ślubny garnitur”. Albo przychodził i prosił: „Panie Geldmann, pan jest taki bogaty człowiek, niech mi pan pożyczy tyle a tyle na niski procent”. Albo przychodził i mówił: „Panie Lanzmann, pan jest taki utalentowany człowiek, niech mi pan namaluje landszaft do salonu”. Tak było kiedyś. Niemiec przychodził do Żyda, nie z krzykiem: „Żydzie, daj!” albo: „Żydzie, zrób!”, tylko po ludzku rozmawiał: „Panie Geldmann, panie Lanzmann, panie Apfelmann, panie Dickermann, panie Zimbelmann, panie Juselmann, panie Adelmann, pan jesteś akurat taki człowiek, jakiego mi potrzeba”. I co? Ni z tego, ni z owego nastąpiła zmiana o sto osiemdziesiąt stopni. Niemal z dnia na dzień. To było tak, jakby ten Niemiec i ten Żyd po przebudzeniu znaleźli się w innym świecie. Tylko że Niemiec nic na tym nie stracił, a dla Żyda nastały ciężkie czasy. Bo ktoś zadekretował, że z dniem tym a tym Geldmann, Apfelmann, Lanzmann czy Dickermann przestał być człowiekiem. To wielkie słówko „mann” z dnia na dzień przestało mieć znaczenie. Ale w oczy wciąż kłuło. Zastanawiałem się kiedyś, czy gdyby potrafili zabrać Żydowi także nazwisko — gdyby do złupionych żydowskich domów, sklepów, warsztatów, fabryk mogli jeszcze dorzucić nazwiska — to może by darowali Żydowi życie? Może by darowali życie przynajmniej niektórym Żydom? Ale nie, życie to pospolity towar, łatwo się nim handluje, zawsze wychodzi superata — za to nazwisko, o, nazwisko jest w cenie! Przecież identyczne nazwiska nosili tak zwani stuprocentowi Niemcy! Więc Hitler i jego kompani musieli rozstrzygnąć, który Guttmann jest dobry, a który zły. Który zasługuje na życiową przestrzeń, a którego trzeba się pozbyć. O krew idzie, orzekli. Złej krwi nie można mieszać z dobrą. Jak człowiek coś takiego usłyszy, to z początku gotów pomyśleć: no, to wcale nie takie głupie. Dolej kubek zepsutego wina do stągwi dobrego, a całą stągiew zakwasisz. Ale wino to nie krew. No i ile trzeba by tej złej krwi, żeby zepsuła dobrą? Czy wystarczy kropla z palca? A może kubek? Albo dwa? Tego się nie da zmierzyć. Ale jak się zrobiło jeden krok, dlaczego nie zrobić następnego? Żeby mieć pewność, stuprocentową pewność, musimy wytoczyć całą złą krew, postanowili, niech nic nie zostanie. Ja takiego sposobu myślenia nie rozumiem, ja nawet nie podejmuję się go wytłumaczyć, ja ci tylko słowo w słowo powtarzam. Nie potrafię wskazać w całej tej ideologii jednego punktu, wobec którego rozum by się nie buntował. A czy w takiej sprawie, pytam, potrzebny byłby aż wybitny rozum? Skazać syna za winy ojca, bo niby w ich żyłach płynie ta sama krew — mądrze to tak? A co dopiero odnieść ten punkt widzenia do całego narodu? Więc gdybyś mnie spytał, dlaczego stało się tak, jak się stało, to ja ci nie odpowiem, bo nie wiem. Wiem tylko, że trzeba wielkiej nienawiści, wielkiej nienawiści albo wielkiego strachu, żeby wpaść na taki szatański pomysł. Skąd się bierze taka wielka nienawiść, skąd taka wielka nienawiść i strach — no, tego to ja już nie wiem.
Pytania, dodaje, zataczają koła, wracają bez odpowiedzi.
W jego historii, w mojej historii, próbuję znaleźć wspólny początek. Chociaż najlepiej zrobię, zaczynając od siebie.1.
Przez całą drogę strach mnie nie opuszczał. Wysiedliśmy z tramwaju i prawie biegiem wpadliśmy do bramy. Bałem się za nas oboje. Przemknęliśmy schodami na drugie piętro, stanęliśmy przed zamkniętymi na klucz drzwiami, za którymi zaczynał się tamten korytarz. Nacisnęła dzwonek. Czekaliśmy. Dzwoniła w umówiony sposób. Za przeszklonymi drzwiami zamigotał cień i rozległ się chrobot klucza w zamku. Podążyliśmy oboje za milczącą gospodynią wąskim korytarzem, przesiąkniętym wyziewami obiadów i słodkawą wonią gazu. Pilnowałem się, by w półmroku nie trącić blaszanych wanienek, butów i pudeł zagracających przejście. Dopiero w mieszkaniu nastąpiło powitanie.
— Urosłeś! — orzekła pani Łopieńska.
— Niedługo kończy pięć lat.
— Jak oni mogli tak z panią postąpić?! — Łopieńska spogląda ku ścianie, która oddzielała jej małą klitkę od niewiele większego mieszkania rodziców ojca, gdzie przyszedłem na świat. Tam mieściło się „siedlisko zła”.
— Pan Bóg ich osądzi.
— Co dziecko im zawiniło? — Łopieńska brała ze mnie miarę krawieckim centymetrem, znakowała materiał mydłem i wpinała szpilki. Poddawałem się tym zabiegom bez fochów, bo z chaosu zaznaczonych krzyżyków, kresek, szpilek i fastryg wyłaniało się nowe ubranko.
Ściana między mieszkaniami była cienka, więc mama zniżyła głos:
— Czasem różne myśli mnie nachodzą. Może to kara boska?
— A za co Bóg miałby panią pokarać? — Łopieńska przytuliła mnie z całą mocą niespełnionego macierzyństwa.
Wzrok Zofii Bodler zdawał się mówić: „Lepiej niech dzieciak o takich sprawach nie dowiaduje się przed czasem”.
Myliła się. Zdążyłem poznać historię jej panieńskiej miłości i feralnej przysięgi dziadka. „Po moim trupie!” — zawołał dziadek (Stanisław odziedziczył wszystkie cechy Karlickich, z oślim uporem na czele), gdy młodzi przyszli prosić o błogosławieństwo. Rozpiął swój mundur leśniczego, wyjął z szafy służbową fuzję, przyklęknął, lufę oparł o pierś i z palcem na spuście obwieścił, że póki żyje, zgody na małżeństwo nie da. Poprzysięgła sobie, że na złość ojcu poślubi pierwszego lepszego. Ilekroć to powtarzała, dawała do zrozumienia, że winą za nieudane życie obarcza właśnie dziadka Stanisława.
Według mnie bezpośrednią sprawczynią nieszczęścia była pani Kozłowska. Gdyby nie umarła, wszystko potoczyłoby się inaczej.
Kozłowscy mieli lokum w przedwojennej kamienicy przy Żeromskiego. Drzwi w drzwi z nimi mieszkała starsza siostra mamy, która po wystąpieniu w czterdziestym szóstym z korpusu pielęgniarek podjęła pracę w dawnych zakładach Poznańskiego. Ciotka Ziuta wkrótce wyszła za mąż i doczekała się córki; Kozłowscy, bezdzietni, całe uczucie przelali na ciotkę i małą Basię. Stefan, mąż ciotki, wytrwale pogrążał się w alkoholizmie, ciotka pracowała za dwoje, a Kozłowscy odgrywali rolę przyszywanych dziadków. Częstymi gośćmi u Kozłowskich byli Bodlerowie — Natalia, Michał oraz ich dorosły syn. Tadeusz — wysoki, postawny, o czarnych, kręconych włosach — skończył właśnie służbę w Marynarce. Kozłowska przed ciotką Ziutą wynosiła Tadeusza pod niebiosa. „Jak to jest — zagadnęła ją pewnego razu ciotka — Bodlerowie mają dwóch dorosłych synów, a pani wciąż tylko Tadzio i Tadzio, o młodszym ani słowa?”. Kozłowska pokiwała znacząco głową. „Bo i mówić nie ma o czym, pani Ziuto. Z tego ich Kazika to jest taki, nie przymierzając, proletariusz”.
Kozłowska wkrótce zmarła i Kazik — wraz z Natalką, Michałem i Tadeuszem — zjawił się na pogrzebie. Tak poznał przyszłą żonę. Zofia Karlicka, zwabiona mitem fabrycznej Łodzi, w ślad za starszymi siostrami przeniosła się z podłódzkiej leśniczówki do miasta. Od dnia stypy Kazik chodził za nią jak cień. Nie dała się długo prosić. Spełniła się zapowiedź zemsty, której patronował dziadek Stanisław i jego służbowa fuzja.
Na przyjęciu weselnym pan młody upił się i wylądował pod stołem. „To ze szczęścia” — zapewniał dziadek Michał pannę młodą. Od dnia ślubu powodów do radości ojcu nie brakowało, bo teraz upijał się regularnie. „Gdybym wiedziała wcześniej!” — żaliła się Zofia Bodler. „Wyszumi się — pocieszały ją starsze siostry, od lat zamężne. — Który chłop nie lubi wypić?”. Dziadkowie, patrząc na rosnący brzuch synowej, zapewniali: „Kazik się zmieni. Ptasiego mleka wam nie zabraknie”.
Obie rodziny — cztery dorosłe osoby — gnieździły się w klitce przy Limanowskiego. Bodlerowie przenieśli się tam z chłopcami podczas wojny, gdy Niemcy w odwecie za odmowę podpisania listy folksdojczów wyrzucili ich z dwupokojowego mieszkania przy Kilińskiego. Dwa małżeńskie łoża stały obok siebie, na noc oddzielane przepierzeniem. Zofia Bodler postanowiła rodzić w domu. Winę za taką decyzję, która cudem nie zakończyła się tragicznie, ponosił personel medyczny szpitala w podłódzkim Łasku. Na przełomie pięćdziesiątego szóstego i pięćdziesiątego siódmego o sprawie było głośno w całej Polsce. W szpitalu łaskim jednego dnia rodziły panna i mężatka. Z winy lekarzy niemowlęta zamieniono. Panna pierwsza opuściła szpital, w przydrożnych krzakach noworodka uśmierciła, by bez hańbiącego balastu powrócić do rodzinnej wsi. Gdy druga z położnic odkryła pomyłkę, wszczęto poszukiwania. Wieść o horrorze rozniosła się po Polsce. Zofia Bodler, z typowym dla Karlickich uporem, postanowiła: „Do szpitala nie pójdę! Choćbym miała rodzić tu, na korytarzu, dziecka konowałom nie oddam!”.
Traciła przytomność, akuszerka okładała ją po twarzy, podczas gdy ja, utknąwszy w połowie drogi, byłem bliski uduszenia i wahałem się, który świat ostatecznie wybrać. Ponoć dopiero modlitwa dokonała cudu. Jeżeli o mnie chodzi, od historii o cudzie wolałem opowieść o sputniku. Mniej więcej sześć miesięcy po moich narodzinach dziadek Michał, po którym przejąłem imię, miał odezwać się przy kolacji: „Bardzo dobrze, że Rosjanie wystrzelili tego sputnika”. „Tak, to wielka sprawa” — podchwycił ojciec. „A odkąd ty komunistami się zachwycasz?” — Natalka huknęła na męża. „Bo to widzisz, Zosieńko — ciągnął Michał, zwracając się tym razem wyraźnie do synowej — dawniej tylko król rodził się pod własną gwiazdą. A dzięki ruskim każdy swoją gwiazdę może mieć. Lepszy rydz niż nic”.
Pierwszy sputnik dokończył żywota na początku 1958 roku. Małżeństwo Zofii Bodler utrzymało się niewiele dłużej.
— Nadal mieszka z rodzicami — informuje Łopieńska, kończąc fastrygować lewy rękaw marynareczki. — Która by go chciała?
— Mnie co do tego!
— Prawie dzień w dzień pijany wraca. Nie mają z nim łatwego życia. Słyszę przez ścianę, jak Natalka pomstuje. Michał dawno machnął ręką. Serce mu nawala.
— Jak sobie wychowali, tak mają.
— Może. Ale Tadeusz zupełnie inny. Jakby nie ta sama krew. I z czego to się bierze?
— Codziennie do Boga się modlę, żeby Michał w ojca się nie wdał.
— Co też pani! — Łopieńska bierze mnie za rękę, zapala żyrandol pośrodku sufitu i prowadzi do wysokiego lustra w rogu pokoiku. — Za tydzień odbiór. Na Wigilię będzie jak znalazł.
Czeka nas przeprawa przez korytarz. Łopieńska wychodzi pierwsza, daje znak. Za progiem zbieram się na odwagę i zerkam na sąsiednie drzwi. Mama strofuje mnie szarpnięciem. Zegnamy się spojrzeniem z Łopieńską i odrapaną klatką schodową docieramy na parter. Przed bramą zapieram się. Z zadartą głową próbuję w świetle latarni odczytać napis.
— Tramwaj nam ucieknie! — pogania Zofia Bodler.
— Li-ma-now-skie-go jeden-jeden-dziewięć — zaczynam sylabizować.
— Sto dziewiętnaście — poprawia mnie.
Nadjeżdża tramwaj. Biegiem puszczamy się do przystanku. Masa żelastwa, która w ciemności sunie ze zgrzytem prosto na nas, napawa mnie lękiem. Z opowiadań Zofii Bodler wbił mi się w pamięć obraz: uciekając przed kolejną pijacką awanturą, w mroźną zimową noc wybiega z mieszkania dziadków ze mną na rękach, jedzie pierwszym lepszym tramwajem na krańcówkę i puszcza się na przestrzał po krzyżujących się torach. „Gdyby nie dziecko, tobym ze sobą skończyła” — lubiła zwierzać się sąsiadkom. Nie wiedziałem, czy jest mi wdzięczna, czy — na odwrót — mnie obarcza winą za przymus trwania przy życiu.
Jedziemy ciemnymi ulicami Łodzi. Wreszcie po prawej stronie wyłania się biała bryła pałacu Poznańskiego. Wysiadamy i skręciwszy w prawo, zapuszczamy się w głąb Ogrodowej. Zostawiamy za sobą fabrykę i ciągnące się szeregiem przyfabryczne trzypiętrowe kamienice z cegły, solidne pamiątki po żydowskim fabrykancie Izraelu Poznańskim, hojnym fundatorze ołtarzy do położonego w sąsiedztwie chrześcijańskiego kościoła. Za torami kolejowymi, za szlabanem zaniedbane pojedyncze domy, które przedwojenny kapitalizm ledwo musnął, wznoszą się na wysokość niskich dwóch pięter, z rzadka palą się latarnie. Staram się nie patrzeć przed siebie — nigdy nie wiadomo, co się wynurzy od strony pobliskiego cmentarza. Gdybym był dorosły, nie znałbym strachu. A Zofii Bodler ubyłby jeden kłopot — przestałaby się zamartwiać, co ze mnie wyrośnie.
Nie wiedziałem wtedy jeszcze o istnieniu Franciszka K. ani bydlaka Smierdiakowa. Od spotkania z Kafką, Dostojewskim i klątwą złej Karamazowowej krwi dzieliło mnie pięć długich lat, ale pytanie o rolę fatum (kłania się profesor Bajgelman) i wpływ przypadku przychodzi samo z siebie. Ciekawe, myślałem więc w takich chwilach, co by było, gdyby dziadek Stanisław pociągnął wtedy za spust?2.
Początek codziennej marszruty do przedszkola wyznaczały niskie budynki mieszkalne przy Ogrodowej, ubodzy krewni famułów Poznańskiego; następnie mijaliśmy sklepik pani Święcickiej, przez starszych mieszkańców zwany „kolonialnym”. Niemal naprzeciw sklepu, obok jatki rzeźnickiej, mieścił się męski zakład fryzjerski obsługujący mężczyzn od lat dwóch do stu dwóch, przed którym w pogodny lipcowy wieczór sześćdziesiątego drugiego roku odbyła się słynna na całą dzielnicę bójka na noże; jeszcze po tygodniu klienci zakładu fryzjerskiego pokazywali sobie rdzawe ślady krwi na kocich łbach. Za torami kolei przemysłowej, które łączyły dawne zakłady Poznańskiego z halami magazynowymi, stał zbudowany przed wojną gmach szkoły. Wreszcie pozostawało nam przejść obok wyrastających naprzeciw fabryki, jednako ponurych, masywnych kamienic z poczerniałej cegły. Odgrodzony od ulicy żeliwnym parkanem na podmurówce, przykościelny teren mieścił zabytkowy kościół z drewna, solidniej niż kościół prezentującą się murowaną plebanię i niewielki park z placem zabaw; drewniane ażurowe altanki sąsiadowały z parterowymi zabudowaniami przedszkola.
Zaczął się grudzień, na nierównym chodniku zalegał brudny śnieg. Musiałem włożyć darowane futerko z misia; wstydziłem się, że noszę ubranie po dziewczynie.
Mijając kościół, Zofia Bodler zrobiła znak krzyża. Przeżegnałem się najlepiej jak umiałem, by sprawić jej przyjemność. Pchnęła mnie w stronę pustego placu zabaw.
— Jest siostra Janina. Biegnij!
U siostry Janiny zwykłe mycie rąk zamieniało się w ceremoniał. Namydlała je starannie, szorowała każdy palec osobno; na koniec długo spłukiwała dłonie pod bieżącą wodą. Próbowałem naśladować jej ruchy.
— Przed każdym posiłkiem myjemy ręce — przypomniała teraz, podwijając długie rękawy habitu.
— Mamusia mówi, że ważniejsza jest czystość duszy. Moja nie jest jeszcze czysta.
— Dlaczego?
— Będzie czysta, kiedy zacznę przyjmować Pana Jezusa.
— Tak ci na tym zależy?
— To najlepsza obrona przed grzechem. Mamusia boi się, że jak dorosnę, wdam się w ojca.
Energicznie zakręciła kran i poprowadziła mnie do jadalni. Przełożona, siostra Salomea, zmówiła z nami modlitwę. Po śniadaniu zebraliśmy się w świetlicy. Rotmistrz Roch (nigdy nie poznałem jego nazwiska) — ogrodnik i dozorca w jednej osobie — kończył wnosić duże kartonowe pudła.
Siostra Janina z pomocą Renaty, dorosłej wnuczki rotmistrza, wyjmowała z pudeł jasełkowe stroje, wygładzała je i układała na długim prostokątnym stole. Przywołały dwóch starszaków, ubrały ich w królewskie płaszcze i korony. Na koniec wręczyły im zgrabne pakunki: mirrę i kadzidło.
Trzymając trzecią koronę, siostra Janina rozejrzała się po sali.
— Michał — powiedziała wyraźnie.
Zanim się podniosłem, rozległ się wrzask. Wydzierał się Mateusz z grupy starszaków:
— To ja miałem być królem!
— Mateusz! — Siostra Janina próbowała go przekrzyczeć. — Role przydziela siostra przełożona.
— Tam jest wszystko zapisane! Niech siostra przeczyta! — Pokazywał zeszyt na stole.
— Skąd wiesz?
— Wiem i już!
— Ty miałeś zagrać inną postać.
— Siostra kłamie! Miałem być królem!
Mateusz wybiegł, a po obiedzie przyjechał jego ojciec. Zza zamkniętych drzwi gabinetu siostry przełożonej dochodził jego krzykliwy głos. Z nosami przy szybie patrzyliśmy, jak obaj wychodzą, wsiadają do samochodu zaparkowanego przy placu zabaw i odjeżdżają.
*
Czekaliśmy w ciemnym przedsionku kościoła. Rotmistrz Roch na byle szmer pokazywał krzyż nad kropielnicą i przykładał palec do ust.
Sztuczna broda łaskotała mnie w nos. A jeśli kichnę i odpadnie? Wolną ręką sprawdzałem, czy broda trzyma się na gumce.
— Już czas — powiedział rotmistrz niewyraźnie; usta po lewej stronie miał zniekształcone od kuli. — Sza! On patrzy z góry.
Stąpaliśmy za nim po posadzce jak po lodowej tafli, uważając, by nie przydepnąć długich płaszczy. Przed ołtarzem przyklęknęliśmy. Wyszliśmy bocznymi drzwiami, prosto pod niebo rojne od gwiazd. Popatrzyliśmy po sobie zmieszani.
— Gwiazda Betlejemska — zawyrokował Roch, wędrując palcem po niebie.
Mateusz czekał tuż za progiem świetlicy, na tle papierowej dekoracji udającej wnętrze pałacu w Tyberiadzie. „Was jest trzech, król Herod jeden!” — natrząsał się z nas przez ostatni tydzień. Puszył się teraz w purpurowym płaszczu i koronie, ponoć wypożyczonych z prawdziwego teatru. Recytował swoją kwestię tak zapalczywie, że słychać go było pewnie aż na kościelnym dziedzińcu. „Niech się stanie twoja wola” — odpowiedzieliśmy w trójkę zgodnym chórem, choć chciało nam się śmiać. Wszystkim wiadomo, że Heroda ostatecznie wystrychniemy na dudka.
Przynaglani przez rotmistrza, z darami kierujemy się na środek świetlicy. Za Marię przebrała się młodsza siostra Renaty, Józefa gra bratanek księdza Antolaka, wikariusza parafii, której nomen omen patronuje święty Józef. „Przynosimy Ci mirrę, złoto i kadzidło”— powtarzam z Melchiorem i Baltazarem, kładąc złoto z _papier mâché_ przed plastikowym Dzieciątkiem. „Trochę mi Cię żal — nachodzi mnie myśl. — Rok w rok dostawać to samo?”
Ksiądz Antolak wymknął się z sali. Siostra Janina zagrała na fortepianie _Bóg się rodzi._
— A prezenty?! — wrzasnął Herod.
Pogroziła mu palcem.
— Najpierw kolędy.
Wikariusz wrócił przebrany za Świętego Mikołaja, dźwigając worek z prezentami: w każdej z przezroczystych toreb po tyle samo cukierków, pomarańczy, czekoladek i orzechów. Mateusz dostał dodatkowo paczkę od ojca. Wdrapał się na podest opuszczony przez Świętą Rodzinę, otworzył paczkę i zaczął się obstawiać ojcowskimi zabawkami.
W myślach dziękowałem siostrze Janinie, że właśnie jego wybrała do roli Heroda. Od połowy grudnia codziennie czytywała nam historie biblijne i nie było dla nikogo tajemnicą, jaki koniec czeka króla Judei.3.
Ogrodowa między pałacem Poznańskiego a cmentarzem była wyłożona kocimi łbami. Latem po ulewie nic dzieciom nie sprawiało większej frajdy niż puszczanie papierowych stateczków; płynęły rynsztokami, które na krótko zamieniały się w rwące potoki, i każdy z domorosłych żeglarzy wierzył, że prędzej czy później znajdą swój port przeznaczenia. W upalne dni spływające ścieki wydzielały fetor. Końskie odchody pachniały inaczej. Wozacy kierujący furami z węglem wybierali Ogrodową z dwóch powodów: skracali sobie drogę ze składu przy Towarowej, a przy pompie na wprost naszego domu urządzali krótki postój. Napełniali blaszane wiadra wodą, konie niespiesznie gasiły pragnienie. Potem podsypywali im obroku, wypalali papierosa i odjeżdżali. Po każdym postoju zostawała kałuża końskiego moczu i parujące kulki łajna, do których zlatywały wróble. Zbiegaliśmy się, żeby oglądać konie wozaków. „Pociągowe” — mówiła Danka Kartaszów. Według mnie nazwa nie w pełni oddawała im sprawiedliwość. Podkreślała siłę, nic nie mówiła o wełnistej grzywie i oczach.
Mirek Graczyk, młodszy ode mnie o rok, mieszkał na pierwszym piętrze, tuż pod naszą „mansardą”. Pewnego razu poprawił Dankę:
— Jakie tam pociągowe. Perszerony, tak się nazywają. Widziałem w książce.
„Perszeron” brzmiało dostojniej. Nie miałem powodu przypuszczać, że Mirek mija się z prawdą. Wujek Mirka prowadził obwoźną bibliotekę, po przejściu na emeryturę sprzedał barakowóz; na książki nie było nabywców, więc je zwyczajnie porozdawał i pokaźna część księgozbioru trafiła do rodziców Mirka.
— Perszeron? — Danka się zaśmiała. — Nie ma takich koni! Zmyślasz.
— Nie zmyślam. Mam w domu książkę o koniach.
Danka nie dawała za wygraną.
— Moja mama pracuje w księgarni. Mogę mieć każdą książkę.
— A o tym, skąd się biorą dzieci, też masz?
— Ze zdjęciami. Chcecie zobaczyć?
Popatrzyłem na Mirka, on na mnie. O tym, skąd się biorą dzieci, krążyły po podwórku przeróżne opowieści. Czy warto było jednak nawet dla takiej książki rezygnować z oglądania Kordyckiego i jego bułanej Śliwy? Wozak zapalił właśnie papierosa, zadał kobyle obroku i wiechciami słomy czyścił spocone, parujące na mrozie boki Śliwy.
Słowo się rzekło. Mirek powiedział zaczepnie do Danki:
— To pokaż!
— Nie teraz. Mama trzyma ją na najwyższej półce biblioteczki. Jak będzie okazja, to was przyprowadzę.
Okazja nadarzyła się niebawem. Przed Bożym Narodzeniem Kartaszowie kupili telewizor. Pierwszy odbiornik telewizyjny w całym domu. Wieczorami drzwi ich mieszkania prawie się nie zamykały. Dwa dni przed Nowym Rokiem Kartasz pojechał do brata na wieś. Wrócił nazajutrz, dźwigając dwie torby podróżne z wyrobami wędliniarskimi. W sylwestra Kartaszowie ustawili na środku pokoju rozsuwany stół, pożyczyli krzesła od Bednarczyków z naprzeciwka i sprosili sąsiadów.
Na stole piętrzyły się wianuszki kiełbas i kaszanek, pachniał wiejski chleb i kiszone ogórki. Między dwiema pękatymi karafkami (wódka czysta i kolorowa, do wyboru) uwijał się drobny pan domu, Marian Kartasz.
W porze dziennika telewizyjnego zajrzeli Policcy z pierwszego piętra.
— Ja za wódkę dziękuję! — Irena Policka pokręciła ondulowaną głową.
Kartasz napełnił kieliszek i podsunął Polickiemu.
— Panie Zygmuncie, oby nam się w tym nowym roku...
Policka nakryła kieliszek męża upierścienioną dłonią.
— Ale tylko ten jeden! — Otuliła kościste ramiona szalem z czarnego moheru. — Osoba na jego stanowisku...
— Za pomyślność! — Policki, zastępca kierownika dzielnicowej centrali „Społem” i członek partii robotniczej, wypił wódkę. Na obwisłych policzkach wykwitły rumieńce. — A tego towarzysza, proszę towarzyszy, to ja znam. — Pokazywał ekran telewizora. — Takich ludzi dzisiaj nam trzeba.
— Towarzyszu Kartasz — podchwyciła złośliwie pani Graczyk, mrugając do ojca Danki — jeszcze po jednym.
— Tereniu! — Mąż próbował ją powstrzymać. Graczykowa nie dała się uciszyć:
— Nie ma to jak wiejski samogon. Panie Policki, nie wypije pan za rozwój prywatnej inicjatywy?
— Na nas chyba pora. — Policki wycofał się do drzwi, po drodze dopinając guziki marynarki.
— Mały ten telewizor. — Policka zacisnęła wargi. — Jak kupować, to coś porządnego.
Ledwo Policcy znaleźli się za drzwiami, odezwała się moja mama:
— Pani Tereniu, nie wolno tak...
— A co on mi może!
— Jednak trzeba uważać. Takie czasy.
— Takie czasy — zawtórował mamie Bednarczyk.
— Ona zawsze taka! — Graczyk patrzył na żonę z wyrzutem.
— Gęby mi nie zamkną. Robota w fabryce to taki cymes? Jak mnie wyrzucą, to mogę choćby zamiatać ulice.
Siedzieliśmy w trójkę na dywanie przed ekranem telewizora: Danka, Mirek i ja. Patrzyłem na Zofię Bodler. Obracała obrączkę na palcu lewej ręki — jak zawsze, kiedy zaczynała się denerwować.
— Ja bym się bała — przyznała cicho.
— A czego tu żałować? — Graczykowa uśmiechnęła się. — Że najlepsze lata marnuje pani w farbiarni? Że zdrowie sobie pani rujnuje?
Mama przekrzywiła głowę, jakby nadstawiała drugi policzek.
— Dobrze pani mówić. — Wzdycha, a ja chciałbym zapaść się pod ziemię. Wiele bym dał, by choć raz wykazała się stanowczością. — Jakby co, to na was dwoje mąż zapracuje. A ja czym dziecko nakarmię?
— Będzie dobrze, pani Zofio — przerwał jej Kartasz. — Słyszała pani, co mówił ten w dzienniku? Wszystko zmierza ku lepszemu.
— To na pewno on? — Bednarczykowa skrzywiła się. — Jakoś inaczej wygląda niż w gazecie.
— Też pani opowiada!
— Bo ten ekran rzeczywiście jakby ciut przymały. Jak oni tam się wszyscy mieszczą?
Bednarczyk cierpliwie wyjaśniał:
— Kobieto, to wszystko działa na zasadzie fal. Są fale akustyczne i fale wizualne. Jedna maszyna zbiera fale i wysyła, druga je odbiera i przetwarza. A w radiu, w jednej niedużej skrzynce, też się pochowały gadające ludziki?
— Zwariować można! — Bednarczykowa machnęła ręką. — Jak Bóg stwarzał świat, to żadne akustyki nie były Mu w głowie. Gdyby były potrzebne, to pierwszy by pomyślał.
W telewizji rozpoczął się program rozrywkowy. Smętna wychudła damulka śpiewała o miłości i jesieni.
— Trochę racji to pani ma — mówił Kartasz do Bednarczykowej — chociaż nie do końca. Postęp. To słowo wiele tłumaczy.
— Ona by chciała, żeby do końca świata jeździć wozami drabiniastymi — podchwycił Bednarczyk. — Ludzkość pragnie czegoś więcej.
— Mnie radio wystarcza. Tylko żeby tej muzyki dla dzikich nie puszczali.
— Też stary jestem, ale patrzę w przyszłość. Młodzi mają swoje prawa.
— A telewizor — włączyła się pani Graczyk — to dla dziecka pierwszorzędna pomoc.
Kartaszowa wniosła półmisek z parującą kiełbasą. Pani Graczyk wstała, żeby zrobić miejsce na stole. Bednarczyk jej się przyglądał.
— Coś się pani Terenia zaokrągliła! Ha, rumieni się! Czyli mam rację. Kiedy rozwiązanie?
— W maju.
— A to wiadomość! — Kartasz biegnie do kuchni i wraca z butelką wina. — Węgierskie. Trzeba to uczcić.
— Ja tylko kropelkę — poprosiła pani Graczyk.
— Chłopiec czy dziewczynka? — zainteresował się Bednarczyk.
— Co Bóg da.
— Pewnie — podchwyciła Zofia Bodler — wszystko z Jego wyroków.
— Na moje oko, dziewczynka — zawyrokował Bednarczyk.
Danka trąciła Mirka.
— Słyszałeś? Będziesz miał siostrę.
Chłopak dostał wypieków na twarzy.
— No to co?
— To znaczy, że oni to robili. Robili to, rozumiesz?
W tym momencie nadeszli Sarneccy z Halinką. Sarnecka ma cięty język. Chodzi skwaszona, jakby w jej żyłach zamiast krwi płynęła żółć. Sarneccy wychowują wnuczkę, bo rodzona mama Halinki wyszła ponownie za mąż i nie chciała sobie wiązać rąk. Halinka jest w moim wieku, ale trzyma się na uboczu. Podobno jest bardzo ładna. „Piękna jak Żydóweczka” — wyrwało się nieopatrznie Kartaszowi, kiedy Sarnecka — działo się to wkrótce po sprowadzeniu dziewczynki od matki — wystroiła wnuczkę w białą sukienkę do sypania kwiatków w Boże Ciało. Kartasz do wieczora nie wychylił nosa z domu. Sarnecka długo pamiętała mu tę „Żydóweczkę”. Pewnego dnia przydybała go na ulicy: „Ja to się panu dziwię. Gnieździć się z rodziną w takiej ruderze, bez gazu i bieżącej wody?”. „Skąd wziąć pieniądze? Na wsi nawet takich wygód nie mieliśmy”. „Co mi pan za bujdy opowiada? Pańska rodzina miała przed wojną czteropiętrową kamienicę na Bałutach. Pański dziadek prowadził skład towarów bławatnych. Chajm Mordasewicz, bogate, chytre żydzisko! Nie ma co zaprzeczać. Przeszłości i nosa pan się nie wyprzesz”.
Wszyscy byliśmy w strachu, czy stara ulęgałka nie wytnie nam w sylwestra jakiegoś numeru. Tymczasem Sarnecki wyciąga z kieszeni butelkę.
— Domowa. Samo zdrowie.
Danka trąciła mnie łokciem.
— Chodźcie, pokażę wam.
— Co?
— Tę książkę, co kiedyś mówiłam.
— Teraz? Wszyscy patrzą.
— Gapią się w telewizor. Chyba że się boicie?
— Ja się nie boję — wypalił Mirek.
— Ani ja.
Poszliśmy do kuchni, Danka otworzyła dużą trzydrzwiową szafę i weszła pierwsza. Kiedy wsunęliśmy się za nią i zamknęła drzwi, zrobiło się ciemno. Siedzieliśmy w kucki, prawie dotykając się głowami.
— Gdzie ta książka? — spytał Mirek.
— Trzymaj. Schowałam rano, jak nikt nie widział.
Usłyszałem, jak Mirek pyta:
— Ale jak mamy coś zobaczyć? Zapal chociaż latarkę.
— Zapomniałam!
— Aleś ty głupia! — Odetchnąłem z ulgą, że tak to się skończyło.
— Tak to jest zadawać się z dziewczynami! — syknął Mirek z ciemnego kąta.
— Phi! Pokażę wam coś lepszego.
Raptem drzwi szafy otworzyły się i w prześwicie ukazała się głowa ojca Danki. Mrużąc oczy, szerzej otworzył drzwi.
— Są tutaj — zawołał w głąb pokoju. — Bawią się w chowanego. — Zdjął z wieszaka zimowy płaszcz. — Ubierzcie się ciepło — zapowiedział naszej trójce. — Zaraz północ. Wyjdziemy przed dom zapalić zimne ognie.
Jezdnię i chodniki pokrył świeży śnieg. Paliły się prawie wszystkie latarnie. Nigdzie żywej duszy. Od strony pałacu Poznańskiego dobiegały dźwięki muzyki. Na niebie rozbłysły fajerwerki. Dołączyli do nas Bednarczyk z Sarneckim.
— No to mamy rok sześćdziesiąty trzeci — obwieścił Kartasz uroczyście. — Do siego!
Bednarczyk i Sarnecki podstawili kieliszki. Kartasz rozlał i wypili, odchylając energicznie głowy.
— Dawniej ludzie całą gromadą wychodzili na ulicę. Teraz każdy zaszywa się w mieszkaniu — pożalił się Bednarczyk.
— Dobrobyt, sąsiedzie — przemówił łagodnie Sarnecki. — Bawią się przy telewizorze albo radiu.
— Czyli wychodzi na to, że teraz jest lepiej — orzekł Kartasz. — Mamy dobrobyt.
— Chyba tak — przystał Sarnecki.
Zapaliliśmy zimne ognie. Ogrodowa nigdy jeszcze nie wyglądała równie kolorowo.
— Spadająca gwiazda! — zawołała Danka. Spojrzeliśmy w niebo. Nie zobaczyłem żadnej spadającej gwiazdy.
— Trzeba szybko pomyśleć życzenie — przypomniał Sarnecki. — Inaczej ktoś z nas kolejnego roku nie doczeka.
— Może to nie gwiazda? — sarknął Bednarczyk. — Tyle teraz na niebie sputników. A jeśli to ruski sputnik?
— Boże uchowaj! — Sarnecki miał przerażoną minę. — Chyba nie chce pan wykrakać upadku Związku Radzieckiego? Przecież z tego byłaby nowa wojna!
— Byłaby wojna jak nic — przytaknął ojciec Danki.
Wszyscy trzej popatrzyli na nas dziwnie. Potem Kartasz bez pytania napełnił kieliszki. Wypili i wróciliśmy do domu.
*
Wojna nie wybuchła, za to w marcu umarł pan Bednarczyk. Od połowy lutego nie wstawał z łóżka. Miał raka i od dawna chorował. „Myślał, że jak zimę przetrwa, to jeszcze pożyje” — powtarzała Bednarczykowa, jakby takie gadanie mogło coś zmienić. Zima minęła, przyszła wiosna, a Bednarczyk w ostatnią sobotę marca wyzionął ducha.
Staliśmy na podwórku: Mirek, Danka i ja. Nawet nam podwórko przy Ogrodowej 40 wydawało się ciasne. Z lewej i prawej strony zamykały je ściany sąsiednich domów. Równolegle do tyłu budynku biegła niska betonowa przybudówka mieszcząca mikroskopijne piwnice, do piwnic przylegał parkan, za parkanem zaczynała się porosła dzikim zielskiem ziemia niczyja. Cztery bzy, górujące nad podwójnym drewnianym wychodkiem, który na wiosnę odświeżano ciemnożółtą farbą, przylegały do ogródka Bednarczyka. Stary ogrodził niskim płotkiem wąski pas podwórka, ciągnący się pod oknami zakładu ślusarskiego aż do pralni. Hodował irysy, bratki i inne kwiaty, których nazw nie sililiśmy się zapamiętać.
— To już nie będzie nas przeganiał z ogródka? — spytałem, patrząc na kikuty roślin, spomiędzy których tu i ówdzie wyłaniały się z ziemi świeże pędy.
— A co myśłałeś? — Danka zrobiła przemądrzałą minę. — Jak się umiera, to na amen.
— Zakopią go w ziemi, na pewno nie wstanie — dorzucił Mirek.
Pomyślałem chwilę.
— Chciałbym go zobaczyć.
Weszliśmy do ciemnej sieni i zakradliśmy się pod drzwi Bednarczyków. Mirek zajrzał przez dziurkę od klucza.
— Nic nie widać.
Czułem na sobie wzrok obojga i zrozumiałem, że się nie wywinę. Nacisnąłem klamkę — drzwi ustąpiły. Bednarczykowa siedziała w kuchni, plecami do wejścia. Smarowała nogi cuchnącą mazią i śpiewała _Kiedy ranne wstają zorze._ Na piecu stał garnek z podskakującą pokrywką. Na palcach przeszedłem do pokoju. Pan Bednarczyk leżał w trumnie opartej na czterech krzesłach. Zasłony w oknach były zaciągnięte, półmrok rozświetlały cztery gromnice. Bednarczyk miał na sobie czarny garnitur i czarne półbuty wyglansowane do połysku. Wyglądał szykownie. Policzki mu się różowiły, jakby dopiero co wstał sprzed nagrzanego pieca. Kiedy wyciągnąłem rękę, żeby go dotknąć, owiał mnie chłód. Wycofałem się do kuchni. Bednarczykowa wciąż wcierała maść w poczerniałe kostki stóp. Wymknąłem się na korytarz. Mirek z Danką przykucnęli pod drzwiami mieszkania Danki. Poszli za mną na podwórko. Świeciło wiosenne słońce.
— Cały zimny — oznajmiłem.
— Czyli naprawdę nie żyje — skwitował Mirek.
— Wdowa może urządzić prawdziwy pogrzeb. U mnie w rodzinie nikt jeszcze nie umarł — pożaliła się Danka.
— U mnie też nie — zawtórował jej Mirek.
Grzałem się w jeszcze świeżych promieniach sławy.
— A ja nie mam ojca! — odezwałem się tonem przechwałki.
— Głupiś! — Danka stuknęła się w czoło. — Nie mieszka z wami, bo się rozwiódł z twoją mamą. A to nie to samo.
— Właśnie — przytaknął Mirek — rozwiedli się. Bo twój tata to pijak.
— Nieprawda!
— Pijak i złodziej!
Rzuciłem się na niego. Tarzaliśmy się po wilgotnej marcowej ziemi, aż przyszła mama Mirka, zaalarmowana przez Dankę. Przybiegła Sarnecka i podniosła krzyk. Na podwórko wypadł ślusarz Mycielski, za nim jego pomocnik Arek Struzik. Wreszcie hałas ściągnął Zofię Bodler.
— Bandyta! — wrzeszczała Sarnecka. — Na młodszego się rzucać!
Mama Mirka próbowała ją uspokoić.
— Nic się nie stało. To przecież dzieci.
Pięść Sarneckiej trzęsła się nad moją głową.
— Zła krew prędzej czy później wypłynie! — grzmiała.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.