- W empik go
Zła miłość - ebook
Zła miłość - ebook
Wzruszająca powieść o uczuciach, które potrafią ranić, i takich, które przetrwają najcięższe próby.
„Zła miłość” to historia dziewczyny, którą unieszczęśliwiła pycha matki - aspiracje, których jej samej nie udało się zaspokoić.
Wygórowane ambicje matki w stosunku do córki pozbawiają jej praktycznie własnego życia, możliwości podejmowania wyborów, dorastania jak inne nastolatki. Mama wybiera Marzenie nawet chłopaka, najlepszego jej zdaniem, bo takiego, którym można się chwalić. Niestety, chłopak wybiera się do seminarium duchownego, ale zanim to nastąpi, rodzi się między nimi coraz bardziej osobista relacja. Dziewczyna nie może o nim zapomnieć, spotyka go kilka lat później, już jako księdza…
Pierwszym grzechem – który stanowi wstęp do serii „Siedem grzechów głównych” – jaki analizuje Danuta Noszczyńska, jest pycha. I – o dziwo – czy raczej należałoby powiedzieć „właściwie” – u każdej z zaprezentowanych w powieści postaci można ten grzech zobaczyć. Nie byłoby w tym nic zaskakującego - wszystkie grzechy dotyczyć mogą każdego z nas - Danuta Noszczyńska jednak dodatkowo porusza inny problem - pisze o tym, czy chcemy sobie z nimi poradzić i w jaki sposób to czynimy.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67330-61-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PIOTRUŚ
– Mamo, długo jeszcze? – W drzwiach mojej pracowni stanął zaspany Piotruś.
– O co chodzi, kochanie moje? – Natychmiast porzuciłam swoje zajęcie i złapałam chłopca w ramiona. – Nie możesz spać?
– Nie mogę… – westchnął mój synek i wtulił się we mnie mocno.
Pachniał rumiankowym płynem do kąpieli i czekoladą. Pewnie dobrał się do tabliczki ukrytej przeze mnie w kuchni. Nie pozwalałam mu jeść słodyczy przed snem, czasem jednak, gdy musiałam dłużej popracować, przymykałam na to oko. Kilka kostek czekolady pewnie miało mu osłodzić samotne zasypianie.
– Oj, ktoś tu się chyba obżerał słodyczami – stwierdziłam ze śmiechem. – I co? Nie pomogło?
– Od czekolady się nie zasypia – odparł rezolutnie i poprosił: – Chodź na chwilę, poczytaj mi, proszę, a ja szybciutko zasnę, obiecuję…
– Dobrze… – Wzięłam Piotrusia za rękę. Razem udaliśmy się na piętro, do jego sypialni.
Mój mały mężczyzna miał już cztery lata – dla niego beztroskie i bezpieczne, dla mnie pełne zawirowań, niepewności, lęków i nieprzespanych nocy.
Piotruś, na znak jak najlepszych chęci, wskoczył szybko do łóżeczka i przykrył się kołdrą po same oczka, które spoglądały teraz na mnie z oczekiwaniem.
– No, dobrze. Co czytamy?
– O piesku – zdecydował Piotruś, na moment odkrywając buzię.
– Okej. O piesku – zgodziłam się i sięgnęłam do jego nocnej szafki po wybraną lekturę.
Jak zwykle, gdy wieczorami pomagałam zasnąć synkowi, nachodziła mnie fala refleksji i wspomnień, także tych, przed którymi próbowałam się bronić. W końcu jednak zawsze doznawałam uczucia bezgranicznej czułości i wdzięczności. Za to, że go mam, że jest i będzie ze mną jeszcze przez długie lata, a jego miłość do mnie, taka czysta i bezwarunkowa, każdego dnia nadaje sens mojemu życiu.
Nie może być inaczej. Jego piękne, brązowe oczy w oprawie długich rzęs są lustrzanym odbiciem innych oczu, uśmiech jest kopią innego uśmiechu, czarne jak heban loki okalające jego twarz do złudzenia przypominają inną głowę, leżącą kiedyś obok mojej na poduszce…
Piotruś będzie kiedyś pięknym mężczyzną, nie miałam co do tego wątpliwości. Gwarantuje to jego podobieństwo do, że tak powiem, pierwowzoru. Niejedna matka życzyłaby sobie, by jej syn odziedziczył niezwykłą urodę po ojcu, jednak w tym przypadku ów jedyny po nim spadek kładł się cieniem na całym moim życiu…
– Mamuś, ale czytaj porządnie – poprosił w pewnym momencie Piotruś sennym głosem.
Dzieciak zawsze orientował się, że moje myśli zaczynały błądzić ponad rzeczywistością, bo wówczas mój głos tracił dźwięczność, a czytane zdania intonację i płynność.
– Dobrze, synku – odparłam zawstydzona jak zawsze, gdy mnie przyłapał na mimowolnych rozważaniach. Ale Piotruś już w tym momencie spał. Położyłam obok niego na poduszce jego ulubioną maskotkę: pluszowego pieska.
Zeszłam na parter i ze sporym trudem podjęłam przerwane przed kwadransem zajęcie. W moją pracę, wbrew pierwotnemu zamysłowi, zaczęły się wkradać coraz bardziej rzewne tony. Dopiłam zimną już kawę i dokonałam niezbędnych poprawek.
Zajęcie, z którego żyłam, całkiem dostatnio zresztą, było wynikiem splotu przypadków, które w bardzo kiepskim momencie życia pozwoliły mi się odbić od dna. Muzyka nigdy nie była moją pasją, a to, że w tym kierunku przyszło mi się uczyć przez wiele lat, było wynikiem niespełnionych ambicji mojej matki. To ona chciała grać na fortepianie, koncertować, błyszczeć na scenie. Najgorzej jednak, gdy rodzic nie potrafi odróżnić swoich marzeń od marzeń dziecka, swojego dobra od tego, jak ono je postrzega dla siebie. A jeszcze gorzej, gdy dziecko nie ma najmniejszych praw do decydowania o sobie i nie ma nikogo, kto by się za nim ujął. Bo mój ojciec również tych praw nie miał, zrzekł się ich z czasem zupełnie, przedkładając nade wszystko własny święty spokój. Dlatego z dzieciństwa pamiętam głównie wędrówki do kościoła i z kościoła oraz od szkoły do szkoły. Rano do tej normalnej, popołudniami do muzycznej. I powierzanie Bogu swoich (a właściwie mojej matki) pragnień, próśb i żali.
Powoli dochodziła północ, a ja, zamiast położyć się spać, zrobiłam sobie kolejną kawę. Zaczęła mnie ogarniać złość na siebie, niesmak i poczucie jakiegoś wewnętrznego rozpadu i chaosu. To uczucie powracało często wraz z niechcący przywołanymi wspomnieniami, ale dziś opanowało mnie z niespotykaną dotąd siłą, tak wielką, że w końcu zachciało mi się wyć… No cóż, sama sobie byłam winna. Bo gdy po kilku latach niewidzenia pojawiła się nieoczekiwana okazja, by raz jeszcze spojrzeć w twarz tacie Piotrusia, nie odmówiłam sobie tego. Sądziłam, że jestem już gotowa na taką konfrontację, ale niestety nie byłam. I nie chodziło o to, że wróciły do mnie dawne uczucia. Stało się coś, czego zupełnie nie przewidziałam – poczułam do niego przemożny wstręt. Wiele wspomnień związanych z naszą miłością mimo wszystko przechowywałam w sercu jako piękne i romantyczne. Teraz nagle znikły jak bańka mydlana, a to, co zaczęło pojawiać się w ich miejsce, na nowo zburzyło mój z trudem osiągnięty spokój.
Przeszłam z pracowni do salonu i wyszłam na taras. Wieczór był bardzo ciepły, a czyste, usiane gwiazdami niebo i dochodzące z ogrodu cykanie świerszczy koiło rozbudzone do granic wytrzymałości emocje. Zapaliłam papierosa i głęboko wciągnęłam dym do płuc. To mi pomogło opanować lęgnący się w gardle spazm. Bo znów nie było dla mnie ucieczki… Wszystko rodziło jakieś wspomnienia, taka noc też już się kiedyś wydarzyła…
– Nie, tak nie może być – szepnęłam sama do siebie. – Muszę coś z tym zrobić. W końcu nie jestem sama, nie wolno mi poddać się temu szaleństwu.
Weszłam do domu z twardym postanowieniem uporania się z przeszłością, uporządkowania bezładnych obrazów, może nawet znalezienia wyjaśnień dla niektórych zdarzeń. Otworzyłam nowy plik w komputerze i postanowiłam zaserwować sobie najprostszą autoterapię: zacząć spisywać najważniejsze momenty ze swojego życia, od pierwszych chwil, które zaczęłam świadomie pamiętać. Postanowiłam, że będę pisać w każdej wolnej chwili, w ciągu dnia, w luźniejsze weekendy, po nocach. Musiałam się uporać z przeszłością raz na zawsze, by nigdy do niej już nie wracać. Doszłam do wniosku, że jeśli poświęcę wspomnieniom trochę czasu świadomie – nie zaś, jak do tej pory, gdy pozwalam im sobą zawładnąć w dowolnym momencie – uwolnię się od ich dominacji. Piotruś spał, swoją pracę wykonałam w terminie, a zatem cała noc przede mną. Jutro, gdy mój syn będzie w przedszkolu, zostanie mi kilka godzin, by odespać i wrócić do choćby pozornej równowagi.ROZDZIAŁ 2
MOJE PIĄTE URODZINY
Gdy skończyłam pięć lat, dostałam największy prezent urodzinowy na świecie. Był przystrojony wielką kokardą z różowej bibuły, nad nim zaś unosiły się kolorowe baloniki. Mnóstwo baloników. Na stole stał wielki tort z zapalonymi świeczkami. Kiedy mama wprowadziła mnie do pokoju, stanęłam jak wryta.
– To… dla mnie? – spytałam, z trudem wydobywając z siebie głos.
– Tak, córeczko – odparła wzruszona. – Kończysz dzisiaj całe pięć lat, a oto i wyjątkowy prezent dla wyjątkowej dziewczynki.
W miejscu, w którym do tej pory znajdowała się komoda, teraz stało piękne, nowiutkie, lśniące czarną politurą pianino.
– O, rany! – Podeszłam do instrumentu i ostrożnie pogładziłam zamkniętą klapę.
– Śmiało, otwórz – zaśmiała się mama. – Jest twoje!
Jednym palcem naciskałam na zmianę to białe, to czarne klawisze, ciesząc się wydawanymi przez nie dźwiękami. Byłam szczęśliwa i dumna, a moje szczęście graniczyło z niedowierzaniem.
– A gdzie… Ela i Beata? – spytałam po chwili.
To były moje dwie „najlepsiejsze na świecie” przyjaciółki z przedszkola, mieszkające po sąsiedzku. Zawsze obecne w ważniejszych chwilach mojego życia, imieninach, urodzinach, towarzyszki zabaw i powierniczki pierwszych szczęść i nieszczęść. Mieszkały na tyle blisko (po obu stronach naszego płotu), że wolno nam było odwiedzać się bez asysty dorosłych. Bardzo chciałam, żeby były tu teraz i dzieliły ze mną radość i dumę.
– Spójrz, jaki piękny tort – odpowiedziała mama całkiem nie na temat. – Zdmuchnij świeczki i pomyśl jakieś życzenie. Na przykład, że chcesz zostać w przyszłości wielką pianistką.
Mama zapaliła świeczki i zaprowadziła mnie do przystrojonego stołu. Zdmuchnęłam wszystkie naraz, mając na myśli tylko jedno: żeby jak najszybciej zjawiły się tu moje przyjaciółki.
– Świetnie! – ucieszyła się mama. – Zuch dziewczynka, życzenie na pewno się spełni. O czym pomyślałaś?
Powinnam była skłamać, ale wówczas i niestety jeszcze długo, długo potem, nie wpadłam na to, że niewielkie minięcie się z prawdą może zaoszczędzić tak wiele przykrości.
– Chciałabym, żeby Ela i Beata przyszły – odparłam uczciwie.
Mama nerwowo złapała mnie za rękę i zaprowadziła do pianina.
– Jesteś niewdzięczna, córeczko – powiedziała z wyrzutem. – Czy ty wiesz, ile taka rzecz kosztuje? Przez dwa lata odkładaliśmy na nie z ojcem, odmawiając sobie własnych przyjemności. Po to, by dziś, w twoje piąte urodziny móc sprawić ci prezent, o jakim marzyłam przez całe życie! Ale niestety, rodzice nie mieli takiego zrozumienia dla moich pasji.
– A co to jest pasja, mamusiu? – spytałam.
– To… największe w świecie marzenie, to coś, czym mogłabyś żyć, nie potrzebując niczego ani nikogo innego.
– Ale ja… nie marzyłam nigdy o pianinie – odparłam prostolinijnie, bo słowa mamy bardzo mnie zadziwiły.
– No widzisz! Nawet nie marzyłaś, a masz. Czy to nie cudowne?
– Gdzie tatuś?
– W ogrodzie. Przycina krzewy.
– Czemu go tu nie ma?
– Bo przycina krzewy! – krzyknęła mama poirytowana. – On kompletnie nie rozumie muzyki i nie umiałby docenić podniosłości tej chwili. Przykro mi to mówić, a jeszcze bardziej przykro znosić… ale twój ojciec jest niestety zwyczajnym, prostym człowiekiem. Prezent w każdym razie jest od nas obojga.
Mama patrzyła na mnie coraz bardziej rozczarowana.
– A… Ela i Beata?
– No właśnie, córeczko. – Mama usiadła przy pianinie i posadziła mnie na kolanach. – Jesteś już dużą dziewczynką. Dużą, zdolną i ambitną. Dlatego od poniedziałku zacznie przychodzić do nas pani Terenia, która będzie uczyła cię grać na tym wspaniałym instrumencie. Uważam więc, że nie będziesz już miała tyle czasu na płoche rozrywki. Twoje zabawki spakowałam rano do pudełka i oddałam pani Oczkowskiej dla wnuczki.
– Jak to? – spytałam, z całej siły powstrzymując łzy, bo dziecko też ma swój honor i swoiste wyczucie taktu, a nie chciałam wyjść na niewdzięczną.
– Zabawki są w przedszkolu, tam będziesz mogła bawić się do woli. W domu będziesz grać na pianinie. Zobaczysz, jakie to cudowne móc samemu wyczarowywać palcami dowolną muzykę, panować nad dźwiękami, harmonią… Za chwilę nie będziesz pamiętała o czymś takim jak zabawki.
Pobiegłam do sypialni, gdzie zawsze leżał na mojej poduszce Kacper – wielka, pluszowa, łaciata żyrafa. Nieco wyblakła od prania, ciut zdeformowana od nadmiaru moich czułości. Tę maskotkę jednak kochałam całym swoim sercem i nie oddałabym jej nawet za oryginalną Barbie, razem z domkiem i Kenem. Teraz jej nie było. Rozpacz, jaka mnie wówczas ogarnęła, zdominowała dziecięce poczucie honoru i rozbeczałam się na całego.
– Mamusiu, gdzie jest Kacper?! – wykrzyczałam, wpadając z powrotem do „gościnnego”.
– A… ta żyrafa? Widzisz, one nie nadawała się już, żeby ją komukolwiek ofiarować, więc poszła do pieca.
Podbiegłam do pianina i z furią zaczęłam je kopać.
– Ja tego nie chcę! Weź to i oddaj mi Kacpra! – szlochałam, zachłystując się łzami.
– Ty… niewdzięczna dziewucho… Rozwydrzona gówniaro… – cedziła mama przez zęby, zbliżając się do mnie powoli.
Złapała mnie za rękę, wywlekła na środek pokoju i zaczęła okładać na oślep. Po plecach, ramionach, głowie.
– Ja kiedyś dałabym się pokroić za taki prezent! Za możliwość nauki gry na nim. A ty, wyrodne dziecko?! Doprawdy, brak mi słów!
Darłam się wniebogłosy, tak że po chwili do pokoju wszedł tato.
– Co ty, Joasiu, wyprawiasz? – spytał zdyszany.
– Ja? Ja co wyprawiam? Spójrz, co wyprawia twoja córka. Wypięła się na nasz prezent, okupiony tyloma wyrzeczeniami!
– T w ó j prezent – podsumował tato z nadzwyczajną jak na niego odwagą.
Na te słowa mama dostała spazmów i gestem wyprosiła nas za drzwi. Ojciec zaprowadził mnie do kuchni, zrobił mi gorącej czekolady i skądś wytrzasnął paczkę moich ulubionych ciastek, których mama nie pozwalała mi jeść, bo są tuczące i niezdrowe. Otarł mi chustką łzy i usiadł naprzeciwko przy stole. Siedzieliśmy w milczeniu – ani ja, ani on nie mieliśmy nic do powiedzenia na temat zaistniałej sytuacji. Zjedliśmy do spółki wszyściutkie ciastka, tata zgrabnie uprzątnął miejsce zbrodni i skinął na mnie tajemniczo. Poszłam za nim aż do kotłowni. Tata cichutko otworzył znajdującą się tam od lat starą szafę, do której odkładało się niepotrzebne, ale mogące się jeszcze kiedyś przydać rzeczy. Na najniższej półce, w starej podróżnej torbie siedział sobie mój Kacperek, uratowany przez tatkę od męczeńskiej śmierci. Pewnie mama kazała mu go spalić, a on nie wykonał jej polecenia.
Bez słowa rzuciłam się ojcu na szyję, on zaś przyłożył palec do ust na znak milczącego porozumienia. Postanowiłam, że przy najbliższej okazji znajdę Kacperkowi godniejsze miejsce, takie, w którym mamusia nigdy go nie odnajdzie…
Pod wieczór tego samego dnia, w znacznie już lepszym nastroju zasiadłam do pianina i zaczęłam plumkać na nim bez ładu i składu. W końcu było moje, okupione wyrzeczeniami rodziców… Nie, żebym była niezadowolona z tego prezentu, pianino było piękne i, szczerze powiedziawszy, byłam z niego dumna. Jakkolwiek by było, nikt, kogo wówczas znałam, nie posiadał czegoś równie wspaniałego. Po obiedzie i podwieczorku, zjedzonym w towarzystwie taty (mama się rozchorowała i musiała poleżeć w zaciemnionym pokoju), zaczęłam odczuwać coś na kształt wyrzutów sumienia. Nie chciałam przecież, żeby cierpiała. Było mi z tym zdecydowanie źle, ale pamiętam, że kompletnie nie umiałam swoich uczuć nazwać, sprecyzować. Znalazłam się w sytuacji, która zdecydowanie przerastała możliwości pięcioletniego dziecka: czułam się jednocześnie i uhonorowana, i skrzywdzona. Dlatego gdy mama w końcu wyszła ze swojego pokoju, odczułam ogromną ulgę.
– Ubierz się ładnie, Marzenko – powiedziała. – Jeszcze zdążymy na wieczorną mszę. Pójdziemy przeprosić Bozię.
Polecenie przyjęłam z radością, bo czułam, że zachowałam się źle i podle, miałam zatem ogromną potrzebę uzyskania przebaczenia. „Jeśli Bozia da się przeprosić, mamusia też mi na pewno wybaczy” – kalkulowałam.
– My? Same we dwie? – spytałam jeszcze, bo do kościoła zawsze chodziłam z babcią, mama jakoś nie lgnęła do tego, co boskie.
– Tak, same – odparła mama krótko i poszła się stroić.
Ksiądz mówił akurat o synu marnotrawnym i o tym, jak bardzo miłosierny jest nasz Ojciec Niebieski, na wzór którego pewien ziemski rodzic wybaczył wszelkie zło uczynione mu przez syna i na powrót przyjął go pod swój dach. Bardzo przeżyłam wówczas swoją niewdzięczność, prosząc Pana o przebaczenie, o to, by mamusia jak najszybciej zapomniała o moim wybryku i o zdrowie dla niej. Podczas kazania siedziałam w ławce jak skamieniała, miałam bowiem wrażenie, że wszyscy zgromadzeni na mszy wierni patrzą na mnie i to mnie utożsamiają z owym marnotrawnym synem.
– Przepraszam, mamusiu – powiedziałam po wyjściu z kościoła i przytuliłam twarz do jej dłoni.
Mama nie odpowiedziała.
– Nie gniewasz się już na mnie?
– Jak przestanę się gniewać, to ci powiem – odparła. Szła obok mnie, milcząca i smutna, ignorując moje próby chwycenia jej za rękę.
– A mnie się zdaje, że pan Jezus mi przebaczył – powiedziałam, chcąc podeprzeć się Jego autorytetem.
Mama zatrzymała się, pochyliła nade mną i odparła z powagą:
– Zapamiętaj to sobie raz na zawsze: Jezus nie przestanie się na ciebie gniewać, dopóki ja tego nie zrobię.
Zwiesiłam głowę i chlipnęłam cichutko pod nosem, tak, żeby mamusia nie usłyszała. Tak bardzo, bardzo chciałam, żeby dzisiejszy dzień zaczął się jeszcze raz, wówczas na pewno zachowałabym się inaczej. Mniej więcej wtedy właśnie przekonałam się po raz pierwszy, że nic w życiu nie jest w stanie wydarzyć się po raz drugi, co w kategoriach myślenia dziecka brzmiało mniej więcej tak: jak już coś się stało, to się na pewno nie „odstanie”.
Gry na pianinie uczyłam się pilnie, ale nie pamiętam, żeby te lekcje budziły we mnie jakiś szczególny entuzjazm. Był to taki sam obowiązek jak nauka matematyki, przyrody czy innych szkolnych przedmiotów. Mamie jednak bardzo na tym zależało i gdy nauczyłam się grać jako tako najprostsze utwory, zaczęła systematycznie spraszać znajomych na „wieczorki muzyczne”. Zawsze kupowała z tej okazji ciasto w najlepszej cukierni i parzyła kawę w swoim eleganckim, drogim ekspresie, który „dostała od małżonka z okazji rocznicy ślubu”. Lubiła tak mówić, choć prawda była całkiem inna: mamusia sama go sobie kupiła i nawet posprzeczała się z tatą o to, bo wydała na ów sprzęt pieniądze przeznaczone na roczne ubezpieczenie auta. Dziwiłam się za każdym razem, gdy słyszałam tę jej wersję, ale uważałam, że ma widać jakieś ważne powody, aby tak mówić.
Pani Terenia, moja nauczycielka gry na pianinie, była bardzo poważną, „starszą panią” w okolicach trzydziestki, ubierającą się najchętniej w stonowane w kolorze, obcisłe golfy i szare spódniczki ciut przed kolano. Często przyglądałam się jej ukradkiem i próbowałam zrozumieć, czemu ta niebrzydka w sumie kobieta nosi takie paskudne ciuchy i fryzury. Bo uczesaniu również nie poświęcała specjalnej uwagi; krótka, pospolita fryzura układała się jej najprawdopodobniej sama tuż po kąpieli. Nie to, co moja mamusia, która zawsze bardzo dbała o strój, włosy i makijaż. Dla mnie była najpiękniejszą kobietą na świecie. Zresztą, jak sama mawiała, do dbania o siebie zmuszała ją praca „między ludźmi”. Pracowała jako kelnerka w najbardziej luksusowej restauracji w naszym miasteczku. Tam odbywały się czasem różne ważne konferencje, nawet i zagraniczne, więc zawsze musiała być elegancka, by nie przynieść miastu wstydu. Powtarzała to przy każdej okazji. Byłam dumna z jej urody i wówczas nie ulegało dla mnie wątpliwości, że i tata był dumny. Gdy się zdarzało, że wychodziliśmy dokądś razem – raczej rzadko, bo mamusia zazwyczaj albo pracowała, albo zmęczenie nie pozwalało jej na „życie prywatne” – dbała o to, byśmy wyglądali elegancko i zachowywali się „z klasą”. Tę „klasę” miała mamusia w małym paluszku, my z tatusiem natomiast pod jej czujnym okiem pilnie przestrzegaliśmy zasad savoir-vivre’u. A wtedy i ona bywała z nas dumna.
Niestety, babcia Aniela była pod tym względem kompletnie niereformowalna. Z uporem nosiła na głowie chustkę, zaplecione w warkocz włosy upinała z tyłu głowy w kok, dzieliła ubrania na „codzienne”, „wyjściowe” i „kościółkowe”, a swoje myśli wyrażała bez owijania w bawełnę. Mamusię bardzo to irytowało, nie starała się jednak za wszelką cenę babci ucywilizować, gdyż to na jej głowie spoczywał cały dom oraz opieka nade mną. Być może – tak dzisiaj uważam – „ucywilizowana” babcia Aniela mogłaby nagle zatęsknić za własnym życiem i odmówić pełnienia tych wszystkich obowiązków. Tak więc, o ile babunia nie wpływała negatywnie na mój intelektualny rozwój, poczucie estetyki i poszanowanie dla manier, mama jakoś godziła się z jej niedostatkami. Jedyną zauważalną gołym okiem konsekwencją tego stanu rzeczy było to, że babcia nigdy nie zasiadała z nami przy stole, gdy gościli u nas znajomi mamusi. Wcale się jednak tym nie martwiła, bo uważała towarzystwo mamy za takie, co to „wyżej sra, niż dupę ma”. Gdy usłyszałam tę opinię po raz pierwszy w życiu, miałam już na szczęście dość oleju w głowie, by jej mamusi nie powtórzyć.
Inną dziedzinę życia mojej rodziny, co do której poszczególni jej członkowie również nie byli jednomyślni, stanowiła sfera sacrum. Tu ich podejście było, jak bym to dziś określiła, trzystopniowe. Dla babuni religia stanowiła sens życia: do kościoła chodziła niemal codziennie, dzień zaczynała i kończyła modlitwą, odmawiała różaniec i wciąż nuciła pod nosem kościelne pieśni. Nieustannie powoływała się na dekalog i siedem grzechów głównych, cytowała Pismo Święte i zasłyszane fragmenty kazań – co zresztą kompletnie nie przeszkadzało jej w używaniu „brzydkich słów”.
Mama na tematy wiary wypowiadała się rzadko, do kościoła chodziła jedynie w święta Bożego Narodzenia i na Wielkanoc, chętnie natomiast podpierała się jego autorytetem, gdy chodziło o mnie – bo ja, siłą rzeczy od najmłodszych lat kształtowałam swój światopogląd, wzorując się na babci. Tatuś natomiast był od tych spraw całkowicie zdystansowany i trudno było wydusić z niego, co o tym wszystkim sądzi.
Mój pierwszy duży koncert miał miejsce w szkole z okazji inauguracji nowego roku, gdy szłam do pierwszej klasy. Nie wiem jak, ale to mama załatwiła, bym w ten dzień mogła popisać się swoją grą. To znaczy, żeby ona się mogła popisać. Jeśli chodzi o mnie, kompletnie tego występu nie pamiętam; ani repertuaru, ani reakcji „publiczności”. Wszystkie wspomnienia i emocje pożarł stres. Chyba nie wypadłam źle, bo gdyby tak było, z pewnością pamiętałabym pretensje mamy.
Drugi, niemal równie oficjalny występ dałam w domu dla sporego grona moich pierwszokomunijnych gości. Ten pamiętam znacznie lepiej, może za sprawą sukienki, która była najpiękniejszą kreacją spośród blisko czterdziestu pozostałych dziewczęcych strojów, jakie prezentowały tego dnia przed ołtarzem. Mamusia zamówiła go w salonie sukien ślubnych, materiał natomiast sprowadzono specjalnie dla mnie z zagranicy: śnieżnobiałą koronkę z błyszczącymi jak prawdziwe brylanty kryształkami. Byłam zachwycona sukienką, wyglądałam niczym miniaturowa panna młoda. Jej dół, podszyty kilkoma warstwami suto marszczonego tiulu, zakończony symbolicznym, jeśli chodzi o długość, trenem, prezentował się naprawdę okazale. Na tyle, że potrzebowałam o wiele więcej miejsca w szeregu od moich koleżanek. Podczas mszy dziewczynki spoglądały na mnie zazdrośnie, ich matki natomiast taksowały mnie raczej złowrogo.
Moje wspomnienia z pierwszych szkolnych lat stanowią mieszankę dwu przeciwstawnych uczuć: dumy i wstydu. Dumy, bo moja rodzicielka zawsze dbała o to, bym wyróżniała się na tle innych, wstydu natomiast, bo… to wyróżnianie się nie zawsze było dla mnie miłe. Czasem czułam się tak bardzo wyobcowana spośród grupy rówieśników, że skłonna byłam zamienić swoje wyszukane ubrania na zwyczajne, tanie i praktyczne ciuchy większości moich kolegów. Mama jednak bardzo lubiła podkreślać moją wyjątkowość, jak to się dzisiaj mawia, oryginalnymi stylizacjami. Nie wspomniałam jeszcze, że moje przyjaciółki z czasów przedszkola, Ela i Beata, znalazły do wspólnych zabaw inną dziewczynkę, a ja miałam teraz za całe towarzystwo pianino i panią Teresę. I babcię, rzecz jasna.