Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Złamana Róża. Baleary #2 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
18 października 2024
39,90
3990 pkt
punktów Virtualo

Złamana Róża. Baleary #2 - ebook

Chcielibyśmy wierzyć, że wolność i szczęście są nam dane raz na zawsze, ale czasem wystarczy przekroczyć magiczną granicą między Wschodem i Zachodem, żeby życie jednostki przestało cokolwiek znaczyć. Wymarzone egzotyczne wakacje Sofii zmieniają się w niekończący się koszmar przez jeden tylko nieostrożny krok... nagle trafia do świata, który sprowadza ją do roli bezwolnej zabawki bogatych mężczyzn. Nadzieja na ucieczkę szybko umiera, a kolejne dni wypełniają już tylko marzenia, żeby przestali przychodzić... A co, jeśli pojawi się ktoś, kto ją stamtąd uwolni? Czy okaże się księciem z bajki, czy może tylko kolejnym oprawcą? I czy miłość może naprawić coś, co wydaje się nieodwracalnie złamane? *** Książka nie jest przeznaczona dla czytelników niepełnoletnich oraz szczególnie wrażliwych. Znajdują się w niej wątki przemocy fizycznej, psychicznej oraz opis próby samobójczej.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788367355131
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Sofia
Genewa, pół roku po uwolnieniu z Dubaju

_Nie chcę tu być!_

Po­now­nie ro­zej­rza­łam się po luk­su­so­wej po­cze­kal­ni, któ­rej okna wy­cho­dzi­ły na mia­sto. Ka­na­py i fo­te­le usta­wio­no tak, że sie­dzia­łam ty­łem do we­jścia, ale za to mo­głam się roz­ko­szo­wać cu­dow­nym wi­do­kiem za szy­bą. Błękit­ne nie­bo bez ani jed­nej bia­łej chmur­ki za­chwy­ca­ło ko­lo­rem. Park w od­da­li przy­ci­ągał wzrok so­czy­stą zie­le­nią.

_Nie chcę tu być!_

Prze­bie­ra­łam pal­ca­mi po podło­kiet­ni­ku pod czuj­nym spoj­rze­niem Ales­sie­go. Ob­li­za­łam usta, a po­tem wy­gła­dzi­łam nie­ist­nie­jące za­gnie­ce­nia na ko­szul­ce. Wy­ta­rłam spo­co­ne ze zde­ner­wo­wa­nia dło­nie o spodnie. Wsu­nęłam nie­sfor­ne pa­sem­ko pod wsuw­kę, ale wró­ci­ło na swo­je miej­sce. Ta­kie drob­ne rze­czy wy­pro­wa­dza­ły mnie z rów­no­wa­gi. Mój od­dech przy­śpie­szył. Mo­men­tal­nie po­czu­łam wście­kło­ść. Gwa­łtow­nym ge­stem ści­ągnęłam gum­kę z wło­sów i wy­szarp­nęłam spin­ki. Za­bo­la­ło, ale po­zwo­li­ło mi zła­pać od­dech.

Ból był do­bry.

Po­zwa­lał mi po­czuć, że znów żyję. Uza­le­żni­łam się od nie­go.

Prze­cze­sa­łam pal­ca­mi wło­sy i po­now­nie je spi­ęłam, na­iw­nie my­śląc, że re­zul­tat, któ­ry osi­ągnę, będzie lep­szy od po­przed­nie­go.

Puls tęt­nił mi w uszach, prze­ła­do­wu­jąc już i tak ob­ci­ążo­ne zmy­sły. Za­mru­ga­łam, jak­by to mo­gło po­móc. Za­nim si­ęgnęłam po­now­nie do gum­ki, Ales­si zła­pał mnie za nad­gar­stek ze sta­now­czym: „Nie”. To Adam po­wi­nien tu dzi­siaj być, nie on. O po­ran­ku oka­za­ło się jed­nak, że nie by­łam dla nie­go tak wa­żna, jak mi się wy­da­wa­ło. Obu­dzi­łam się sama w łó­żku, a Ales­si rzu­cił tyl­ko zdaw­ko­wo: „In­te­re­sy”.

Uwol­ni­łam się z sap­ni­ęciem, pod­nio­słam i po­de­szłam do okna. Spoj­rzaw­szy w dół, za­sta­na­wia­łam się, jak dłu­go spa­da­ła­bym z trzy­dzie­ste­go pi­ętra. Pi­ęt­na­ście se­kund? Dwa­dzie­ścia? Czy ude­rze­nie w be­ton za­bo­la­ło­by? Czy śmie­rć by­ła­by na­tych­mia­sto­wa?

Pod­sko­czy­łam na dźwi­ęk otwie­ra­jących się drzwi. Ze stra­chem obej­rza­łam się przez ra­mię na mężczy­znę, któ­ry się w nich po­ja­wił.

– So­fia, dzień do­bry, za­pra­szam.

Miał ła­god­ny, cie­pły głos, a apa­ry­cja uprzej­me­go, ele­ganc­kie­go star­sze­go pana z wło­sa­mi przy­pró­szo­ny­mi si­wi­zną po­win­na za­chęcać, ja jed­nak spi­ęłam się na te sło­wa i ner­wo­wo zer­k­nęłam na drzwi we­jścio­we obok biur­ka re­cep­cjo­nist­ki. Ales­si sie­dział bez ru­chu, ale mo­głam się za­ło­żyć, że gdy­bym po­sta­no­wi­ła uciec, nie po­ko­na­ła­bym na­wet po­ło­wy dy­stan­su.

Zresz­tą do­kąd mia­ła­bym pó­jść?

Ode­rwa­łam się od fra­mu­gi. Z ka­żdym kro­kiem ser­ce w pier­si wa­li­ło mi co­raz gło­śniej. W gło­wie sły­sza­łam tyl­ko jed­no sło­wo, po­wta­rza­ne jak man­tra: „Ucie­kaj!”. A jed­nak nie mo­głam tego zro­bić. Mu­sia­łam wal­czyć. Po­trze­bo­wa­łam wal­czyć. Ka­żdy krok spra­wiał mi fi­zycz­ny ból, po­nie­waż cia­ło nie chcia­ło wspó­łpra­co­wać z mó­zgiem.

Mój te­ra­peu­ta i psy­chia­tra w jed­nym nie po­na­glał. Stał nie­ru­cho­mo, cze­ka­jąc, aż wej­dę do środ­ka, żeby mógł za­mknąć drzwi. Zro­bił to bez­gło­śnie, ma­jąc chy­ba w pa­mi­ęci, jak pa­nicz­nie za­re­ago­wa­łam na ich trzask w cza­sie na­sze­go pierw­sze­go spo­tka­nia. Do­sta­łam wte­dy ata­ku hi­ste­rii i za­miast prze­pro­wa­dzić se­sję te­ra­pii, po­świ­ęcił go­dzi­nę na uspo­ka­ja­nie mnie. By­łam jak dzi­kie zwie­rząt­ko za­pędzo­ne w róg i nie­wi­dzące żad­ne­go wy­jścia. Te­raz już wie­dział, że musi się od­su­nąć, że­bym w ogó­le we­szła do środ­ka.

Usia­dłam na fo­te­lu i po­dra­pa­łam się po no­sie. Wyj­rza­łam za okno.

_Jak dłu­go trwa upa­dek z trzy­dzie­ste­go pi­ętra?_

– Miło cię wi­dzieć – za­ga­ił.

– Nie chcę tu być! – wy­szep­ta­łam, dra­pi­ąc się po dło­ni. Se­kun­dę pó­źniej za­swędzia­ła mnie skó­ra gło­wy, po­tem łyd­ka, sto­pa. Dra­pa­łam się i de­ner­wo­wa­łam jesz­cze bar­dziej. Wszyst­ko mnie swędzia­ło.

_Je­steś wa­riat­ką!_, śmiał się mój we­wnętrz­ny głos. _Wa­ria­ci tak mają._

– Na­pij się wody – za­su­ge­ro­wał. – Za ka­żdym ra­zem, kie­dy po­czu­jesz się zde­ner­wo­wa­na, na­pij się wody.

– Szklan­ka wody za­miast…? – wy­rwa­ło mi się, kie­dy si­ęga­łam po na­czy­nie drżącą dło­nią.

– Coś w tym sty­lu – przy­znał. – To po­zwo­li za­jąć two­je ręce i od­wró­ci uwa­gę.

_Czy ocze­ki­wał, że wy­pi­ję całą?_

Gar­dło mia­łam tak ści­śni­ęte, że le­d­wo uda­ło mi się prze­łk­nąć łyk. Upo­rczy­wie wpa­try­wa­łam się w wi­dok za oknem. Zim­na woda w szklan­ce chło­dzi­ła roz­grza­ne, spo­co­ne wnętrze dło­ni.

– W ko­ńcu do­cze­ka­li­śmy się sło­necz­nej po­go­dy.

_Na­praw­dę? Będzie­my pier­do­lić o po­go­dzie? Prze­cież nie ta kwe­stia cię in­te­re­su­je! Chcia­łbyś wie­dzieć, co wy­da­rzy­ło się w Du­ba­ju. Co spra­wi­ło, że boję się wła­sne­go cie­nia._

– Wczo­raj­szy wie­czór był bar­dzo cie­pły – do­dał, kie­dy się nie ode­zwa­łam. – Spędzi­łaś go w ogro­dzie?

– Częścio­wo.

Sie­dzia­łam na skra­ju fo­te­la, po­chy­lo­na lek­ko do przo­du. Opa­rłam sto­pę na pal­cach i ner­wo­wo stu­ka­łam pi­ętą o podło­gę. Nie żeby to uspo­ka­ja­ło, ale wpra­wia­ło w ruch, a on nie­co roz­ła­do­wy­wał na­pi­ęcie.

– Do­brze spa­łaś?

Za­ci­snęłam dłoń na szklan­ce, a dru­gą po­dra­pa­łam się po ra­mie­niu, zo­sta­wia­jąc na nim trzy czer­wo­ne śla­dy. Od­sta­wi­łam na­czy­nie na sto­lik obok fo­te­la.

– Nie.

– Opo­wiesz mi, co ci się śni­ło?

– Nie pa­mi­ętam – rzu­ci­łam na od­czep­ne­go.

Za­pa­dło mi­ędzy nami krępu­jące mil­cze­nie.

– So­fia, je­stem tu­taj, żeby ci po­móc – po­wie­dział ła­god­nie. – To bar­dzo wa­żne, aby­śmy roz­ma­wia­li i usi­ło­wa­li wspól­nie zro­zu­mieć emo­cje, któ­rych nie je­steś w sta­nie sama upo­rząd­ko­wać.

– Nie chcę o tym roz­ma­wiać! – za­pro­te­sto­wa­łam gwa­łtow­nie.

– Sko­ro masz do dys­po­zy­cji mój czas, po­sta­raj­my się go po­ży­tecz­nie wy­ko­rzy­stać.

– Ale ja nie chcę tu być! Sama so­bie po­mo­gę! Po­trze­bu­ję tyl­ko cza­su. Nie je­stem wa­riat­ką, nie po­trze­bu­ję psy­chia­try.

– Nikt nie twier­dzi, że je­steś wa­riat­ką. Wo­la­łbym, że­byś nie uży­wa­ła ta­kich stwier­dzeń w od­nie­sie­niu do sie­bie. Trau­ma po­trze­bu­je prze­pra­co­wa­nia i za­mkni­ęcia.

Miał ra­cję. Sęk w tym, że na­sza de­fi­ni­cja „za­mkni­ęcia” się ró­żni­ła.

Gdy­by nie fakt, że Adam był jed­ną oso­bą, w któ­rej to­wa­rzy­stwie czu­łam się bez­piecz­nie, ucie­kła­bym… Tyl­ko że tak na­praw­dę nie mia­łam do­kąd. Od paru mie­si­ęcy okła­my­wa­łam ro­dzi­ców i sio­strę, że pra­cu­ję w Mo­na­ko. Wci­ska­jąc im kit, że po­psu­ła mi się ka­me­ra w te­le­fo­nie, cze­ka­łam, aż si­ńce na twa­rzy przy­blak­ną na tyle, żeby nie bu­dzić po­dej­rzeń, kie­dy po­łączy­my się na Sky­pie.

Od ty­go­dnia roz­wa­ża­łam też inne wy­jście z sy­tu­acji niż uciecz­ka. Ile pro­ble­mów by to roz­wi­ąza­ło! Za­pew­ni­ło­by mi spo­kój i dało ode­tchnąć in­nym. W ko­ńcu mo­gli­by prze­stać się mar­twić. Psy­cho­te­ra­peu­cie z pew­no­ścią nie o ta­kie za­mkni­ęcie cho­dzi­ło, ale dla mnie…

Mi­ja­ły ty­go­dnie, a ja nie czu­łam się le­piej sama ze sobą.

Ka­żde­go dnia wal­czy­łam, by pod­nie­ść się z łó­żka.

Ubrać.

Zje­ść.

Być.

Ka­żdy dzień ko­ńczy­łam co­raz bar­dziej zmęczo­na i zde­mo­ty­wo­wa­na.

_Być albo nie być. Oto jest… pro­blem._

– Nie chcę tu być! – po­wtó­rzy­łam do­bit­nie.

– Po­roz­ma­wiaj­my o czy­mś in­nym – za­pro­po­no­wał spo­koj­nie, nie re­agu­jąc na mój wy­buch. – Obej­rza­łaś ostat­nio ja­kiś cie­ka­wy film?

Mil­cza­łam upar­cie, choć w mo­jej gło­wie pa­da­ły ty­si­ące od­po­wie­dzi. To nie tak, że nie chcia­łam z nim roz­ma­wiać. Wal­czy­łam, żeby coś z sie­bie wy­krztu­sić, ale usta nie po­zwa­la­ły wy­po­wie­dzieć żad­ne­go sło­wa. Pod­czas gdy na ze­wnątrz spo­gląda­łam na te­ra­peu­tę z pust­ką w oczach, w środ­ku du­si­łam się od emo­cji i nie­wy­po­wie­dzia­nych słów.

_Być albo nie być. Oto jest pro­blem._

_Nie być…_

By­łam zmęczo­na i men­tal­nie wy­czer­pa­na, jak ba­te­ria, któ­rej zo­sta­ła już tyl­ko jed­na mi­ga­jąca kre­ska i za chwi­lę prze­sta­nie funk­cjo­no­wać.

_Już wy­star­czy, już dość! Nie chcę tak da­lej… Po­wiem mu i po­grążę się w ku­szącym i tak po­trzeb­nym mi nie­by­cie. Prze­stać ist­nieć. Za­snąć i wi­ęcej się nie obu­dzić._

_Po­wiedz mu, a będziesz mo­gła ode­jść ze świa­do­mo­ścią, że ktoś wie… Wy­rzuć to z sie­bie i dro­ga otwar­ta… Po­wiedz!_

Po­czu­łam, jak na­pi­ęcie zni­ka, po­zwa­la­jąc moim ra­mio­nom się roz­lu­źnić. Mój od­dech zwol­nił. Za oknem la­ta­wiec, po­ru­sza­jący się do­tąd le­ni­wie po nie­bie, po­szy­bo­wał w dół i za­nur­ko­wał do wody. Czy to znak?

_Wy­rzuć to z sie­bie i dro­ga wol­na…_

– Chce pan znać szcze­gó­ły? – spy­ta­łam, wpa­tru­jąc się w kra­jo­braz za oknem, gdzie dziec­ko usi­ło­wa­ło wy­do­być la­ta­wiec z fon­tan­ny.

– Mo­żesz też za­cząć spi­sy­wać to, co pa­mi­ętasz – za­pro­po­no­wał.

Pu­ści­łam jego sło­wa mimo uszu.

– Ale ta­kie szcze­gó­ły jak dwóch klien­tów, z któ­rych je­den opa­rł mnie o wan­nę, bio­rąc od tyłu, pod­czas gdy dru­gi w tym sa­mym mo­men­cie wło­żył mi w od­byt wężyk do le­wa­ty­wy, bo lubi, jak jest czy­sto? Albo taki, że kie­dy lało mi się z ty­łka do wan­ny, ten pierw­szy po­su­wał bru­tal­nie moje usta? Albo taki, że nie mo­głam się bro­nić, bo mia­łam zwi­ąza­ne ręce? Ta­kie szcze­gó­ły?

Spoj­rza­łam na nie­go wy­zy­wa­jąco, ale w środ­ku nie czu­łam nic. W ko­ńcu za­pa­no­wał spo­kój, ide­al­na ci­sza, któ­rej tak pra­gnęłam. Har­mo­nia. Sło­wa po­pły­nęły mi z ust, łącząc się w bez­na­mi­ęt­ne stresz­cze­nie mo­jej hi­sto­rii. Czter­dzie­ści sie­dem dni tor­tur za­war­te w pi­ęćdzie­si­ęciu mi­nu­tach. Ta opo­wie­ść mu­sia­ła uj­rzeć świa­tło dzien­ne, żeby Adam zro­zu­miał pod­jętą prze­ze mnie de­cy­zję.

– Pa­mi­ętam ka­żdy sen – przy­zna­łam ci­cho. – Ten z wczo­raj nie ró­żnił się zbyt­nio od po­przed­nich…

Za­pa­trzy­łam się na park wi­docz­ny za oknem. Wy­da­rze­nia za­trzy­ma­ne w cza­sie ni­czym fo­to­gra­fie prze­wi­ja­ły się w mo­jej gło­wie. Czy będę po­tra­fi­ła je opi­sać bez prze­ży­wa­nia od po­cząt­ku emo­cji, któ­re wy­le­wa­ły się z ka­żdej z nich?

Ob­li­za­łam usta, wbi­ja­jąc pa­znok­cie we wnętrze dło­ni…

– Ka­żdy sen za­czy­nał się od otwar­cia oczu, któ­re po­wo­do­wa­ło nie­wy­obra­żal­ny ból. Czy jest pan so­bie w sta­nie wy­obra­zić, że pod­nie­sie­nie się do po­zy­cji sie­dzącej kosz­to­wa­ło mnie wte­dy tyle wy­si­łku, że zwy­mio­to­wa­łam gwa­łtow­nie? Wie­dzia­łam, że drzwi do mo­jej celi wi­ęzien­nej, jak na­zy­wa­łam przy­dzie­lo­ny po­kój, w któ­rym głów­ną atrak­cję sta­no­wi­ło gi­gan­tycz­nych roz­mia­rów łó­żko, nie są za­mkni­ęte. Ni­g­dy nie były. Do­pie­ro kie­dy pierw­szy raz spró­bo­wa­łeś uciecz­ki, do­cie­ra­ło do cie­bie, że wca­le nie mu­szą. Kon­se­kwen­cje… – Głos mi się za­ła­mał, ale zmu­si­łam się do mó­wie­nia da­lej. – Tak nie­wie­le wy­star­czy­ło, że­bym dy­go­ta­ła z prze­ra­że­nia. W kom­plet­nej ci­szy ła­pa­łam się na tym, że na­słu­chu­ję, czy nikt nie nad­cho­dzi. Ka­żde gło­śne kro­ki w ko­ry­ta­rzu przy­pra­wia­ły mnie o szyb­sze bi­cie ser­ca już tyl­ko tym, że przy­po­mi­na­ły inne. Tam­te. Te, któ­re wpro­wa­dza­ły cia­ło w stan lo­do­wa­tej pa­ni­ki. Za­czy­na­łeś się mo­dlić do Boga o li­to­ść. Żeby tyl­ko nie za­trzy­ma­ły się pod mo­imi drzwia­mi… Żeby tyl­ko nie za­trzy­ma­ły się pod mo­imi drzwia­mi… Niech idzie da­lej, niech ktoś inny dzi­siaj będzie jego ofia­rą.

Urwa­łam i spoj­rza­łam na te­ra­peu­tę, ale jego twarz wy­ra­ża­ła tyl­ko coś w ro­dza­ju uprzej­me­go za­cie­ka­wie­nia. Nie za­da­wał py­tań, jak­by po­zwa­lał, że­bym po pro­stu wszyst­ko z sie­bie wy­la­ła.

– Tam­tej nocy nie mia­łam szczęścia – pod­jęłam opo­wie­ść. – Mój opraw­ca znęcał się nade mną nie­mal go­dzi­nę, zmu­sza­jąc do ko­lej­nych ak­tów sek­su­al­nych. Usi­ło­wa­łam go ugry­źć tyl­ko raz, na sa­mym po­cząt­ku. Po­bił mnie do nie­przy­tom­no­ści, co nie prze­szka­dza­ło mu w tym, żeby mnie po­tem zgwa­łcić, a ka­żdy ruch krzy­czące­go w ago­nii cia­ła sta­no­wił do­dat­ko­wą karę. Czym bar­dziej się bro­ni­łam, tym bar­dziej się pod­nie­cał. W ko­ńcu zwi­ązał mi ręce za ple­ca­mi. Wte­dy już mógł wy­ra­biać ze mną, co chciał. Nie prze­szka­dza­ło mu, że zwy­mio­to­wa­łam na nie­go, gdy bru­tal­nie we­pchnął mi pe­ni­sa do gar­dła. Ro­ze­śmiał się i roz­ka­zał go wy­li­zać do czy­sta. Wy­mie­rzał mi po­li­czek za po­licz­kiem, szar­pi­ąc za wło­sy, aż w ko­ńcu z od­ra­zą spe­łni­łam żąda­nie. Gęsta, słod­ka śli­na wy­pe­łnia­ła mi usta, po­wo­du­jąc ko­lej­ne od­ru­chy wy­miot­ne. Od­dy­cha­nie przez nos też nie po­ma­ga­ło. By­łam ca­łko­wi­cie zda­na na jego ła­skę. Bez­wol­na.

Za­bra­kło mi słów. Wca­le nie mia­łam ocho­ty opo­wia­dać da­lej, ce­lo­wo nu­rzać się we wspo­mnie­niach, któ­re i tak po­wra­ca­ły do mnie ka­żdej nocy. Ale mu­sia­łam. Adam miał pra­wo po­znać całą hi­sto­rię. Żeby zro­zu­mieć.

– Po wszyst­kim zo­sta­wił mnie brud­ną, cuch­nącą wy­mio­ci­na­mi, z roz­ma­za­nym ma­ki­ja­żem spły­wa­jącym po twa­rzy wraz ze łza­mi. Nie pra­gnęłam ni­cze­go poza tym, żeby umrzeć. Ale na­wet ta­kiej ła­ski mi nie oka­za­no. Jęcza­łam z bólu, któ­ry roz­dzie­rał ka­żdą ko­mór­kę cia­ła. Wie­rzy pan w Boga? Ja tam­tej nocy prze­sta­łam w nie­go wie­rzyć. Gdzie był Bóg, któ­ry po­wi­nien nas chro­nić?

Te­ra­peu­ta mil­czał. Może nie chciał mi prze­ry­wać, a może zwy­czaj­nie nie był w sta­nie od­po­wie­dzieć na to py­ta­nie.

– Na­stęp­ne­go dnia za­ci­ągni­ęto mnie pod prysz­nic i do­pro­wa­dzo­no do po­rząd­ku. Na­kar­mio­no i przy­go­to­wa­no na wie­czór. Bar­dzo szyb­ko zro­zu­mia­łam, że od­ma­wia­nie cze­go­kol­wiek ko­ńczy się bo­le­sną, nie­uchron­ną i wy­mie­rza­ną bez zwło­ki karą. Kro­ki w ko­ry­ta­rzu zda­wa­ły się ostrze­że­niem, że nad­cho­dzi ge­hen­na. Przez pierw­sze dni po­by­tu za­trzy­my­wa­ły się pod mo­imi drzwia­mi bar­dzo często. Ethan uwiel­biał to, że mu się sta­wiam, i upa­dlał mnie raz za ra­zem, prze­kra­cza­jąc gra­ni­ce bru­tal­no­ści w tym, co mo­żna zro­bić z ko­bie­cym cia­łem. Ka­żda jego wi­zy­ta spra­wia­ła, że po­przed­ni wie­czór ja­wił się jako ca­łkiem zno­śny, i za­po­wia­da­ła, że ko­lej­ny przy­nie­sie wi­ęcej bólu. Je­śli Sza­tan mia­łby ziem­skie­go re­pre­zen­tan­ta, Ethan Ra­mi­rez by­łby tą oso­bą, zgo­dzi się pan ze mną? A może to wszyst­ko za mało?

Nie zgo­dził się, nie po­wie­dział ani sło­wa, a ten jego brak re­ak­cji zi­ry­to­wał mnie na tyle, że wy­la­łam z sie­bie ko­lej­ne szcze­gó­ły.

– Ka­to­wał mnie, upa­ja­jąc się moim stra­chem i łza­mi, aż do wie­czo­ra, w któ­rym prze­sta­łam wal­czyć, dra­pać i gry­źć. Usia­dłam na klęcz­kach z dło­ńmi sple­cio­ny­mi za ple­ca­mi i cze­ka­łam z za­mkni­ęty­mi ocza­mi na ko­lej­ną por­cję upo­ko­rze­nia. Bez­wol­nie jak ma­rio­net­ka po­zwo­li­łam, by użył mo­je­go cia­ła, i wy­ko­ny­wa­łam wszyst­kie po­le­ce­nia bez za­jąk­ni­ęcia i wa­ha­nia. Za­ty­kał mi nos, be­stial­sko ata­ku­jąc moje gar­dło pe­ni­sem. Du­si­łam się i par­ska­łam, usi­łu­jąc ła­pać od­dech, ale ręce wi­sia­ły mi wzdłuż tu­ło­wia. Ci­ągnął za wło­sy, usta­wia­jąc gło­wę tak, by spra­wić so­bie wi­ęk­szą przy­jem­no­ść. Śli­na i wy­mio­ty spły­wa­ły mi po bro­dzie, ka­pi­ąc na pier­si. Roz­ma­zał je po skó­rze, su­nąc w dół mi­ędzy nogi. We­pchnął we mnie trzy pal­ce, a ja je­dy­nie mru­gnęłam, ła­pi­ąc krót­ki od­dech i cie­sząc się, że ból obez­wład­nia moje cia­ło i pa­ra­li­żu­je my­śle­nie. Ból był do­bry. Zo­stał moim przy­ja­cie­lem i chro­nił przed ogar­ni­ęciem przez sza­le­ństwo.

_Ale czy rze­czy­wi­ście mnie przed nim uchro­nił?_, py­tał głos w mo­jej gło­wie. Ten sam, któ­ry ka­zał mi się za­sta­na­wiać, jaką pręd­ko­ść roz­wi­nęło­by moje cia­ło w dro­dze do zie­mi z trzy­dzie­ste­go pi­ętra. Ten sam, któ­ry od ja­kie­goś cza­su nie da­wał mi spo­ko­ju. Ale tego nie mo­głam po­wie­dzieć czło­wie­ko­wi, któ­ry wpa­try­wał się we mnie uwa­żnym wzro­kiem pro­fe­sjo­na­li­sty…

– Nie wol­no mi było za­mknąć oczu i po­grążyć się w roz­pa­czy. Mu­sia­łam pa­trzeć na opraw­cę. W moim wzro­ku go­ści­ła pust­ka, a wy­uczo­ne jęki i po­sa­py­wa­nia po­zwa­la­ły oszu­kać ka­żde­go klien­ta. Od­ci­na­łam się od rze­czy­wi­sto­ści, po­zwa­la­jąc świa­do­mo­ści od­pły­nąć w nie­zna­ne. _Ob­li­vion_¹. Trzy­ma­łam się tego an­giel­skie­go sło­wa, któ­re po­zwa­la­ło mi się po­grążyć w cu­dow­nym cha­osie. Mo­ment wy­tchnie­nia. Fan­ta­zjo­wa­łam, że znaj­du­ję się na ło­dzi i z tego po­wo­du jest mi nie­do­brze. To i tak le­piej niż być na­ćpa­nym za ka­żdym ra­zem. Wie­lo­krot­nie ner­wo­wo ob­gry­za­łam skór­ki przy pa­znok­ciach. Gdy­bym po­psu­ła ma­ni­cu­re, Ka­ro­li­na wy­ła­do­wa­ła­by na mnie fru­stra­cję. Po­win­nam być ide­al­na. Po­tra­fi­ła gło­dzić dziew­czy­ny przez kil­ka dni, je­śli czy­mś pod­pa­dły lub nie pre­zen­to­wa­ły się ide­al­nie dla po­ten­cjal­ne­go klien­ta. Nad­zor­czy­ni nie­wol­ni­ków nie bała się wy­mie­rzyć siar­czy­ste­go po­licz­ka czy też ude­rzyć szpi­cru­tą, któ­ra za­wsze wi­sia­ła jej u nad­garst­ka. Jed­na z dziew­czyn wy­szep­ta­ła mi do ucha, że kie­dyś za­tłu­kła nią ko­bie­tę za ja­kąś głu­po­tę. Ge­hen­na trwa­ła aż do pew­nej nocy… – za­wa­ha­łam się, czu­jąc pod po­wie­ka­mi łzy. Trzęsłam się we­wnętrz­nie ni­czym liść na sil­nym wie­trze.

_Czy dam radę mó­wić da­lej?_

– Świet­ny po­czątek, So­fia – po­chwa­lił mnie te­ra­peu­ta. Za­mru­ga­łam, za­sko­czo­na, że w ko­ńcu się ode­zwał. Łzy po­pły­nęły po po­licz­ku. Wró­ci­łam do rze­czy­wi­sto­ści. Spo­ci­łam się, a dło­nie, po­zna­czo­ne pó­łk­si­ęży­ca­mi pa­znok­ci, drża­ły nie­znacz­nie. – Uwa­żam, że dzi­siej­sza se­sja była bar­dzo uda­na – do­dał. Od­dech uwi­ązł mi w gar­dle. Ob­li­za­łam ner­wo­wo usta. – Wró­ci­my do tego we wto­rek, do­brze? Je­śli chcesz wy­rzu­cić z sie­bie zda­rze­nia lub emo­cje, prze­lej je na pa­pier, tak jak mó­wi­łem.

Zo­sta­łam od­pra­wio­na.

Ze zdzi­wie­nia roz­chy­li­łam usta, a po­tem za­mknęłam je, nie wie­dząc, co do­po­wie­dzieć. Moje pi­ęćdzie­si­ąt pięć mi­nut mi­nęło i mo­głam ode­jść. Dla tego czło­wie­ka by­łam tyl­ko ko­lej­nym na­zwi­skiem na li­ście. Czy w ogó­le ob­cho­dzi­ło go, przez co prze­szłam? Do cze­go zo­sta­łam zmu­szo­na?

_Czy ko­go­kol­wiek ob­cho­dzi­ło?!_

– Sko­ńczy­li­śmy, So­fia – usły­sza­łam sto­jące­go w pro­gu Ales­sie­go.

– Tak, sko­ńczy­li­śmy – po­twier­dzi­łam, pod­no­sząc się.

Wy­rzu­ci­łaś to z sie­bie i dro­ga wol­na… Mo­żesz ode­jść.ROZDZIAŁ 2

Sofia
Brno, tydzień od ucieczki z Cannes

Gdzieś tam w podświa­do­mo­ści se­kret­nie ma­rzy­łam, że spo­tkam Ada­ma na mie­ście, pad­nę mu w ra­mio­na i wszyst­ko, co złe, od­je­dzie. Ależ ja by­łam na­iw­na! Te­le­fon mil­czał, bo wy­łączy­łam go za­raz po przy­lo­cie, a po­tem owi­nęłam w fo­lię alu­mi­nio­wą. Za ten pa­tent na­le­ża­ło­by po­dzi­ęko­wać Ales­sie­mu.

Od razu po wy­lądo­wa­niu w Pra­dze zła­pa­łam po­ci­ąg do Brna, do sio­stry. Pra­co­wa­ła jako ana­li­tyk w ban­ku i pła­ci­li jej za to ba­jo­ńską kasę. Po­sia­da­ła wła­sne miesz­ka­nie w cen­trum i jak za­wsze przy­jęła mnie z otwar­ty­mi ra­mio­na­mi.

Wie­dzia­ła, że nie przy­je­cha­łam na urlop, tyl­ko mu­sia­ło się coś stać. Usi­ło­wa­ła wy­ci­ągnąć ze mnie szcze­gó­ły przy bu­tel­ce wina, ale bez­sku­tecz­nie. Pró­bo­wa­ła też w klu­bie i po po­wro­cie z nie­go, ale i wte­dy jej się nie uda­ło. Nie mo­głam z nią o tym roz­ma­wiać. Jed­no py­ta­nie po­ci­ągnęło­by za sobą ko­lej­ne i nim bym się obej­rza­ła, wy­zna­ła­bym jej wszyst­ko, a tego nie chcia­łam. A już szcze­gól­nie, żeby do­wie­dzia­ła się o wy­da­rze­niach w Du­ba­ju. I tak już za dużo po­wie­dzia­łam w klu­bie. Cho­ler­ny al­ko­hol roz­wi­ązy­wał mi język.

– Co się sta­ło w kra­inie wiecz­ne­go szczęścia? – za­ga­iła przy dru­gim kie­lisz­ku wina tego wie­czo­ru.

– Kie­dyś wszędzie wi­dzia­łam jed­no­ro­żce, a te­raz węch mi mówi, że to, czym sra­ją, to nie jest tęcza. Ży­cie, sio­stro, ży­cie… – ba­ga­te­li­zo­wa­łam, ale nie uda­ło mi się jej prze­ko­nać.

– Prze­cież wi­dzę, że jest coś nie tak.

– Pil­nuj swo­je­go nosa. Jak masz mnie już dość, po­ja­dę do ro­dzi­ców.

Wes­tchnęła.

– My­śla­łam, że jak wy­rzu­cisz z sie­bie, co się sta­ło, po­czu­jesz się le­piej.

Pod­wi­nęłam nogi i uło­ży­łam się wy­god­niej na so­fie.

– Nie tym ra­zem.

Dała spo­kój, ale jak ją zna­łam, nie po­wie­dzia­ła jesz­cze ostat­nie­go sło­wa.

* * *

Brno, w któ­rym miesz­ka­ła i pra­co­wa­ła moja sio­stra Ewa, było brud­ne, tłocz­ne i nie za­chęca­ło do bli­ższe­go po­zna­nia, ale w ko­ńcu to dru­ga naj­wi­ęk­sza be­to­no­wa dżun­gla w mo­ich ro­dzin­nych Cze­chach. Sto­li­ca Mo­raw uda­jąca, że lata świet­no­ści na­dal ma przed sobą. Tyl­ko za­byt­ki ra­to­wa­ły to mia­sto przed za­po­mnie­niem.

Szwen­da­łam się po Brnie jak ja­po­ński tu­ry­sta, zwie­dza­jąc naj­wi­ęk­sze atrak­cje. Co in­ne­go mo­gła­bym ro­bić dla za­bi­cia cza­su? War­te obej­rze­nia miej­sca dało się po­li­czyć na pal­cach obu rąk: po­zo­sta­ło­ści mu­rów miej­skich, ka­te­dra świ­ętych Pio­tra i Pa­wła, któ­rą prze­śmiew­czo na­zy­wa­łam dom­kiem Pa­wła i Ga­wła, ko­ściół – ja­kże­by ina­czej – świ­ęte­go Ja­ku­ba z męską gołą dupą na ele­wa­cji, Sta­ry Ra­tusz, te­atr Ma­he­no­vo Di­va­dlo, klasz­tor Ka­pu­cy­nów, twier­dza Špil­berk, Targ Ka­pu­ścia­ny i ry­nek. W tej części Eu­ro­py nie zna­łam mia­sta, któ­re­go naj­wa­żniej­szym re­jo­nem nie by­łby ry­nek.

Ka­żde­go dnia szu­ka­łam so­bie za­jęcia, pod­czas gdy Ewa pra­co­wa­ła. Adam i tak wie­dział, gdzie je­stem, więc na­dal uży­wa­łam swo­jej kar­ty, żeby wy­da­wać jego pie­ni­ądze. Wczo­raj ogląda­łam Ka­mie­ni­cę pod Czte­re­ma Gbu­ra­mi (chęt­nie nada­ła­bym im imio­na pew­nych gbu­rów…), od­wie­dzi­łam brne­ńskie­go smo­ka vel wy­pcha­ne­go kro­ko­dy­la, by na ko­niec nie po­gar­dzić Ogro­da­mi De­ni­sa, z któ­rych roz­ci­ąga­ła się pa­no­ra­ma mia­sta. Oso­bli­wo­ścią tego miej­sca, jak twier­dził prze­wod­nik opro­wa­dza­jący w tym sa­mym cza­sie gru­pę tu­ry­stów, sta­no­wił ze­gar, któ­ry od cza­su ob­lęże­nia szwedz­kie­go w 1654 roku wy­bi­jał po­łud­nie o go­dzi­nę wcze­śniej. W tej spo­sób ge­ne­rał Ra­du­it de So­uches oszu­kał na­je­źdźców.

– Ale jak się dali – skwi­to­wa­ła tu­ryst­ka pod czter­dziest­kę – to cóż, do­bra na­sza!

Znu­dzo­na wi­do­ka­mi i bez­czyn­no­ścią wró­ci­łam na Targ Ka­pu­ścia­ny i za­szy­łam się w jed­nej z ka­fe­jek. Cze­ka­jąc, aż sio­stra, któ­ra pra­co­wa­ła nie­da­le­ko, spo­tka się ze mną na lun­chu, wpa­try­wa­łam się w ogrom­ną, ba­ro­ko­wą fon­tan­nę Par­nas, z któ­rej w za­mierz­chłych cza­sach sprze­da­wa­no kar­pie na Wi­gi­lię.

Trzy­ma­jąc się mo­jej no­wej co­dzien­nej ru­ty­ny, wpy­cha­łam w sie­bie ko­lej­ny słod­ki de­ser, mar­ny sub­sty­tut kok­taj­lu zło­żo­ne­go z fe­ny­lo­ety­lo­ami­ny, do­pa­mi­ny, no­ra­dre­na­li­ny, se­ro­to­ni­ny, oksy­to­cy­ny, wa­zo­pre­sy­ny oraz en­dor­fin. W skró­cie – sek­su i or­ga­zmów. Moje uza­le­żnio­ne od Ada­ma re­cep­to­ry opio­ido­we do­pro­wa­dza­ły mnie do sza­le­ństwa. Nie bez po­wo­du świ­ęty Wa­len­ty jest pa­tro­nem nie tyl­ko za­ko­cha­nych, ale ta­kże cho­rych umy­sło­wo. W za­si­ęgu ręki mia­łam tyl­ko dwa za­mien­ni­ki sek­su: al­ko­hol albo sło­dy­cze. Po­sta­wi­łam na to dru­gie. A że ty­łek rósł mi od sa­me­go pa­trze­nia na cze­ko­la­dę? Trud­no. I tak nie pla­no­wa­łam w naj­bli­ższym cza­sie ni­ko­mu go po­ka­zy­wać.

Ża­ło­wa­łam je­dy­nie, że sło­dy­cze nie dzia­ła­ją na mnie tak ko­jąco jak Adam. Na­sze roz­sta­nie i wy­jazd do Brna spra­wi­ły, że w mo­jej gło­wie na nowo oży­ły wspo­mnie­nia z Du­ba­ju. Prze­klęte mia­sto ci­ągle ma­ja­czy­ło gdzieś na obrze­żu mo­ich my­śli. Zno­wu nie mo­głam spać, ca­ły­mi no­ca­mi na­słu­chi­wa­łam kro­ków, a nie wzi­ęłam ze sobą żad­nych le­ków na uspo­ko­je­nie.

Na moim te­le­fo­nie wy­świe­tli­ło się imię Ni­co­li. _Cie­ka­we, jak jej po­szło uwo­dze­nie męża?_

– Za­dzia­ła­ło? – Nie tra­ci­łam cza­su na po­wi­ta­nia.

– Tak! – przy­zna­ła z en­tu­zja­zmem.

– Je­steś mi dłu­żna. – Za­śmia­łam się i we­pchnęłam do ust ły­żecz­kę pe­łną kre­mu i bi­tej śmie­ta­ny.

– Hmmm…

– Co hmmm?

– A mo­gła­bym być jesz­cze raz dłu­żna? – spy­ta­ła nie­śmia­ło.

Par­sk­nęłam ra­do­śnie.

– Aż tak ci się spodo­ba­ło by­cie nie­grzecz­ną dziew­czyn­ką?

– Czu­ję się jak idiot­ka – wy­zna­ła szep­tem.

– Nie po­win­naś.

– Dla cie­bie to musi być strasz­nie try­wial­ne, kie­dy py­tam cię o TE spra­wy. Albo jak uwie­ść wła­sne­go męża…

Ro­ze­śmia­łam się.

– Ko­cha­nie, nic, co Adam robi ze mną w łó­żku, nie jest try­wial­ne. Jest wie­le rze­czy, o któ­rych mogę ci opo­wie­dzieć. I jesz­cze wi­ęcej, na któ­re mogę cię na­kie­ro­wać. – Zro­bi­łam małą pau­zę na ka­wa­łek tor­tu. – Pa­mi­ętaj, że jak wszyst­ko za­wie­dzie, ostat­nią de­ską ra­tun­ku jest zro­bie­nie mu la­ski. Je­śli je­steś w Can­nes, przy­ślę do cie­bie Kri­ti. Po­wie ci i, co wa­żniej­sze, po­ka­że do­kład­nie, jak zro­bić fa­ce­to­wi do­brze ni­czym pro­fe­sjo­na­list­ka.

Ci­sza w słu­chaw­ce była wy­mow­na. To jesz­cze nie ten etap. Poza tym nie ka­żda ko­bie­ta mu­sia­ła być tak wy­zwo­lo­na w spra­wach in­tym­nych jak ja. Może jed­nak odro­bi­nę prze­sa­dzi­łam, su­ge­ru­jąc, że mo­gła­by po­pro­sić inną ko­bie­tę, do tego wie­lo­krot­ną ko­chan­kę Da­riu­sa, o in­struk­taż. Tro­chę szko­da, bo aku­rat Kri­ti praw­do­po­dob­nie wie­dzia­ła wszyst­ko o jego mrocz­nych za­chcian­kach. Zdąży­łam jed­nak po­znać Ni­co­lę na tyle, żeby mieć pew­no­ść, że dziew­czy­na się roz­hu­la. Py­ta­nie brzmia­ło nie „czy?”, ale „kie­dy?”.

– Jesz­cze nie ten po­ziom? W ta­kim ra­zie idź do na­szej sy­pial­ni. Po­wiem ci do­kład­nie, gdzie są ga­dże­ty po­trzeb­ne do ko­lej­nej mi­sji spe­cjal­nej. Ja bym to zro­bi­ła w jego biu­rze, ale ty mo­żesz się na nie­go za­cza­ić w sy­pial­ni. Albo będzie ta­ńczył, jak mu za­grasz, albo i tak będzie za­je­bi­ście.

Sły­sza­łam, jak prze­miesz­cza­ła się po domu.

– A jak u cie­bie?

We­pchnęłam ko­lej­ną ły­żecz­kę do buzi.

– Jak na mo­rzu. – Na­pi­łam się kawy. – Sze­ro­kie ho­ry­zon­ty, ale nie ma do­kąd pły­nąć. Więc po pro­stu dry­fu­jesz bez celu przez wzbu­dzo­ne fale, mimo że chce ci się rzy­gać…

– Aż tak do­brze?

– Nie chcę o tym roz­ma­wiać – od­pa­rłam sta­now­czo.

Wes­tchnęłam – nie­zno­śny od­ruch bez­wa­run­ko­wy, któ­ry wy­pra­co­wa­łam przez te kil­ka­na­ście dni po­by­tu w Cze­chach – i po­da­łam Ni­co­li prze­pis na ko­lej­ny wy­czyn łó­żko­wy. Pew­nie ją zszo­ko­wa­łam, ale w ko­ńcu chcia­ła spró­bo­wać cze­goś no­we­go. Po sko­ńczo­nej roz­mo­wie za­mó­wi­łam jesz­cze je­den ka­wa­łek cia­sta orze­cho­we­go.

– Za­ja­da­my smut­ki? – przy­wi­tał mnie ra­do­sny głos Ewy.

– Re­kom­pen­su­ję so­bie brak sek­su – od­pa­li­łam.

– A dupa ro­śnie.

Z krzy­wym uśmie­chem we­pchnęłam do buzi ko­lej­ną ły­żkę.

– Pier­dol się – mruk­nęłam bez prze­ko­na­nia. – Moja dupa, mój pro­blem.

Ewa zi­gno­ro­wa­ła mój hu­mor i za­mó­wi­ła so­bie to samo.

– Ra­czej pro­blem two­je­go fa­ce­ta, jak nie star­czy mu siły, żeby cię pod­nie­ść.

Tym ra­zem, za­miast od­po­wie­dzieć, po­ka­za­łam jej środ­ko­wy pa­lec.

– Jego stra­ta – mruk­nęłam. – Poza tym przy­ga­niał ko­cioł garn­ko­wi.

Rze­czy­wi­ście sio­stra mo­gła­by iść ze mną w za­wo­dy o ty­tuł po­sia­dacz­ki naj­wi­ęk­sze­go ty­łka w ro­dzi­nie. Mia­ła jesz­cze szer­sze bio­dra niż ja. Za­miast jed­nak ukry­wać się w wor­ko­wa­tych ubra­niach, za­wsze pod­kre­śla­ła swo­je ogrom­ne cyc­ki, małą ta­lię i sze­ro­kie bio­dra. Pi­ęćdzie­si­ąt lat temu mo­gła­by ro­bić za iko­nę pin-up, w XXI wie­ku była uwa­ża­na za gru­bą. Ale nie czu­ła się gru­ba, ja zresz­tą też nie. Parę kilo w tę czy we w tę nie ro­bi­ło mi ró­żni­cy na tyle, by zre­zy­gno­wać z je­dze­nia. Je­śli Adam nie po­tra­fił tego za­ak­cep­to­wać, krzy­żyk na dro­gę. Nie za­mie­rza­łam się gło­dzić, żeby spro­stać czy­imś wy­obra­że­niom. Na­wet je­śli przez to fa­ce­ci w ma­fij­nej ro­dzi­nie uwa­ża­li mnie za mniej atrak­cyj­ną. _Chuj im w dupę i oby mie­li z tego po­wo­du dużo ra­do­ści._

Z nas dwóch to Ewka otrzy­ma­ła od Boga ład­niej­sze usta. Zli­to­wał się też nad nią, kie­dy przy­szło do przy­dzie­la­nia nam wło­sów. Pod­czas gdy moje nie­ujarz­mio­ne loki ster­cza­ły na wszyst­kie stro­ny, u niej ukła­da­ły się w ele­ganc­kie fale. Żeby osi­ągnąć taki efekt, mu­sia­ła­bym spędzić pół dnia z lo­ków­ką w dło­ni lub spać w wa­łkach na gło­wie. Ale nie Ewka. Za swo­imi stu sze­śćdzie­si­ęcio­ma trze­ma cen­ty­me­tra­mi wzro­stu wy­gląda­ła ni­czym mały le­śny elf. Bra­ko­wa­ło jej tyl­ko zie­lo­nej cza­pecz­ki, któ­rą za­stąpi­ła uro­czym ka­pe­lu­si­kiem z wo­al­ką. Mo­gła no­sić do­wol­nej wy­so­ko­ści szpil­ki, a wi­ęk­szo­ść fa­ce­tów i tak oka­zy­wa­ła się wy­ższa od niej.

Nie­spra­wie­dli­wo­ść losu w na­szej ro­dzi­nie nie zna­ła gra­nic!

– Jak już się na­żresz tego cu­kru, to może w ko­ńcu mi po­wiesz, co się na­wy­wi­ja­ło mi­ędzy tobą a Ada­mem? – za­py­ta­ła, uśmie­cha­jąc się jak wa­riat­ka i wście­kle ma­cha­jąc rzęsa­mi. Ich też jej za­zdro­ści­łam. Gru­be, pod­kręco­ne, wy­ma­ga­ły je­dy­nie lek­kie­go po­ci­ągni­ęcia ma­ska­rą, żeby wy­glądać, jak­by wy­szły spod ręki sty­list­ki.

Ni­g­dy nie wy­zna­łam Ewie praw­dy o „moim chło­pa­ku”. Wi­dzia­ła jego zdjęcia, któ­re sta­ran­nie cen­zu­ro­wa­łam, ale o na­szym zwi­ąz­ku wie­dzia­ła nie­wie­le. Nie przy­zna­łam się, co mi się przy­da­rzy­ło w cza­sie wy­ciecz­ki do Du­ba­ju. Wci­snęłam jej ba­jecz­kę o pra­cy za gra­ni­cą, z po­wo­du któ­rej przez pół roku nie da­łam rady przy­le­cieć z po­wro­tem do Pra­gi czy Brna, i o ze­psu­tej ka­me­rze w te­le­fo­nie, przez któ­rą nie mo­gli­śmy się po­łączyć na Sky­pie. Ani ona, ani ro­dzi­ce ni­g­dy nie do­cie­ka­li, a mnie ka­mień spa­dł z ser­ca. Te­raz było już za pó­źno na wy­ja­wie­nie praw­dy. Nie mo­głam tego zro­bić. Nie po tych wszyst­kich kłam­stwach.

– Do mo­je­go ko­lo­ro­we­go ży­cia za­kra­dła się rze­czy­wi­sto­ść!

– O! – Wsa­dzi­ła do buzi spo­ry ka­wa­łek cia­sta orze­cho­we­go. – Spa­dły ci z nosa ró­żo­we oku­la­ry? Pan ide­al­ny prze­stał być ide­al­ny? Do­strze­głaś, że jego ku­tas jed­nak jest nie­co krzy­wy i wy­gi­na się jak wie­ża w Pi­zie? Zna­czy się w pi­ździe też się pew­nie wy­gi­na, ale to część ry­tu­ału go­do­we­go. Tak musi być! – za­pew­ni­ła po­wa­żnym to­nem au­to­ry­te­tu me­dycz­ne­go, ni­czym w re­kla­mie. – Wy­gi­nam śmia­ło cia­ło – do­da­ła su­ge­styw­nie, po­ru­sza­jąc brwia­mi.

Wes­tchnęłam ci­ężko. Rzu­ci­łam ły­żecz­kę na ta­le­rzyk i za­pa­trzy­łam się na fa­sa­dę ko­ścio­ła za nią. Ewka te­atral­nie upi­ła łyk smo­othie, sior­bi­ąc przy tym nie­mi­ło­sier­nie.

– Nie chcę o tym roz­ma­wiać.

Prze­wró­ci­ła ocza­mi.

– To oczy­wi­ste, ale je­steś moją sio­strą i wkur­wia­nie cię jest moim obo­wi­ąz­kiem na rów­ni z tym, żeby sko­pać dupę two­je­mu fa­ce­to­wi bez względu na to, jaki jest duży i sil­ny!

Nie było mowy, że­bym wpro­wa­dzi­ła Ewkę w świat por­tu­gal­skiej or­ga­ni­za­cji prze­stęp­czej. Mo­głam so­bie wy­obra­zić, jak na jej wi­dok za­re­ago­wa­li­by Mar­co albo Enzo. Faj­nie by­ło­by mieć ją bli­żej i przez chwi­lę cie­szy­łam się tą ego­istycz­ną my­ślą, ale to, co mu­sia­ła­by zno­sić… Od­wo­ła­ne albo prze­rwa­ne rand­ki, bu­dze­nie się sa­mot­nie w łó­żku, po­rzu­ca­nie na pro­gu po­ko­ju ho­te­lo­we­go, zni­ka­nie w naj­mniej ocze­ki­wa­nym mo­men­cie czy roz­mo­wy cich­nące na twój wi­dok. Nie, zde­cy­do­wa­nie nie dla niej.

– Ewa… – za­częłam pro­sząco.

– W po­rząd­ku! – rzu­ci­ła z pre­ten­sją. – Ale ty sta­wiasz bi­le­ty do kina.

Zmarsz­czy­łam brwi, bo prze­cież mia­ła inne pla­ny. A przy­naj­mniej tak było jesz­cze dziś rano. Dla­te­go wła­śnie po­szły­śmy na lunch, a nie po­ba­wić się wie­czo­rem do klu­bu. Umó­wi­ła się z no­wym vel sta­rym fa­ga­sem, któ­re­go mi jesz­cze nie przed­sta­wi­ła, ale za to już mi o nim opo­wia­da­ła. Do­pie­ro te­raz przy­szło mi do gło­wy, że na­wet nie wie­dzia­łam, jak ma na imię.

– A rand­ka?

Wzru­szy­ła lek­ce­wa­żąco ra­mio­na­mi. Da­ła­bym się na­brać, gdy­bym nie zna­ła jej całe ży­cie.

– Ja­koś nie wy­szło.

Spoj­rza­łam na nią uwa­żnie.

– Co jest?

Te­raz ona odło­ży­ła wi­del­czyk i od­su­nęła ta­le­rzyk.

– To trze­cia rand­ka z rzędu, któ­rą od­wo­łu­je – przy­zna­ła ze smut­kiem.

– Że­byś ty wie­dzia­ła, ile ja mam na kon­cie spa­lo­nych ran­dek – mruk­nęłam, usi­łu­jąc ją po­cie­szyć.

Kie­dy spo­ty­kasz się z fa­ce­tem z ma­fii, ka­żda rand­ka może się oka­zać nie­wy­pa­łem. Na­wet taka, na któ­rej już je­steś. Zwłasz­cza taka i naj­częściej taka, na­le­ża­ło­by po­wie­dzieć. In­te­re­sy po­nad wszyst­ko. Ale w nor­mal­nym ży­ciu – a ta­kie pro­wa­dzi­ła Ewka – je­śli fa­cet od­wo­łu­je trzy rand­ki z ko­lei, to ra­czej stra­cił za­in­te­re­so­wa­nie. Nie chcia­łam tego mó­wić gło­śno.

– Ale wy je­ste­ście w zwi­ąz­ku. – Prze­wró­ci­ła ocza­mi. – Gdzie Rzym, a gdzie Krym. Miesz­ka­cie ze sobą i sy­pia­cie.

Te­raz przy­szła moja ko­lej na do­gry­za­nie. Uśmiech­nęłam się szy­der­czo ni­czym dia­bli­ca z pie­kła ro­dem, po­chy­la­jąc nie­co w jej stro­nę.

– Su­ge­ru­jesz, że two­ja cip­ka nie sma­ko­wa­ła tak słod­ko, jak ci się wy­da­wa­ło?

Ewa zmru­ży­ła tyl­ko oczy, przy­zwy­cza­jo­na do mo­je­go barw­ne­go języ­ka.

– Czy z tobą da się po­roz­ma­wiać po­wa­żnie?

– Roz­ma­wia­my po­wa­żnie – po­twier­dzi­łam. – Prze­spa­łaś się z nim, a po­tem od­wo­łał trzy rand­ki pod rząd. Tak się mają fak­ty. Może two­ja cip­ka, wbrew obie­go­wym opi­niom, nie sma­ku­je jak cud, miód i orzesz­ki? A na­wet jak an­dru­ty z wa­ni­lią? – za­kpi­łam. Po­sła­ła mi spoj­rze­nie ba­zy­lisz­ka. – Więc py­tam, czy mia­łaś wra­że­nie, że nie spodo­ba­łaś mu się w łó­żku?

Za­czer­wie­ni­ła się lek­ko.

– Nie, ale on wy­ko­nał wi­ęk­szo­ść ro­bo­ty tam­tej nocy.

– I bar­dzo do­brze. To mężczy­zna ma udo­wod­nić swo­ją war­to­ść, a nie od­wrot­nie. Ob­ci­ągnąć może ka­żda la­ska. Je­śli zro­bi to nie­wpraw­nie, fa­cet chwy­ci ją za gło­wę i nią po­kie­ru­je. Z lep­szym lub gor­szym skut­kiem, ale i tak osi­ągnie or­gazm. Ale wy­li­zać ko­bie­tę tak, żeby od­le­cia­ła, nie jest ła­two. – Na­chy­li­łam się do niej nad sto­li­kiem i po­ki­wa­łam na nią ły­żecz­ką ni­czym be­rłem. – Za­pa­mi­ętaj, ko­cha­na, naj­wa­żniej­szą za­sa­dę w ży­ciu: „ty masz cip­kę ze zło­ta, a nie on zło­te­go ku­ta­sa”, a wte­dy wszyst­ko będzie do­brze! Żeby za­słu­żyć na do­bre­go loda, trze­ba naj­pierw od­ro­bić pa­ńsz­czy­znę tam na dole.

Zgod­nie z mo­imi prze­wi­dy­wa­nia­mi Ewa się ro­ze­śmia­ła.

– Był do­bry w tym, co ro­bił – rzu­ci­ła z roz­ma­rze­niem. – Za­je­bi­sty.

Wi­dzia­łam, jak na chwi­lę od­pły­wa, po­grąża­jąc się we wspo­mnie­niach. Na jej ustach po­ja­wił się de­li­kat­ny uśmiech. A więc jed­nak ku­tas ze zło­ta. Strzał w dzie­si­ąt­kę.

– Za­zwy­czaj są do­brzy, bo przed nami „tre­nu­ją”.

– Nie wkła­daj mi tego do gło­wy – po­pro­si­ła, prze­wra­ca­jąc ocza­mi. – Nie chcę wie­dzieć o żad­nej przede mną.

Po­sta­no­wi­łam za­tem nie su­ge­ro­wać, że oka­za­ła się jed­no­noc­ną przy­go­dą na boku, na co wska­zy­wa­ły­by od­wo­ła­ne rand­ki i dziw­ne za­cho­wa­nie jej lo­we­la­sa. Chy­ba że cho­dzi­ło o zde­cy­do­wa­nie bar­dziej pro­za­icz­ne przy­czy­ny – w ko­ńcu nie­któ­rzy mają nor­mal­ną pra­cę po osiem go­dzin dzien­nie. Fa­cet mógł być po pro­stu za­jęty.

– Nie je­stem od­po­wied­nio wy­po­sa­żo­na, by co­kol­wiek ci wkła­dać, ale mo­gła­bym po­da­wać kie­li­szek za kie­lisz­kiem! – za­pro­po­no­wa­łam. – Za któ­ry­mś się zre­lak­su­jesz.

– Nie idę z tobą im­pre­zo­wać.

– W ta­kim ra­zie ku­pię ci wi­bra­tor, taki z mo­tyl­kiem. Sa­tys­fak­cja gwa­ran­to­wa­na albo zwrot pie­ni­ędzy.

Fa­cet sie­dzący przy sto­li­ku obok par­sk­nął śmie­chem, wy­pusz­cza­jąc no­sem fon­tan­nę kawy.

– Kur­wa, So­fia! – zga­ni­ła mnie, czer­wie­ni­ąc się uro­czo.

– No weź! – ma­ru­dzi­łam. – Pój­dzie­my do Eu­pho­rii, za­ba­wi­my się.

– Cze­mu tam?

Ro­zu­mia­łam py­ta­nie, bo to naj­dro­ższy i naj­bar­dziej eks­klu­zyw­ny klub w Brnie. Nie mo­żna było się tam do­stać ot tak, z uli­cy. Mu­sia­łeś mieć za­pro­sze­nie i spe­cjal­ną apli­ka­cję. Go­ście byli prze­świe­tla­ni i szcze­gó­ło­wo spraw­dza­ni. I do­kład­nie o taki po­ziom bez­pie­cze­ństwa cho­dzi­ło mo­je­mu fa­ce­to­wi. To zna­czy eks­fa­ce­to­wi.

– Adam zro­bił mnie tam VIP-em.

Otwo­rzy­ła na chwi­lę usta ze zdu­mie­nia. Chy­ba nie po­win­nam była tego mó­wić. Nie była na­iw­na, w któ­ry­mś mo­men­cie doda dwa do dwóch i je­śli nie będę aku­rat w po­bli­żu, żeby wszyst­ko wy­ja­śnić, wyj­dzie jej… sie­dem nie­szczęść. Nie­chcący zdra­dzi­łam ko­lej­ną in­for­ma­cję: Adam był bo­ga­ty. I miał wpły­wy w ta­kich miej­scach, gdzie zwy­kły sza­ry czło­wiek nie miał szans we­jść.

– O pro­szę – mruk­nęła, zbie­ga­jąc szczękę z podło­gi. – Nie mó­wi­łaś, że jest dzia­ny – do­da­ła, a ja lek­ce­wa­żąco wzru­szy­łam ra­mio­na­mi. – Masz ocho­tę za­ba­wić się na jego koszt w ra­mach ze­msty?

_Może po­win­nam na­dal okła­my­wać sio­strę?_

– Jest dru­gi po Bogu. Nie ma zna­cze­nia, ile wy­dam, i tak nie­wie­le go to obej­dzie.

Gdy­by spoj­rzeć na sy­tu­ację z ra­cjo­nal­ne­go punk­tu wi­dze­nia, nie po­win­nam ko­rzy­stać z kon­ta Ada­ma, żeby nie uła­twić im wpad­ni­ęcia na mój trop. Mia­łam jed­nak świa­do­mo­ść, że Fa­bia­no i tak mnie znaj­dzie. Wy­łącze­nie te­le­fo­nu czy owi­ni­ęcie go w fo­lię alu­mi­nio­wą sta­no­wi­ło dla nie­go tyl­ko drob­ną nie­do­god­no­ść. Nic, cze­go nie po­tra­fi­łby obe­jść.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij